Piłka nożna Wywiady
Okiem rywala: Motor wyciśnięty jak cytryna

Jeśli można mówić o ligowych meczach „o sześć punktów”, to najbliższe spotkanie GieKSy z Motorem w Lublinie niewątpliwie się do nich zalicza. Obie ekipy, powszechnie chwalone za postawę w ubiegłym sezonie, w obecnym już tak nie zachwycają i zamiast w środku tabeli, balansują na granicy strefy spadkowej. O klątwie drugiego sezonu beniaminka, zapowiedziach gry o puchary i tym, co z nich zostało, wspomnieniach z ostatniego meczu w Lublinie i przewidywaniach przed kolejnym opowiedział Tomasz Pluta, jeden ze współprowadzących twitterowy pokój #MotorTalk.
„Drugi sezon beniaminka jest trudniejszy niż pierwszy” – piłkarski banał czy coś w tym jest?
Moim zdaniem jest to banał, natomiast w przypadku naszych drużyn trzeba przyjąć odpowiedni kontekst. Zarówno Motor, jak i GieKSa mają obecnie trudniejszy moment, natomiast w Lublinie duże nadzieje co do postawy drużyny rozbudził zarówno poprzedni sezon, jak i zapowiedzi właściciela, Zbigniewa Jakubasa, przed rozpoczęciem obecnych rozgrywek. Mimo to każdy, kto realnie podchodzi do tematu, zakłada realizację celów stawianych przez trenera Stolarskiego i prezesa Jabłońskiego, czyli stabilizację zespołu w Ekstraklasie. Rzeczywiście, jak dotąd jest trudniej niż w poprzednim sezonie, natomiast trzeba pamiętać, że ani nie dokonano wzmocnień na miarę walki o europejskie puchary, ani nawet na zajęcie miejsca w środku tabeli, pozwalającego myśleć o spokojnym utrzymaniu. Podobnym przypadkiem wydaje się być GieKSa: wszyscy dookoła poważnie się wzmacniali, natomiast w Katowicach jakościowych – przynajmniej na papierze – ruchów transferowych nie było za wiele.
Z drugiej strony można powiedzieć, że nasze zespoły są zakładnikami dobrej postawy w poprzednim sezonie. Może wtedy graliśmy za dobrze jak na nasze możliwości?
Myślę, że to nie tylko moja opinia, że poprzedni sezon zagraliśmy powyżej naszych realnych możliwości. Przypominam sobie rozmowę z trenerem Stolarskim po ostatnim Ekstraklasy sezonu w Radomiu, gdzie sam stwierdził, że Motor został wyciśnięty jak cytryna – do ostatniej kropli. Nie dało się zrobić więcej. Trener podkreślał, że chciałby piąć się w górę z drużyną, wprowadzić Motor do europejskich pucharów, ale nie zakłada takiego rozwoju w rok czy dwa. Motor to projekt długofalowy. Siódme miejsce w poprzednim sezonie to było maksimum na tamten moment, a dziś cała liga się wzmacnia, natomiast nasze transfery jak dotąd nie robią wielkiego wrażenia. Na dziś realnym wzmocnieniem jest pomocnik Ivo Rodrigues oraz Karol Czubak, który zdobył już trzy bramki. Można powiedzieć, że dziś Motor gra na miarę swoich możliwości, ale jest co poprawiać, bo kilka meczów powinniśmy byli wygrać, a kończyło się remisem.
Śledzisz na tyle postawę GieKSy, by w tym samym kontekście ocenić naszą formę?
Oglądałem kilka waszych meczów i rzuciło mi się w oczy, że pomijając pucharowy mecz z Wisłą, jesteście nieskuteczni. Nawet gdy GKS tworzy sytuacje bramkowe, to ich nie wykorzystuje. Liga jest wyrównana, a jej poziom idzie do góry i często o zwycięstwie czy porażce decyduje jeden moment – jakość zawodnika, odpowiednia decyzja lub błąd. Jeśli tego nie wykorzystujesz, to nie wygrywasz. Wielu trenerów podkreślało solidną organizację gry po stronie GieKSy, a moim zdaniem obecnie nie funkcjonuje to u was na odpowiednim poziomie. Te czynniki sprawiają, że ani z przodu nie wpada, ani z tyłu nie ma czystego konta. Tutaj upatrywałbym słabszej formy GKS-u na tym etapie sezonu.
Podkreślałeś już ambicje Zbigniewa Jakubasa, który otwarcie mówił o celu, jakim są europejskie puchary dla Motoru. Biorąc pod uwagę obecną sytuację w tabeli, można zauważyć z jego strony oznaki zniecierpliwienia?
Właściciel Motoru bardzo emocjonalnie podchodzi do wielu spraw związanych z klubem, ale z drugiej strony trudno wyprowadzić go z równowagi na tyle, by okazywał to publicznie. Na pewno przeżywa nasze mecze i słabszy moment drużyny. Przypomina mi się sytuacja, gdy w poprzedniej przerwie reprezentacyjnej przegraliśmy sparing ze Stalą Rzeszów, a stanowiska mediów były blisko miejsc zajmowanych przez zarządzających klubem. Zbigniew Jakubas był pełen emocji i dziś na pewno nie jest zadowolony z sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Natomiast nie w jego stylu jest wykonywanie nerwowych ruchów. W klubie na pewno odbywają się rozmowy i prowadzone są analizy przyczyn gorszej formy, a ewentualne decyzje na pewno nie będą podejmowane pod wpływem emocji.
Niedawno w mediach pojawiły się pogłoski, że pozycja trenera i dyrektora sportowego słabnie. Ile w tym prawdy?
Nie było tak blisko zwolnienia, jak przedstawiały to niektóre serwisy, natomiast trudno też udawać, że tematu nie było. Zarówno po ostatniej porażce z Rakowem, ale i wcześniej, bo przed meczem w Zabrzu pojawiały się pogłoski o czarnych chmurach nad Mateuszem Stolarskim. Sytuacja nie rozgrywała się jednak na ostrzu noża, mimo że z otoczenia prezesa Jakubasa wychodziły takie sygnały. Ten jednak jak dotąd wykazuje się cierpliwością, więc trener Stolarski nadal pracuje z zespołem. W polskiej piłce bywa jednak różnie – jeden tydzień może wywrócić sytuację, jednak na ten moment cierpliwość i zaufanie do trenera nadal są.
Patrząc na liczbę transferów Motoru, zarówno do, jak i z klubu, widać małą kadrową rewolucję. Jak oceniasz bilans tego okienka po dziesięciu kolejkach Ekstraklasy? Którego odejścia najbardziej żal, a kto jest największym wzmocnieniem?
Na tym etapie sezonu oceniam bilans okienka na minus. Zmian było dużo, ale tak musiało być. Pewien cykl życia tej drużyny dobiegł końca – pamiętamy historię „Niezniszczalnych”, którzy pięli się po szczeblach niższych lig aż do Ekstraklasy. Nic jednak nie trwa wiecznie. Ta formuła się wyczerpała i trzeba było wykonać kolejny krok. Czy był to krok do przodu? Trudno dziś jednoznacznie oceniać. Jeśli chodzi o największy ubytek, to jest nim Samuel Mráz, który w ubiegłym sezonie strzelił 16 goli. W jego miejsce przyszedł Karol Czubak, który jest na podobnym poziomie pod względem jakości, jednak inny pod względem stylu gry. Dlatego na ten moment nasz atak nie funkcjonuje jeszcze tak, jak w poprzednim sezonie. Pod względem liczb Czubak się jednak broni, bo w dziewięciu meczach uzbierał trzy gole i dwie asysty. Drugi ważny ubytek to Piotr Ceglarz, który wprawdzie wiosną obniżył loty, ale wciąż dostarczał konkretów w postaci liczb. Jak dotąd nie ma odpowiedniego zastępstwa. Pod jego nieobecność coraz większą rolę odgrywał Mbaye Jacques N’Diaye, jednak z powodu kontuzji wypada nam właściwie do końca roku. Realnym wzmocnieniem środka pola jest Ivo Rodrigues, który podniósł jakość drużyny, odciążając nieco Bartka Wolskiego. Jeśli dołoży do tego konkrety w postaci goli i asyst, to wszyscy będą zadowoleni z tego transferu.
A czy jest ktoś, kto szczególnie rozczarowuje?
Można wskazać dwóch, a nawet trzech takich piłkarzy. Pierwszym z nich jest napastnik Renat Dadaşov, który ma rywalizować z Czubakiem, natomiast mamy połowe października i na ten momen nie dał żadnych argumentów, aby na niego stawiać – ani nie ma liczb, ani nie przekonuje swoją grą. Drugim rozczarowaniem jest skrzydłowy Florian Haxha, który powoli staje się obiektem żartów wśród kibiców Motoru. Przyszedł do nas z drugiej ligi austriackiej, której poziom jest raczej niższy niż w Ekstraklasie, stąd jak dotąd niewiele wniósł do zespołu. Podobnym przykładem jest pozyskany z Bruk-Betu Kacper Karasek, który jeszcze nie pokazał się z dobrej strony. Zapamiętaliśmy mu jedynie czerwoną kartkę w debiucie, zaraz po wejściu z ławki.
Ciekawostką dla niektórych kibiców GieKSy – niektórych, bo pewnie niewielu pamięta tego zawodnika, jest transfer do Lublina Patryka Kukulskiego, który przez dwa i pół roku był bramkarzem GKS-u, choć nie grał praktycznie wcale, a ostatnio bronił barw Karkonoszy Jelenia Góra. Skąd taki ruch?
Na początek warto zarysować kontekst: po kontuzji zerwania więzadeł do gry wraca Ivan Brkić i nie jest jeszcze w pełni gotowy do rywalizacji na 100%. Ubiegły sezon między słupkami kończył Gašper Tratnik, a trzecim był Oskar Jeż – wychowanek Motoru, co do którego zdecydowano o wypożyczeniu, aby mógł się rozwijać. W związku z tym poszukiwano młodego zawodnika przede wszystkim do pracy na treningach i w tej roli sprowadzono Kukulskiego. Patryk pracuje więc z pierwszym zespołem, a minuty łapie w 4-ligowych rezerwach.
Zarówno GieKSa, jak i Motor, dały się swego czasu we znaki Arce Gdynia, która musiała czekać na Ekstraklasę rok dłużej. Obecnie macie już za sobą dwa mecze z gdynianami – zwycięski w lidze i przegrany w Pucharze Polski. Tym samym pożegnaliście się z Pucharem na tym samym etapie co rok temu, gdy odpadaliście z Unią Skierniewice, naszym późniejszym pogromcą. Nie szkoda tak szybkiego pożegnania z tymi rozgrywkami?
Zawsze na pierwszym planie jest liga, natomiast nasza postawa w Pucharze kładzie się cieniem na nastrojach kibiców. Porażka z Unią to była kompromitacja i wy możecie powiedzieć to samo. W tym roku chcieliśmy zmazać tę plame, tym bardziej, że we wcześniejszych edycjach – jako zespół z niższych lig – spisywaliśmy się naprawdę dobrze, nie licząc porażki z Puszczą, wówczas beniaminkiem Ekstraklasy. Jako drugoligowiec potrafiliśmy dość do ćwierćfinału tych rozgrywek, więc tym bardziej szkoda, że znów się nie udało. Nie czarujmy się – mecz z Arką był bardzo słaby w naszym wykonaniu, tym bardziej że gospodarze również prezentowali się przeciętnie. Koniec końców ważniejsza jest jednak Ekstraklasa i trzy punkty zdobyte w pierwszej kolejce mogą okazać się bardzo cenne.
Zgoda, tym bardziej, że tych zwycięstw na koncie Motoru nie ma zbyt wiele, a wynikiem najczęściej padającym w waszych meczach jest remis. Gdzie szukać przyczyn?
Brak konsekwencji w obronie i zbyt łatwe tracenie goli. Z Radomiakiem odwróciliśmy wynik, aby w samej końcówce stracić gola na 2:2. Podobnie było w Lubinie – tym razem wyrównującego gola straciliśmy na pięć minut przed końcem po głupim karnym. Prowadzenie z Termalicą również oddaliśmy po „jedenastce”. Z Piastem zagraliśmy słabo, a wspomniana wcześniej czerwona kartka Karaska też nie pomogła. Natomiast w Gdańsku prowadziliśmy 2:1, by stracić gola tuż przed przerwą po stracie w środku pola, a w drugiej połowie znów oddalismy prowadzenie, gdy dwóch obrońców dało się łatwo ograć rywalowi. Najprościej mówiąc – brak konsekwencji i proste błędy prowadziły do utraty bramek, których można było uniknąć.
Powiew optymizmu może płynąć ze Stadionowej 1 w Lublinie, bo u siebie jeszcze nie przegraliście, choć składa się na to wspomniane zwycięstwo z Arką i seria remisów.
Naszym atutem jest własny stadion, gdzie zwykle frekwencja jest wysoka, choć ostatnio w obliczu słabszych wyników jest z tym trochę gorzej. Mówi się, że jak nie można wygrać, to trzeba zremisować – są więc remisy. Jednak trener Stolarski stwierdził w jednym z wywiadów, że chętnie zamieniłby te remisy na dwa zwycięstwa i porażkę, co w sumie dałoby więcej punktów w tabeli. Trudno nas pokonać, ale najwyższy czas znowu wygrać, bo na zwycięstwo w Lublinie czekamy od lipca. Dlatego mecz z GieKSą będzie dla obu drużyn pojedynkiem z kategorii „o sześć punktów”. Strefa spadkowa zagląda nam w oczy, więc motywacji nie zabraknie.
Mecz z GieKSą wyzwala w Lublinie dodatkowe emocje? Liczycie na poprawę frekwencji w piątek?
Frekwencję nabijają przede wszystkim dobre wyniki, a rywal jest tylko dodatkowym czynnikiem, który wzbudza emocje czy to na płaszczyźnie sportowej, czy kibicowskiej. Nie da się ukryć, że w Motorze pod względem wyników nie jest najlepiej, podobnie jak w Katowicach. Dlatego nie ma co liczyć, że mecz z GieKSą będzie magnesem dla kibiców. W momencie naszej rozmowy sprzedanych jest niespełna 7 tysięcy biletów – sporo brakuje do optymalnej liczby.
Ci, którzy się jeszcze wahają, powinni mieć w pamięci nasz ostatni mecz, w którym emocji nie brakowało.
Zdecydowanie – mecz był znakomity zarówno pod kątem emocji, jak i materiału do analizy. Zarówno jedna, jak i druga drużyna zaprezentowała się bardzo dobrze, zarówno w aspekcie rozegrania, jak i samego wykończenia akcji. Byłem pod wrażeniem sposobu, w jaki w początkowej fazie meczu GieKSa wychodziła spod naszego pressingu. Tak też padła pierwsza bramka, gdy sprawnie zmieniliście stronę i przenieśliście grę pod naszą bramkę. Z drugiej strony skuteczny pressing Motoru przyniósł owoce w postaci drugiej bramki po błędzie katowickiej obrony. GieKSa grała dynamicznie, a kiedy piłkę miał Motor, to skutecznie kontrolował boiskowe wydarzenia. Życzyłbym sobie, aby piątkowy mecz był podobny. W ubiegłym sezonie nawet postronni widzowie Ekstraklasy podkreślali, że mecze Motoru dostarczają emocji i przyjemnie się nas ogląda, podobną opinię miał z resztą GKS. W obecnych rozgrywkach obie ekipy tego nie potwierdzają i czas to zmienić.
Wrażenia artystyczne to jedno, natomiast tabela to drugie. Czy w obecnej sytuacji obu ekip trenerzy nie postawią jednak na pragmatyzm i zwycięstwo za wszelką cenę? Jakiego widowiska spodziewasz się w piątek?
Motor ma sporo do poprawy jesli chodzi o styl, bo abstrahując od punktów sama gra wygląda przeciętnie. Tym bardziej u siebie ma coś do udowodnienia. Dlatego uważam, że zagramy ofensywnie i efektownie. Z kolei GieKSa wyjdzie na mecz z poszanowaniem przeciwnika, stawiając na dobrą, konsekwentną organizację gry, aby w pierwszej kolejności zniwelować atuty Motoru, a następnie zaprezentować swoje.
Jaki wynik obstawiasz?
Z nadzieją na kilka bramek stawiam na zwycięstwo Motoru 2:1.
Felietony Piłka nożna
8:8 i bal pękła

Tego jeszcze nie grali. GieKSa chyba lubi być pionierem. We współpracy z drugą Gieksą, która Gieksą oczywiście nie jest, bo „GieKSa je yno jedna”, jak mawiał niegdysiejszy prezes GKS Katowice Jacek Krysiak. Więc ten drugi klub to Gie Ka Es Tychy. Klub z ulicy Edukacji. W Tychach.
Miesiąc temu katowiczanie rozegrali sparing z Górnikiem Zabrze. Ten towarzyski Śląski Klasyk przyciągnął na Bukową rekordową liczbę kilku dziennikarzy. Był zamknięty dla kibiców, do czego się już przyzwyczailiśmy w przeszłości, natomiast nie było żadnych problemów z relacjonowaniem, pojawiły się nawet później na telewizji klubowej bramki.
Teraz we wtorek czy środę klub poinformował, że GieKSa zagra z Tychami mecz kontrolny w czwartek. Mecz zamknięty dla publiczności i przedstawicieli mediów. Okej – pomyślałem. Choć nadal wydaje mi się to dość absurdalnym rozwiązaniem, to tak jak wspomniałem – przywykliśmy.
Każdy jednak w tenże czwartek był ciekawy, jaki wynik padł w tych niesamowitych sparingowych bojach. Ja sprawdzałem sobie co jakiś czas w internecie, czy jest już podany rezultat. Dzień mijał, mijał, a wyniku nie było. Pomyślałem – kurde, może grają o 20.45 jak Polska z Nową Zelandią. Przy jupiterach, bo wiadomo, derby, mecz na noże i tak dalej. Odświętna atmosfera, tyle że bez kibiców i mediów.
No ale i po zakończeniu meczu „Orłów Urbana” z finalistą przyszłorocznego Mundialu, wyniku nie było. Kibicie już zaczęli się zastanawiać, czy sparing w ogóle się odbył. Zaczęły się pierwsze „śmiechy , chichy”. Że grają dogrywkę. Potem, że strzelają karne. Potem, że grają tak długo, aż ktoś strzeli bramkę, ale nikt nie może trafić do siatki… to akurat byłoby bardzo pozytywne, bo w końcu kilka godzin umielibyśmy zachować zero z tyłu.
No i nie doczekaliśmy się.
Za to w piątek po południu czy wczesnym wieczorem na Facebooku klubowym w KOMENTARZU do informacji zapowiadającej sparing kilka dni temu, czyli nawet nie w nowym, osobnym wpisie, pojawiła się informacja, że oba kluby uzgodniły, że nie będą do wiadomości publicznej podawały wyniku oraz składów.
I szczęka mi opadła i leży na podłodze do teraz.
W czasach czwartej czy trzeciej ligi trener Henryk Górnik prosił nas lub miał pretensje (już nie pamiętam dokładnie), że napisaliśmy o jakiejś czerwonej kartce, którą nasz piłkarz dostał w sparingu. Innym razem któryś trener w klubie miał pretensje, że wrzucamy bramki – chyba nawet z meczów ligowych (sic!), jak jeszcze prawa telewizyjne w niższych ligach nie były określone i była wolna amerykanka z tym. Trener Górnik na jednej z konferencji mówił, że gdzieś tam „może i nawet być k… sto kamer i coś tam”… Spoglądaliśmy na siebie wtedy z ludźmi z GKS porozumiewawczo. Już wtedy wygłaszałem twierdzenia, że przecież taka „Barcelona i Real znają się jak łyse konie, a my próbujemy ukryć, jak kopiemy się po czołach – i to jeszcze nieudanie”.
Żeby nie było – trener Górnik to legenda i GieKSiarz z krwi i kości, a wspomnianą sytuację przypominam z lekkim uśmiechem na tamte dziwne czasy.
Nie sądziłem, że w czasach nowoczesnych, w ekstraklasie, po tylu latach, jeszcze coś przebije tamten pomysł.
Jak po meczu z Lechem napisałem krytyczny wobec kibiców tekst dotyczący zbyt dużej „jazdy” po zespole i trenerze, tak tutaj trudno decyzję o niepodawaniu wyniku ocenić inaczej niż kabaret. Przecież tu nawet nikt nie oczekiwałby szczegółów przebiegu meczu czy materiału filmowego. Po prostu kibic jeśli wie, że jego drużyna gra mecz, chce poznać przynajmniej wynik i strzelców bramek. Ewentualnie składy. Nawet jakby był jakiś testowany zawodnik, to można to jakoś ukryć i po prostu dać info, że „zawodnik testowany”. Też śmieszne, ale to absolutnie nie ten kaliber, co całkowite odcięcie wiedzy o wyniku.
I tu nawet nie chodzi o sam fakt podania czy niepodania rezultatu. Tu chodzi o całą otoczkę i PR tej sytuacji. Przecież to jest tak absurdalne, że za chwilę wszystkie Paczule i Weszło będą miały niesamowite używanie po naszym klubie. To się kwalifikuje do czegoś, co jest określane „polskim uniwersum piłkarskim”, czyli wszelkie kradzieże znaków przez sędziów z ekstraklasy, dyskusje Haditagiego czy Królewskiego z kibicami i wiele innych.
Kibice już zaczęli drwić, że pewnie „Rosołek strzelił cztery bramki i żeby Legia go z powrotem nie wzięła, zrobiliśmy blokadę wyniku”. Ktoś inny, że zagraniczne kluby zaraz wykupią nam zawodników po tym wybitnym występie. Przecież taka informacja o… braku informacji to pożywka dla szyderców. Co przecież w kontekście słabych wyników w tym sezonie jest oczywiste, bo jakby GKS był w czubie tabeli, to wszyscy by machnęli ręką.
Strategia klubu też jest jakaś pomylona, bo przecież można byłoby o tym sparingu nie informować w ogóle. Wtedy nikt by o niczym nie wiedział, chyba że jakiś piłkarz by się pochwalił na swoich social mediach. A tak poszła jedna informacja o meczu, który się odbędzie i druga, że nie podamy wyniku. PR-owy strzał w stopę. Naprawdę chcemy w ekstraklasie klubu poważnego, ale też poważnego sztabu trenerskiego i piłkarzy.
Teraz można snuć domysły, dlaczego nie chcą podawać wyniku. Czy znów ktoś odniósł bardzo poważną kontuzję, tak jak Aleksander Paluszek ostatnio? A może GKS przegrał 0:5 i nie chcą podgrzewać negatywnych nastrojów? A może jeszcze coś innego? Tego na razie nie wiemy. Co może być tak istotnego w suchym wyniku spotkania, że aż trzeba go ukryć?
Mnie osobiście takie akcje niepokoją. Już mówię, dlaczego. Mam wrażenie i poczucie, że w futbolu, cokolwiek by się nie działo, czynnikiem, który pomaga, jest transparentność, a to, co zdecydowanie przeszkadza – tej transparentności brak. Ja nie mówię, że my musimy wszystko wiedzieć. Wiadomo, że są kwestie choćby taktyczne, które dla kibica i przede wszystkim przeciwników – mają być tajemnicą. Nikt też nie wymaga ujawniania rozmów transferowych z piłkarzami. Jednak są pewne podstawy.
I właśnie to mnie niepokoi, bo takie ukrycie wyniku dla mnie świadczy o dużej nerwowości, która panuje w zespole. Że po prostu to jest taki poziom lęku czy spięcia, że zaczynamy wymyślać jakieś dziwne zabiegi, w swojej istocie kuriozalne. To mało kiedy się kończy dobrze. Ostatnio zademonstrował to mistrz strategii Eduard Iordanescu, który wystawił mocno rezerwowy skład w Lidze Konferencji i efekt był taki, że co prawda z Samsunsporem przegrał, ale za to nie wygrał, ani nie zremisował z Górnikiem.
Nie oceniam tego komunikatu jako złego samego w sobie. Sam ten fakt niewiele zmienia w życiu piłkarzy, trenerów i kibiców. Bardziej chodzi o kuriozalność tej sytuacji i przyczynek do spekulacji. Kompletnie niepotrzebnych, bo ta drużyna przede wszystkim potrzebuje spokoju. Z Wisłą Płock i Lechem Poznań zagrali naprawdę niezłe mecze w porównaniu z poprzednimi. Po co to psuć głupotami?
Wiadomo, że jak GKS wygra z Motorem, to nie będzie tematu i wszyscy o tym zapomną. Ale jeśli naszemu zespołowi powinie się noga, to jestem przekonany, że ci kibice, którzy tak mocno jechali ostatnio po zespole i szkoleniowcu, teraz znów będą mieli mocne używanie.
Nie tędy droga.
Czekamy na piątek i to arcyważne starcie w Lublinie. Oby mimo wszystko ten sparing – cokolwiek się w nim nie wydarzyło – miał pozytywne przełożenie na mecz z Motorem. Punktów potrzebujemy jak tlenu.
PS Tytuł tego felietonu zapożyczony oczywiście od kibica GieKSy – Krista. Pasuje idealnie!
Felietony Piłka nożna
Post scriptum do meczu… z Tychami

Z alfabetycznego obowiązku (czyli jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B) zamieszczamy wytłumaczenie zaistniałej sytuacji ze sparingiem z GKS Tychy. Po wczorajszym artykule na GieKSa.pl (tutaj) do sprawy odniósł się Michał Kajzerek – rzecznik prasowy klubu.
Błędy zdarzają się każdemu, a rzecznik GieKSy – jak wyjaśnił w twitcie, kierował się dobrą współpracą z tyskim klubem na poziomie klubowych mediów. Też został de facto postawiony w niezbyt komfortowej sytuacji.
Dlatego jeśli chodzi o naszą stronę sportową, czyli sztab szkoleniowy, uznajemy temat za zamknięty. I mamy nadzieję, że nigdy naszemu pionowi sportowemu nie przyjedzie do głowy zatajać tego typu rzeczy. Jednocześnie, jeśli istnieje jakiś tyski Shellu, to mógłby spokojnie artykuł w podobnym tonie, jak nasz, napisać w stosunku do swojego klubu. Mogą sobie nawet skopiować, tylko zmienić nazwę klubu. To taki żart.
Co prawda nadal istnieją niedomówienia i podejrzenia co do wyniku, choć idą one w drugą stronę – być może to Tychy mogły sromotnie ten mecz przegrać, co w kontekście fatalnej atmosfery naszego sparingowego derbowego rywala, mogło być przyczynkiem do zatajenia wyniku. Ale to tylko takie luźne domysły. I w zasadzie sportowo, nie ma to żadnego znaczenia.
Tak więc, działamy dalej i – to się akurat w kontekście wczorajszego artykułu nie zmienia – z niecierpliwością czekamy na piątkowy mecz z Motorem!
Felietony
Kibicu GieKSy, pamiętaj, gdzie byłeś…

Początkowo ten felieton miał dotyczyć stricte meczu z Lechem Poznań. Meczu przegranego, kolejnej porażki na swoim boisku w tym sezonie. Spotkania, które wcale nie musiało się tak zakończyć.
I kilka słów temu pojedynkowi poświęcę. Środek ciężkości zostanie jednak umiejscowiony gdzie indziej. Bo po meczu niepotrzebnie otworzyłem internet i…
Każdy z nas był rozgoryczony końcowym rezultatem tego starcia. Do końca wierzyliśmy, że katowiczanie odrobią jednobramkową stratę i przynajmniej jeden punkt zostanie na Nowej Bukowej. Nasz zespół walczył, gryzł trawę i w zasadzie – zwłaszcza w drugiej połowie – grał bez kompleksów. W końcu kilka swoich okazji mieliśmy, ale albo kapitalnie interweniował Bartosz Mrozek, jak w sytuacji, gdy z refleksem wybronił „strzał” swojego kolegi z zespołu, albo fatalnie przy dobitce swojego własnego uderzenia skiksował aktywny Borja Galan. Hiszpan trafił też w poprzeczkę i wcale nie jestem przekonany, że gdyby piłka szła pod obramowanie bramki, to golkiper Lecha by ją odbił.
Wiadomo, że naszym zawodnikom brakuje trochę okrzesania w końcówce akcji ofensywnej, gramy za bardzo koronkowo, a nie zawsze na to starcza umiejętności, zwłaszcza z tak silnym przeciwnikiem. A gdy już decydujemy się na prostą grę – co kilka razy miało miejsce – od razu są sytuacje. Mimo wszystko jednak spodziewałem się, że z gry będziemy mieli mniej. Że Lech nas zje taktycznie i piłkarsko. To się nie stało i naprawdę nie ma tu znaczenia, czy Lech – jak sugerują niektórzy – zagrał na pół gwizdka i pół-rezerwowym składem. Na konferencji pomeczowej trener Lecha Nils Frederiksen powiedział, że absolutnie nie miał odczucia , że jego zespół kontrolował to spotkanie. To rzadkość, bo zazwyczaj trenerzy lubią mówić, że kontrolowali. Jak choćby trener Rafał Górak po tym meczu, co dziwnie brzmi w przypadku porażki. To jest po prostu złe słowo, nieadekwatne, tak jak ostatnio trener Iordanescu, który stwierdził, że Legia kontrolowała mecz z Samsunsporem przez 90 minut z wyjątkiem sytuacji, gdy stracili gola…
Jednak jeśli jesteśmy już przy tym nazewnictwie, to tak – trener Kolejorza powiedział, że tej kontroli swojego zespołu nie czuł. I nie było widać, że to jakaś nadmierna kurtuazja. Przysłuchuję się od lat wypowiedziom trenerów przeciwników GKS i nieraz w głowie łapałem się… za głowę, słysząc tę cukierkową, fałszywą kurtuazję mówiącą o tym, z jakim to silnym przeciwnikiem się ich zespół mierzył, podczas gdy katowiczanie zagrali mecz fatalny. Więc słowa Duńczyka są cenne, podobnie jak w poprzednim sezonie Marka Papszuna po meczu w Katowicach.
Daleki jestem od tego, żeby nasz zespół jakoś specjalnie chwalić po tym meczu, bo jednak tych punktów potrzebujemy jak tlenu, była szansa Lecha ukąsić, a tego nie zrobiliśmy. Jesteśmy w strefie spadkowej z mizerną liczbą punktów – zaledwie ośmioma. Kilka drużyn nam w tabeli odskoczyło, stworzył się peleton drużyn środka tabeli. Ten środek jest płaski, ale może być taki scenariusz, że wkrótce zostanie np. pięć drużyn zamieszanych w walkę o utrzymanie. I bycie w takiej grupie i wyżynanie się wzajemne byłoby najgorszym, co może nam się przydarzyć. Kolejne okienko międzyreprezentacyjne będzie niesamowicie istotne w tym zakresie, o czym pod koniec.
Jest frustrujące, że jako cała drużyna nie możemy zagrać na tyle dobrego meczu, żeby zarówno w defensywie, jak i ofensywie być efektywnymi. Piszę o tym dlatego, że zarówno w Płocku, jak i wczoraj ogólna gra defensywna była już lepsza niż w praktycznie wszystkich poprzednich spotkaniach (może poza meczem z Arką). Nadal to nie wystarcza do gry na zero z tyłu i jest mocno irytujące, że w każdym meczu tracimy gola. Katowiczanie nie ustrzegli się błędów. Bramka Fiabemy ostatecznie była jakaś… dziwna. Najpierw na radar go pilnował Jesse Bosch, i zawodnik był totalnie sam przed polem karnym, co było karygodne. Żaden z naszych zawodników nie zdołał go zablokować. Dodatkowo można zapytać, co zrobił w tej sytuacji Rafał Strączek. Może to jest jakaś szkoła bramkarska, by nie stać w środku światła bramki tylko gdzieś w ¾… W każdym razie przez to strzał w miarę w środek bramki został przepuszczony, przy czym dodatkowo Rafał interweniował tak, jakby piłka mu przeleciała pod brzuchem, schował ręce…
Można tego meczu było nie przegrać, można było w końcówce wyrównać i nie dać Lechowi czasu na strzelenie zwycięskiej bramki. Jednak to nie jest tak, że Kolejorz nic nie grał. Goście mieli swoje sytuacje. W pierwszej połowie kilkukrotnie rozpędzili się niczym Pendolino i było naprawdę widać sporo jakości, jak i… niedokładności. W drugiej części w końcówce, gdy GKS się odkrył, mieli już doskonałe sytuacje na 2:0. Nie strzelili.
Ostatecznie był to taki mecz, w którym wynik w każdą z dwóch stron – lub remis – byłby sprawiedliwy. Nie ma więc co na ten temat dywagować. Wygrała drużyna, która wykorzystała swoje doświadczenie i najwidoczniej – minimalnie była lepsza.
I na tym mógłbym zakończyć…
Niestety przejrzałem komentarze po meczu, czy to na naszym Facebooku czy na forum. I o ile byłem dość spokojny po meczu, to po tej – jakże fascynującej lekturze – ciśnienie mi się podniosło do granic możliwości. Wiele jestem w stanie wybaczyć, emocje, sam dałem im się nieraz ponosić w przeszłości. Jedno, czego jednak nie mogę dzisiaj opanować i chyba to nigdy nie nastąpi, to uodpornić się na… czystą głupotę.
W swojej dwudziestoletniej „karierze” przy mediach GieKSy miałem różne okresy i różnie byłem oceniany. W czasach trzeciej ligi (tak, był taki czas) byłem ochrzczony „obrońcą piłkarzy”. Wtedy gdy po remisie z Pogonią Świebodzin czy Stilonem Gorzów (tak, byli tacy rywale) nasz awans zawisł na włosku, uspokajałem, mówiłem, że będzie dobrze. Jechano po mnie za to. Były też inne momenty, kiedy mówiono mi, że przesadzam. Gdy za Jerzego Brzęczka dzwoniłem na alarm, od początku wiosny, że przegrywamy awans, twierdzono, że niepotrzebnie zaogniam atmosferę. Raz obrażali się na mnie piłkarze, raz kibice.
Nie dbam więc o to, co sobie krytykanci, których niestety jest bardzo wielu, pomyślą. O ile po Cracovii mój ton był jeszcze w stylu „niech się niektórzy pukną w głowę” to dzisiaj cisną mi się na usta zdecydowanie mocniejsze i nieparlamentarne epitety.
Pogrzebowa atmosfera, jaka rozpętała się po wczorajszym meczu w tych opiniach to jest takie kuriozum, że żadna taka czy inna bramka Strączka lub fatalne błędy w obronie w poprzednich meczach nie mają podjazdu. Po minimalnej przegranej z Mistrzem Polski, w której GKS nie był zespołem gorszym, naczytałem się, że jesteśmy na autostradzie do pierwszej ligi, większość składu jest „do wypierdolenia”, łącznie z „taktykiem Górakiem”. Już nie będę mówił o populizmach, żeby dać szanse „chłopakom z Akademii”, bo osoba która taki farmazon wymyśliła to zapewne zabetonowany i odporny na wiedzę wyborca jednej czy drugiej głównej opcji politycznej… Podobny poziom argumentacji.
Jest taka maksyma, że jeżeli nie znasz historii jesteś skazany na jej powtarzanie. Wiele osób zachowuje się tak, jakby jej naprawdę nie znało. A przecież to fałsz. To nie jest tak, że te osoby rzeczywiście nie wiedzą, w jakiej sytuacji była GieKSa choćby jeszcze dwa lata temu. I w jakiej byliśmy rok temu. Natomiast ta zbiorowa amnezja jest zatrważająca. Ja wiem, że łaska kibica na pstrym koniu jeździ, ale są pewne granice realizacji tego powiedzenia.
Przypomnę, gdzie byliśmy. Sześć lat temu GieKSa z hukiem jak stąd do Bytowa spadła do drugiej ligi. W ostatniej minucie ostatniego meczu po golu bramkarza. W dwóch poprzedzających sezonach walczyliśmy o awans do ekstraklasy i w końcowych fazach sezonów spektakularnie te awanse przewalaliśmy. Był gol z połowy zdegradowanego Kluczborka w doliczonym czasie gry. Była porażka z gimnazjalistami z Chorzowa, poprawiona porażką u siebie w następnym meczu z Tychami. Ale to spadek na trzeci poziom rozgrywkowy to była wyprawa w prawdziwą otchłań. Nie mieliśmy już nawet Tychów czy Podbeskidzia. Naszymi przeciwnikami była Legionovia, Gryf czy Błękitni. Pewnie wielu nowych kibiców nawet by nie potrafiła powiedzieć, z jakich miejscowości są wspomniane ekipy. Na Bukową nawet przyjechał Lech Poznań! Problem polegał na tym, że były to rezerwy wielkopolskiego klubu, które nawet Bułgarskiej nie powąchały, a swoje mecze rozgrywały we Wronkach. Stadiony, które dzisiaj są dla nas przygodą w Pucharze Polski – wtedy były codziennością.
I w pierwszym spotkaniu po spadku do tej drugiej ligi, będącym jednocześnie pierwszym meczem Rafała Góraka w drugiej jego kadencji, GKS Katowice przegrywał u siebie do przerwy ze Zniczem Pruszków 0:3. Do przerwy. Ze Zniczem. Zero trzy. W drugiej lidze.
Ostatecznie nasz zespół przegrał to spotkanie 1:3. To był początek próby wyjścia z otchłani. Z totalnej otchłani polskiej piłki. W pierwszym sezonie nie udało się awansować. Nie strzeliliśmy w końcówce z Resovią. W kiepskim stylu przegraliśmy baraż ze Stalą Rzeszów. Po roku z tą Stalą katowiczanie przypieczętowali powrót na zaplecze ekstraklasy.
I przez kolejne dwa lata awansu do ekstraklasy nadal nie było. Zbliżaliśmy się do dwóch dekad bez najwyższej klasy rozgrywkowej w Katowicach. W sezonie 2023/24 w pewnym momencie jesieni GKS złapał kryzys. Przez chyba dziewięć meczów nasza drużyna nie potrafiła wygrać meczu. Zaczęły się psuć nastroje, kibice tracili cierpliwość do trenera, pojawiło się słynne „pakuj walizki” i „licznik Góraka” odmierzający dni od ostatniego zwycięstwa GieKSy. Trener był przegrany, sam – ze swoją drużyną – przeciw wszystkim. Nie podał się do dymisji. A potem spektakularnie awansował do ekstraklasy.
Człowiek inteligentny wyciąga wnioski. Człowiek inteligentny na podstawie jednej sytuacji odpowiednio ustosunkowuje się do podobnej w przyszłości.
GieKSa doświadcza takich problemów jak obecnie po raz pierwszy od dwóch lat. Mówiąc inaczej – od 24 miesięcy. W piłce do bardzo długo. Po latach upokorzeń, ostatnie dwa lata żyliśmy jak pączki w maśle. Cała wiosna 2024 zakończona awansem to był sen. A potem był cały sezon w ekstraklasie, w którym ani przez moment nie drżeliśmy o utrzymanie i zdobyliśmy niemal pół setki punktów. Nawet po matematycznym zapewnieniu sobie pozostania w lidze, GieKSa potrafiła wygrywać – z Cracovią czy Lechią, zremisowaliśmy z Lechem.
I teraz po 11 kolejkach czytam, że „wszyscy do wyjebania”, bo znaleźliśmy się w strefie spadkowej.
W dupach się poprzewracało od dobrobytu.
Jesienią 2023 byliśmy powiedzmy w podobnej sytuacji, ileś tam meczów niewygranych, kilka fatalnych spotkań i duży zawód. Wydawało się, że kolejny sezon spiszemy na straty. Przegrywaliśmy u siebie ze słabiutką Polonią Warszawa. I czy naprawdę tamta sytuacja – z której w taki sposób wyszedł trener z drużyną nie nauczyła was, że należy się z pewnymi opiniami wstrzymać? I przede wszystkim – tak po ludzku – dać mu szansę na to, żeby wyciągnął drużynę z dołka?
Nie mówię, że krytyki ma nie być. Sam jestem poirytowany niektórymi zawodnikami i niektórymi decyzjami trenera. Jednak jak znowu czytam, że „Górak ma wypierdalać”, to nie tyle poddaję w wątpliwość, co jestem pewien, że mam do czynienia z osobą niezbyt lotną, która jest w stanie takie coś ze swoich ust czy palców wyprodukować. Taka osoba musi mieć naprawdę smutne życie…
Niektórzy domagali się zwolnienia połowy drużyny w sytuacji, kiedy GKS byłby dwa razy z rzędu mistrzem, a w trzecim kolejnym zajął piąte miejsce. Albo gdyby zespół grał w Lidze Mistrzów i przegrałby u siebie np. 0:4 z Arsenalem. Jestem pewien, że znalazłoby się kilka osób, które by wylało wiadro pomyj, że przynieśliśmy wstyd i kilku piłkarzom powinniśmy podziękować.
Ja wyciągam wnioski. Wyciągam wnioski z tego, że jeśli ktoś, w kogo zwątpiłem, udowodnił raz, że się myliłem, to drugi raz nie popełnię tego błędu. Nie mówię, że nigdy już nie będę nawoływał do zmiany trenera. Nawet tego trenera. Jednak ten moment jest tak kompletnie nieadekwatny do tego, że trzeba być ostatnim frustratem, żeby takie tezy – jeszcze w taki bezceremonialny sposób – wygłaszać.
Czytałem opinię, że powinniśmy spojrzeć na taką Arkę, która potrafiła wygrać z Cracovią, z którą my przecież dostaliśmy srogie bęcki. Na Boga… Przecież my tę „wspaniałą” Arkę roznieśliśmy w puch i w pył i jesteśmy ich koszmarem z dwóch ostatnich meczów. Trzeba naprawdę mieć intelektualny tupet i pustkę, żeby takiego argumentu użyć.
Oczywiście, że to obecnie wiadro pomyj jest związane nie tylko z Lechem, ale całym obecnym sezonem, który jest na razie bardzo słaby. I nasza pozycja oraz dorobek punktowy też są słabe. Nie jest jednak to żadna sytuacja dramatyczna, w której mielibyśmy do kreski pięć punktów straty. Jesteśmy pod kreską, ale cały czas w kontakcie. Teraz trzeba zrobić wszystko, żeby tego kontaktu nie stracić. Gra ciągle daje duże nadzieje, że tak się stanie. Wszystko zależy od głów piłkarzy.
Jazda po drużynie stricte po meczu z Lechem jest kompletnie nieadekwatna. Bardziej uzasadniona krytyka byłaby wtedy, gdybyśmy znów przegrali 0:3, względnie zagrali jakieś fatalne spotkanie. Tymczasem GieKSa zagrała na tle Mistrza Polski naprawdę nieźle i było blisko zdobyczy punktowej.
Więc nakładają się tu dwie rzeczy, za które mam pretensje do kibiców. Od razu zaznaczę – nie wierzę, że to się zmieni i niektórzy pójdą po rozum do głowy. Liczę jednak, że pojawią się takie osoby, które jednak przypomną sobie właśnie – gdzie byliśmy jeszcze pięć lat temu, w jak głębokiej dupie – i gdzie jesteśmy teraz. I dzięki komu cały ten projekt istnieje, dzięki komu w ostatnich dwóch latach byliśmy w piłkarskim raju. Nie, to nie jest podziękowanie za zasługi. To jest z jednej strony ludzkie, a z drugiej ciągle merytoryczne podejście do tematu.
Ten mecz ze Zniczem… Przecież patrząc na samo tamto spotkanie, obawialiśmy się, że to pójdzie jeszcze dalej i GKS będzie się bronił przed spadkiem do… trzeciej ligi. Wtedy wydawało się, że – mimo przyjścia nowego-starego trenera – jesteśmy autentycznie pogrzebani. A to był początek czegoś wielkiego. Czegoś, czego owoce dzisiaj mamy – mogąc w ogóle emocjonować się szansą potyczek z największymi polskimi drużynami. Jesteśmy w czymś wielkim, a jednocześnie jesteśmy w trudnej sytuacji.
Teraz przed zespołem około półtora tygodnia przerwy. A potem przyjdą kluczowe mecze dla tej jesieni. Jakbym na ten moment miał typować ekipy do walki – wraz z nami – o utrzymanie i te które po prostu są dość słabe, to byłyby to Termalika, Motor i Piast. Dodałbym jeszcze Arkę.
I to właśnie zarówno z Motorem, jak i Piastem oraz Niecieczą będziemy się mierzyli w czterech najbliższych kolejkach. Tam już bezwzględnie będzie trzeba punktować za trzy. Nie wiem czy zdobędziemy komplet, raczej wątpię, bo będzie o to bardzo ciężko. Ale co najmniej dwa z tych trzech spotkań należałoby wygrać, żeby zyskać minimum spokoju. Pamiętajmy, że tam nie tylko chodzi o zdobywanie punktów, ale także o odbieranie ich rywalom. Klasyczne mecze o sześć oczek. Dodatkowo będzie spotkanie z mocną Koroną, która jest w górze tabeli, ale drużynie Jacka Zielińskiego mamy coś do udowodnienia.
Apeluję. Dajmy im pracować. To nie jest tak, że przegrywamy z kretesem mecz za meczem. Tak naprawdę zawaliliśmy totalnie dwa mecze – z Zagłębiem u siebie i Lechią na wyjeździe. Gdybyśmy mieli w tych spotkaniach 3-5 punktów więcej nasza sytuacja byłaby dużo lepsza.
To jednak przeszłość. Trochę nam ta nasza GieKSa nawarzyła piwa i w komplecie teraz ich głowa w tym, żeby to piwo wypić. Z naszym wsparciem. A nie bezsensowną jazdą.
Na koniec dodam, że ten felieton dotyczy zmasowanego „ataku” w sieci. Jeśli chodzi o to, co się dzieje na żywo – czyli stadion i trybuny – nie mam nic do zarzucenia. Doping zarówno u siebie, jak i na wyjazdach jest kapitalny. Wsparcie z trybun po nieudanych meczach – również wielkie. I oby tak dalej. W piłce decydują szczegóły. Jak VAR odwołujący karnego w derbach Trójmiasta. Tutaj takim szczegółem może być jedna przyśpiewka, po której zawodnikowi zadrży noga. Lub nie zadrży.
Najnowsze komentarze