Piłka nożna Prasówka
Media o meczu z Legią: Cudowna akcja GKS-u Katowice

Zapraszamy do przeczytania fragmentów doniesień mediów na temat wczorajszego spotkania Legia Warszawa – GKS Katowice 3:1 (1:0).
weszlo.com – Dziwaczny mecz przy Łazienkowskiej. Legia wygrywa, ale szału w jej grze nie ma
Jeśli ktoś spojrzy tylko na końcowy wynik tego spotkania, może pomyśleć, że Legia zagrała dziś bardzo dobre zawody. Pozory! Gdyby nie świetne interwencje Kacpra Tobiasza w pierwszej połowie i dwie bramki zdobyte w doliczonym czasie gry, podopieczni Edwadra Iordanescu zaliczyliby kolejną wpadkę w tym sezonie. Uniknęli jej, ale o wielki optymizm przed rewanżem z AEK-iem Larnaka naprawdę ciężko.
Legia wygrała osiem z dziewięciu ostatnich meczów z GieKSą. Katowiczanie w tym sezonie zdobyli tylko punkt w trzech meczach, wielu ekspertów widzi w nich mocnego kandydata do spadku. Jeśli dodamy do siebie te dwa fakty, dojdziemy do wniosku, że naprawdę trudno o lepszego przeciwnika na zatarcie fatalnego wrażenia po cypryjskim wojażu, szczególnie, że warszawianie grali u siebie.
Fakty nie szły jednak w parze z teorią: w pierwszej połowie to GKS był zespołem, który wykreował więcej sytuacji. Legię uratowały jednak dwie rzeczy: świetny Tobiasz w bramce i fakt, że Maciej Rosołek jest… Maciejem Rosołkiem.
W 14. minucie napastnik katowiczan dostał idealną piłkę na kontrę, która skończyłaby się akcją sam na sam z bramkarzem gospodarzy. Na szczęście dla Kacpra piłkarz GieKSy ma problemy z takim elementarzem, jak przyjęcie piłki, dlatego nic groźnego stołecznych w tej akcji nie spotkało. W innych – owszem, tak, ale Tobiasz obronił: niebezpieczny centrostrzał Borji Galana, groźne uderzenie Adriana Błąda z kontry, próbę Kacpra Łukasiaka z najbliższej odległości głową.
W tym czasie legioniści z przodu byli zupełnie bezradni. Gdyby przyznawano nagrodę dla “jeźdźca bez głowy meczu”, Migouel Alfarela na pewno by ją dostał. Równie bezużyteczny z przodu był Jean-Pierre Nsame, którego cały dorobek z 45 minut to jeden niecelny strzał głową (w drugiej go podwoił o kolejne kiepske uderzenie z baśki). Do marnego poziomu tego duetu dostosowali się Wahan Biczachczjan czy Ruben Vinagre, będący cieniem cienia piłkarza sprzed miesięcy. I kiedy wydawało się, że do przerwy będziemy mieli bezbramkowy remis, stołecznych uratował stały fragment gry. A dokładnie Artur Jędrzejczyk, który idealnie strącił piłkę głową do niewidocznego do tego momentu Pawła Wszołka, a ten dopełnił formalności.
“Jędza” jest zresztą bezsprzecznym bohaterem tego meczu. Przecież to on skierował piłkę do siatki w piątej minucie doliczonego czasu gry, przy stanie 1:1, gdy wielu kibiców Wojskowych było już przekonanych, że ich zespół znów straci u siebie punkty, jak w spotkaniu z Arką. Artur naprawdę nam ostatnio imponuje – ma blisko 38 lat, a energii i chęci do gry więcej niż niejeden ligowy piękny dwudziestoletni.
Jego akcja sprawiła, że koledzy się nieco przebudzili, w efekcie Legia ukłuła jeszcze raz, tym razem za sprawą Ryoy Morishity, który do czasu tej akcji był piłkarzem zupełnie bezbarwnym. Może bramka sprowadzi go na właściwe tory? Niewątpliwie przybliża Japończyka do pierwszego składu na czwartek, kosztem przesłabego dziś Alfareli.
GieKSa wyjeżdża z Łazienkowskiej przegrana, ale zostawiając po sobie naprawdę przyzwoite wrażenie. Wszędobylski w obronie Arkadiusz Jędrych, zawzięty na skrzydle Marcin Wasielewski, radzący sobie w środku pola z rywalami Mateusz Kowalczyk, czy wreszcie autor gola na 1:1 Bartosz Nowak – kilku zawodników katowickiej drużyny naprawdę mogło się dziś podobać. Jej kibice mają pewnie nadzieję, że coś drgnęło – czy tak jest w istocie, okaże się już w kolejny weekend, podczas którego zespół Rafała Góraka podejmie Arkę Gdynia, a więc zespół który pewnie będzie jednym z jego bezpośrednich rywali w walce o ligowy byt.
gol24.pl – Legia Warszawa nie powinna była kończyć meczu z GKS Katowice w jedenastu. Ekspert: Upiekło się Radovanovi Pankowowi
Legia Warszawa świetne wypadła w doliczonym czasie i wygrała z GKS Katowice 3:1. Mało kto jednak wie, że wcześniej jej obrońca Radovan Pankov powinien był obejrzeć drugą żółtą i w konsekwencji czerwoną kartkę. Dlaczego stało się inaczej?
Chodziło o sytuację z 86 minuty meczu przy stanie 1:1. GKS Katowice za sprawą Bartosza Nowaka, autora wyrównującej bramki, rozpoczynał kolejną akcję. Pomocnik przyjęciem zmylił Radovana Pankova, który stanął w poprzek i ręką skutecznie zagrodził drogę.
– To była korzystnie zapowiadająca się akcja GKS Katowice. Ten faul można by podpiąć też pod zalążek nierozwagi. Tak, jest to błąd sędziego – stwierdził w magazynie Liga+ Extra ekspert sędziowski Canal+ Sport, Adam Lyczmański.
– Legia od tego momentu powinna grać w dziesiątkę. Pankov powinien opuścić boisko w konsekwencji drugiego napomnienia. Tak się nie stało, upiekło się zawodnikowi Legii. Tak naprawdę był to jedyny błąd sędziego, którego się dopatrzyłem – dodał Lyczmański.
Zawody poprowadził Damian Kos z Wejherowa. W tej akcji nie mógł skorzystać z podpowiedzi kolegów z VAR-u, czyli Szymona Marciniaka i Karola Iwanowicza. Nie była to bowiem sytuacja na bezpośrednią czerwoną kartkę.
legioniści.com – Zabójcza końcówka!
Po fantastycznej końcówce Legia wygrała na własnym stadionie z GKS-em Katowice, chociaż do 93 minuty utrzymywał się remis 1-1.
[…] Jako pierwsi do groźnej sytuacji doszli gracze GKS-u. Po błędzie w defensywie Migouela Alfareli sam przed Kacprem Tobiaszem znalazł się Mateusz Kowalczyk, ale na całe szczęście pomocnik miał mało czasu i miejsca na przygotowanie sobie piłki i przegrał starcie z bramkarzem. Goście starali się jednak grać ofensywnie i nie przestraszyli się wizyty na Łazienkowskiej. W 12. minucie odpowiedzieli legioniści, gdy z powietrza uderzenia spróbował Clauda Goncalves. Dawid Kudła był jednak dobrze ustawiony i spokojnie interweniował. Ataki graczy Edwarda Iordanescu nie były specjalnie niebezpieczne. Wkrótce niecelnie główkował Jean-Pierre Nsame, a z kolei wprost w golkipera trafił Wahan Biczachczjan. W 23. minucie mogło być 1-0 dla GKS-u. Najpierw Tobiasz zdołał sparować za linię końcową mocną próbę Adriana Błąda, a towarzyszyło mu wówczas sporo szczęścia. Gdyby piłka odbiła się od jego rąk nieco inaczej, to najprawdopodobniej zatrzepotałaby w siatce. Za moment bramkarz spisał się jeszcze lepiej, kiedy z najbliższej odległości wybronił główkę Kacpra Łukasika. Trzeba przyznać, że jak dotąd były to zdecydowanie najgroźniejsze sytuacje pod polem karnym gospodarzy.
Potem stopniowo do głosu dochodzili legioniści, jednak nadal nie można było mówić o jakiejkolwiek ich przewadze. Wreszcie w 41. minucie było groźnie po akcji Biczachczjana. Ormian strzelał po odważnym wbiegnięciu w pole karne. Uczynił to jednak zdecydowanie zbyt słabo, aby marzyć o wyprowadzeniu Legii na prowadzenie. Na całe szczęście jeszcze przed przerwą „Wojskowym” udało się strzelić gola na 1-0. Po podaniu z rzutu rożnego najlepiej odnalazł się Paweł Wszołek i z bliska wpakował piłkę do bramki. Powtórki pokazały, że pomocnik uczynił to dosyć niecodziennie, bo… kolanem. Niebawem sędzia dał sygnał do zakończenia pierwszej odsłony. W jej trakcie GKS sprawiał nieco lepsze wrażenie, lecz to „Wojskowi” zeszli do szatni przy swoim skromnym prowadzeniu.
Zaraz po przerwie dobrą szansę miał Bartosz Nowak. Strzelec dwóch goli dla GKS-u w tym sezonie mocno uderzył z rzutu wolnego, ale nie po raz pierwszy tego wieczoru czujnie zachował się na linii Tobiasz. Potem przez kolejne 15 minut Legia kontrolowała boiskowe wydarzenia, spokojnie oddalając grę od swojego pola karnego. Brakowało jednak okazji na podwyższenie wyniku. Odcinany od podań był m.in. Nsame, na którego defensorzy byli wyjątkowo wyczuleni. Po nieco ponad godzinie gry ładna indywidualna akcja Goncalvesa. Portugalczyk wpadł w szesnastkę GKS-u, jednak jego strzał trafił tylko w boczną siatkę. Co więcej, w tej sytuacji pomocnik nabawił się jeszcze urazu i potrzebował interwencji sztabu medycznego.
Kwadrans przed końcem kolejne jeden ze zrywów Legii. Skrzydłem ruszył Radovan Pankov, Serb dośrodkował do Bartosza Kapustki, który przymierzył źle i niedokładnie. Druga połowa w wykonaniu warszawskiego zespołu była zdecydowanie słabsza niż pierwsza. Nie oglądaliśmy praktycznie żadnych bramkowych okazji, co w konsekwencji zemściło się w 84. minucie. Wtedy to GKS wyszedł z bardzo ładną kontrę. Na prawej stronie gości pojedynek z Arkadiuszem Recą wygrał Marcin Wasielewski, płasko podał do środka szesnastki, gdzie tylko nogę dostawił Nowak. Pomocnik tym samym strzelił swojego trzeciego gola w tym sezonie, udowadniając, że znajduje się obecnie w bardzo dobrej formie. Legioniści zostali z kolei ukarani za bardzo mało wyrazistą postawę po zmianie stron.
Przez ostatnie minuty Legia atakowała, chcąc wywalczyć rzutem na taśmę komplet punktów. GKS dobrze się jednak bronił, a słabo dysponowana tego wieczoru ekipa gospodarzy wyraźnie nie mogła znaleźć sposobu na swoich rywali. W jednej ostatnich akcji spotkania stał się jednak cud, którego autorem był nie kto inny jak kapitan – Artur Jędrzejczyk! Obrońca wygrał pojedynek główkowy po wrzutce od Wszołka i pokonał Kudłę! Kiedy wydawało się, że moment sędzia skończy mecz, Legia pobiegła z jeszcze jedną kontrą. Wykończył ją Ryoya Morishita, który płaskim strzałem zaskoczył bramkarza GKS-u po raz trzeci.
dziennikzachodni.pl – Wielki dramat GKS-u Katowice w Warszawie. Legia strzeliła dwa gole w dwóch ostatnich akcjach…
GKS Katowice był bardzo blisko remisu na Łazienkowskiej. Nieszczęście spadło na zespół Rafała Góraka w 95 minucie, a potem Legia trafiła jeszcze raz. Na koncie ekipy z Nowej Bukowej po czterech meczach wciąż jest tylko jeden punkt.
Kibice GKS Katowice – biorąc pod uwagę początek sezonu w wykonaniu ich zespołu – obawiali się meczu z Legią w Warszawie. Piłkarze Rafała Góraka wyszli jednak na Łazienkowską z odwagą w sercach i przez większą część pierwszej połowy napędzili sporo strachu gospodarzom. Do szatni schodzili jednak z wynikiem 0:1, bo Artur Jędrzejczyk i Paweł Wszołek całkowicie zdezorientowali śląską defensywę i ten drugi pokonał Dawida Kudłę uderzeniem z czterech metrów. GKS miał czego żałować, bo to on powinien prowadzić, zwłaszcza po główce Kacpra Łukasiaka, którą w dość nieprawdopodobny sposób obronił Kacper Tobiasz. Tyle, że po świetnych 35 minutach katowiczanie oddali Legii inicjatywę, a ta potrafiła to wykorzystać.
Po przerwie katowiczanie znów zaczęli grać aktywnie, ale niewiele z tego wynikało konkretów. Za to gospodarze tym razem znacznie szybciej odzyskali kontrolę. Minuty zaczęły upływać w monotonnym tempie, a Legia coraz wyraźniej czekała na koniec spotkania. I GKS wreszcie ją za to ukarał. Po raz pierwszy prawą stroną przedarł się Marcin Wasielewski, wrzucił piłkę w pole karne, a tam fenomenalnym i bardzo trudnym uderzeniem popisał się Bartosz Nowak doprowadzając do remisu!
Zaskoczona Legia rzuciła się jeszcze do ataków, a GKS starał się przetrwać. I nie dał rady. W 95 minucie Borja Galan dopuścił do dośrodkowania, Dawid Kudła nie wyszedł do piłki i Artur Jędrzejczyk głową z linii pola bramkowego posłał ją do siatki. Załamani katowiczanie po chwili dali sobie wbić jeszcze jednego gola.
sportowefakty.wp.pl – Cudowna akcja GKS-u Katowice. Cała Legia była w szoku
GKS Katowice w tej jednej akcji był za szybki dla piłkarzy Legii Warszawa. Bartosz Nowak przyłożył nogę po fantastycznym dośrodkowaniu Marcina Wasielewskiego. Tyle tylko, że finalnie nic to nie dało.
Legia Warszawa strzeliła gola pod koniec pierwszej połowy (konkretnie Paweł Wszołek po asyście Artura Jędrzejczyka), a po przerwie kontrolowała wydarzenia na boisku. Niewiele wskazywało na to, by GKS Katowice miał się podnieść i cokolwiek wskórać.
Ale z drugiej strony jedna bramka różnicy to tyle, co nic.
I cóż – w 84. minucie katowiczanie przeprowadzili fantastyczną akcję, która skończyła się trafieniem wyrównującym. Ręce same składały się do oklasków.
Tam zagrało absolutnie wszystko. Ruch Marcina Wasielewskiego, podanie na wolne pole od Alana Czerwińskiego. Wreszcie idealne dośrodkowanie Wasielewskiego w pole karne i finalizujący wszystko Bartosz Nowak uderzeniem bez przyjęcia.
Legioniści byli spóźnieni, wolniejsi przynajmniej o jedno tempo przy każdym zagraniu.
Dla Nowaka była to trzecia bramka w sezonie 2025/26. Dwa tygodnie temu ustrzelił dublet w rywalizacji z Zagłębiem Lubin.
Felietony Piłka nożna
8:8 i bal pękła

Tego jeszcze nie grali. GieKSa chyba lubi być pionierem. We współpracy z drugą Gieksą, która Gieksą oczywiście nie jest, bo „GieKSa je yno jedna”, jak mawiał niegdysiejszy prezes GKS Katowice Jacek Krysiak. Więc ten drugi klub to Gie Ka Es Tychy. Klub z ulicy Edukacji. W Tychach.
Miesiąc temu katowiczanie rozegrali sparing z Górnikiem Zabrze. Ten towarzyski Śląski Klasyk przyciągnął na Bukową rekordową liczbę kilku dziennikarzy. Był zamknięty dla kibiców, do czego się już przyzwyczailiśmy w przeszłości, natomiast nie było żadnych problemów z relacjonowaniem, pojawiły się nawet później na telewizji klubowej bramki.
Teraz we wtorek czy środę klub poinformował, że GieKSa zagra z Tychami mecz kontrolny w czwartek. Mecz zamknięty dla publiczności i przedstawicieli mediów. Okej – pomyślałem. Choć nadal wydaje mi się to dość absurdalnym rozwiązaniem, to tak jak wspomniałem – przywykliśmy.
Każdy jednak w tenże czwartek był ciekawy, jaki wynik padł w tych niesamowitych sparingowych bojach. Ja sprawdzałem sobie co jakiś czas w internecie, czy jest już podany rezultat. Dzień mijał, mijał, a wyniku nie było. Pomyślałem – kurde, może grają o 20.45 jak Polska z Nową Zelandią. Przy jupiterach, bo wiadomo, derby, mecz na noże i tak dalej. Odświętna atmosfera, tyle że bez kibiców i mediów.
No ale i po zakończeniu meczu „Orłów Urbana” z finalistą przyszłorocznego Mundialu, wyniku nie było. Kibicie już zaczęli się zastanawiać, czy sparing w ogóle się odbył. Zaczęły się pierwsze „śmiechy , chichy”. Że grają dogrywkę. Potem, że strzelają karne. Potem, że grają tak długo, aż ktoś strzeli bramkę, ale nikt nie może trafić do siatki… to akurat byłoby bardzo pozytywne, bo w końcu kilka godzin umielibyśmy zachować zero z tyłu.
No i nie doczekaliśmy się.
Za to w piątek po południu czy wczesnym wieczorem na Facebooku klubowym w KOMENTARZU do informacji zapowiadającej sparing kilka dni temu, czyli nawet nie w nowym, osobnym wpisie, pojawiła się informacja, że oba kluby uzgodniły, że nie będą do wiadomości publicznej podawały wyniku oraz składów.
I szczęka mi opadła i leży na podłodze do teraz.
W czasach czwartej czy trzeciej ligi trener Henryk Górnik prosił nas lub miał pretensje (już nie pamiętam dokładnie), że napisaliśmy o jakiejś czerwonej kartce, którą nasz piłkarz dostał w sparingu. Innym razem któryś trener w klubie miał pretensje, że wrzucamy bramki – chyba nawet z meczów ligowych (sic!), jak jeszcze prawa telewizyjne w niższych ligach nie były określone i była wolna amerykanka z tym. Trener Górnik na jednej z konferencji mówił, że gdzieś tam „może i nawet być k… sto kamer i coś tam”… Spoglądaliśmy na siebie wtedy z ludźmi z GKS porozumiewawczo. Już wtedy wygłaszałem twierdzenia, że przecież taka „Barcelona i Real znają się jak łyse konie, a my próbujemy ukryć, jak kopiemy się po czołach – i to jeszcze nieudanie”.
Żeby nie było – trener Górnik to legenda i GieKSiarz z krwi i kości, a wspomnianą sytuację przypominam z lekkim uśmiechem na tamte dziwne czasy.
Nie sądziłem, że w czasach nowoczesnych, w ekstraklasie, po tylu latach, jeszcze coś przebije tamten pomysł.
Jak po meczu z Lechem napisałem krytyczny wobec kibiców tekst dotyczący zbyt dużej „jazdy” po zespole i trenerze, tak tutaj trudno decyzję o niepodawaniu wyniku ocenić inaczej niż kabaret. Przecież tu nawet nikt nie oczekiwałby szczegółów przebiegu meczu czy materiału filmowego. Po prostu kibic jeśli wie, że jego drużyna gra mecz, chce poznać przynajmniej wynik i strzelców bramek. Ewentualnie składy. Nawet jakby był jakiś testowany zawodnik, to można to jakoś ukryć i po prostu dać info, że „zawodnik testowany”. Też śmieszne, ale to absolutnie nie ten kaliber, co całkowite odcięcie wiedzy o wyniku.
I tu nawet nie chodzi o sam fakt podania czy niepodania rezultatu. Tu chodzi o całą otoczkę i PR tej sytuacji. Przecież to jest tak absurdalne, że za chwilę wszystkie Paczule i Weszło będą miały niesamowite używanie po naszym klubie. To się kwalifikuje do czegoś, co jest określane „polskim uniwersum piłkarskim”, czyli wszelkie kradzieże znaków przez sędziów z ekstraklasy, dyskusje Haditagiego czy Królewskiego z kibicami i wiele innych.
Kibice już zaczęli drwić, że pewnie „Rosołek strzelił cztery bramki i żeby Legia go z powrotem nie wzięła, zrobiliśmy blokadę wyniku”. Ktoś inny, że zagraniczne kluby zaraz wykupią nam zawodników po tym wybitnym występie. Przecież taka informacja o… braku informacji to pożywka dla szyderców. Co przecież w kontekście słabych wyników w tym sezonie jest oczywiste, bo jakby GKS był w czubie tabeli, to wszyscy by machnęli ręką.
Strategia klubu też jest jakaś pomylona, bo przecież można byłoby o tym sparingu nie informować w ogóle. Wtedy nikt by o niczym nie wiedział, chyba że jakiś piłkarz by się pochwalił na swoich social mediach. A tak poszła jedna informacja o meczu, który się odbędzie i druga, że nie podamy wyniku. PR-owy strzał w stopę. Naprawdę chcemy w ekstraklasie klubu poważnego, ale też poważnego sztabu trenerskiego i piłkarzy.
Teraz można snuć domysły, dlaczego nie chcą podawać wyniku. Czy znów ktoś odniósł bardzo poważną kontuzję, tak jak Aleksander Paluszek ostatnio? A może GKS przegrał 0:5 i nie chcą podgrzewać negatywnych nastrojów? A może jeszcze coś innego? Tego na razie nie wiemy. Co może być tak istotnego w suchym wyniku spotkania, że aż trzeba go ukryć?
Mnie osobiście takie akcje niepokoją. Już mówię, dlaczego. Mam wrażenie i poczucie, że w futbolu, cokolwiek by się nie działo, czynnikiem, który pomaga, jest transparentność, a to, co zdecydowanie przeszkadza – tej transparentności brak. Ja nie mówię, że my musimy wszystko wiedzieć. Wiadomo, że są kwestie choćby taktyczne, które dla kibica i przede wszystkim przeciwników – mają być tajemnicą. Nikt też nie wymaga ujawniania rozmów transferowych z piłkarzami. Jednak są pewne podstawy.
I właśnie to mnie niepokoi, bo takie ukrycie wyniku dla mnie świadczy o dużej nerwowości, która panuje w zespole. Że po prostu to jest taki poziom lęku czy spięcia, że zaczynamy wymyślać jakieś dziwne zabiegi, w swojej istocie kuriozalne. To mało kiedy się kończy dobrze. Ostatnio zademonstrował to mistrz strategii Eduard Iordanescu, który wystawił mocno rezerwowy skład w Lidze Konferencji i efekt był taki, że co prawda z Samsunsporem przegrał, ale za to nie wygrał, ani nie zremisował z Górnikiem.
Nie oceniam tego komunikatu jako złego samego w sobie. Sam ten fakt niewiele zmienia w życiu piłkarzy, trenerów i kibiców. Bardziej chodzi o kuriozalność tej sytuacji i przyczynek do spekulacji. Kompletnie niepotrzebnych, bo ta drużyna przede wszystkim potrzebuje spokoju. Z Wisłą Płock i Lechem Poznań zagrali naprawdę niezłe mecze w porównaniu z poprzednimi. Po co to psuć głupotami?
Wiadomo, że jak GKS wygra z Motorem, to nie będzie tematu i wszyscy o tym zapomną. Ale jeśli naszemu zespołowi powinie się noga, to jestem przekonany, że ci kibice, którzy tak mocno jechali ostatnio po zespole i szkoleniowcu, teraz znów będą mieli mocne używanie.
Nie tędy droga.
Czekamy na piątek i to arcyważne starcie w Lublinie. Oby mimo wszystko ten sparing – cokolwiek się w nim nie wydarzyło – miał pozytywne przełożenie na mecz z Motorem. Punktów potrzebujemy jak tlenu.
PS Tytuł tego felietonu zapożyczony oczywiście od kibica GieKSy – Krista. Pasuje idealnie!
Felietony Piłka nożna
Post scriptum do meczu… z Tychami

Z alfabetycznego obowiązku (czyli jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B) zamieszczamy wytłumaczenie zaistniałej sytuacji ze sparingiem z GKS Tychy. Po wczorajszym artykule na GieKSa.pl (tutaj) do sprawy odniósł się Michał Kajzerek – rzecznik prasowy klubu.
Błędy zdarzają się każdemu, a rzecznik GieKSy – jak wyjaśnił w twitcie, kierował się dobrą współpracą z tyskim klubem na poziomie klubowych mediów. Też został de facto postawiony w niezbyt komfortowej sytuacji.
Dlatego jeśli chodzi o naszą stronę sportową, czyli sztab szkoleniowy, uznajemy temat za zamknięty. I mamy nadzieję, że nigdy naszemu pionowi sportowemu nie przyjedzie do głowy zatajać tego typu rzeczy. Jednocześnie, jeśli istnieje jakiś tyski Shellu, to mógłby spokojnie artykuł w podobnym tonie, jak nasz, napisać w stosunku do swojego klubu. Mogą sobie nawet skopiować, tylko zmienić nazwę klubu. To taki żart.
Co prawda nadal istnieją niedomówienia i podejrzenia co do wyniku, choć idą one w drugą stronę – być może to Tychy mogły sromotnie ten mecz przegrać, co w kontekście fatalnej atmosfery naszego sparingowego derbowego rywala, mogło być przyczynkiem do zatajenia wyniku. Ale to tylko takie luźne domysły. I w zasadzie sportowo, nie ma to żadnego znaczenia.
Tak więc, działamy dalej i – to się akurat w kontekście wczorajszego artykułu nie zmienia – z niecierpliwością czekamy na piątkowy mecz z Motorem!
Felietony
Kibicu GieKSy, pamiętaj, gdzie byłeś…

Początkowo ten felieton miał dotyczyć stricte meczu z Lechem Poznań. Meczu przegranego, kolejnej porażki na swoim boisku w tym sezonie. Spotkania, które wcale nie musiało się tak zakończyć.
I kilka słów temu pojedynkowi poświęcę. Środek ciężkości zostanie jednak umiejscowiony gdzie indziej. Bo po meczu niepotrzebnie otworzyłem internet i…
Każdy z nas był rozgoryczony końcowym rezultatem tego starcia. Do końca wierzyliśmy, że katowiczanie odrobią jednobramkową stratę i przynajmniej jeden punkt zostanie na Nowej Bukowej. Nasz zespół walczył, gryzł trawę i w zasadzie – zwłaszcza w drugiej połowie – grał bez kompleksów. W końcu kilka swoich okazji mieliśmy, ale albo kapitalnie interweniował Bartosz Mrozek, jak w sytuacji, gdy z refleksem wybronił „strzał” swojego kolegi z zespołu, albo fatalnie przy dobitce swojego własnego uderzenia skiksował aktywny Borja Galan. Hiszpan trafił też w poprzeczkę i wcale nie jestem przekonany, że gdyby piłka szła pod obramowanie bramki, to golkiper Lecha by ją odbił.
Wiadomo, że naszym zawodnikom brakuje trochę okrzesania w końcówce akcji ofensywnej, gramy za bardzo koronkowo, a nie zawsze na to starcza umiejętności, zwłaszcza z tak silnym przeciwnikiem. A gdy już decydujemy się na prostą grę – co kilka razy miało miejsce – od razu są sytuacje. Mimo wszystko jednak spodziewałem się, że z gry będziemy mieli mniej. Że Lech nas zje taktycznie i piłkarsko. To się nie stało i naprawdę nie ma tu znaczenia, czy Lech – jak sugerują niektórzy – zagrał na pół gwizdka i pół-rezerwowym składem. Na konferencji pomeczowej trener Lecha Nils Frederiksen powiedział, że absolutnie nie miał odczucia , że jego zespół kontrolował to spotkanie. To rzadkość, bo zazwyczaj trenerzy lubią mówić, że kontrolowali. Jak choćby trener Rafał Górak po tym meczu, co dziwnie brzmi w przypadku porażki. To jest po prostu złe słowo, nieadekwatne, tak jak ostatnio trener Iordanescu, który stwierdził, że Legia kontrolowała mecz z Samsunsporem przez 90 minut z wyjątkiem sytuacji, gdy stracili gola…
Jednak jeśli jesteśmy już przy tym nazewnictwie, to tak – trener Kolejorza powiedział, że tej kontroli swojego zespołu nie czuł. I nie było widać, że to jakaś nadmierna kurtuazja. Przysłuchuję się od lat wypowiedziom trenerów przeciwników GKS i nieraz w głowie łapałem się… za głowę, słysząc tę cukierkową, fałszywą kurtuazję mówiącą o tym, z jakim to silnym przeciwnikiem się ich zespół mierzył, podczas gdy katowiczanie zagrali mecz fatalny. Więc słowa Duńczyka są cenne, podobnie jak w poprzednim sezonie Marka Papszuna po meczu w Katowicach.
Daleki jestem od tego, żeby nasz zespół jakoś specjalnie chwalić po tym meczu, bo jednak tych punktów potrzebujemy jak tlenu, była szansa Lecha ukąsić, a tego nie zrobiliśmy. Jesteśmy w strefie spadkowej z mizerną liczbą punktów – zaledwie ośmioma. Kilka drużyn nam w tabeli odskoczyło, stworzył się peleton drużyn środka tabeli. Ten środek jest płaski, ale może być taki scenariusz, że wkrótce zostanie np. pięć drużyn zamieszanych w walkę o utrzymanie. I bycie w takiej grupie i wyżynanie się wzajemne byłoby najgorszym, co może nam się przydarzyć. Kolejne okienko międzyreprezentacyjne będzie niesamowicie istotne w tym zakresie, o czym pod koniec.
Jest frustrujące, że jako cała drużyna nie możemy zagrać na tyle dobrego meczu, żeby zarówno w defensywie, jak i ofensywie być efektywnymi. Piszę o tym dlatego, że zarówno w Płocku, jak i wczoraj ogólna gra defensywna była już lepsza niż w praktycznie wszystkich poprzednich spotkaniach (może poza meczem z Arką). Nadal to nie wystarcza do gry na zero z tyłu i jest mocno irytujące, że w każdym meczu tracimy gola. Katowiczanie nie ustrzegli się błędów. Bramka Fiabemy ostatecznie była jakaś… dziwna. Najpierw na radar go pilnował Jesse Bosch, i zawodnik był totalnie sam przed polem karnym, co było karygodne. Żaden z naszych zawodników nie zdołał go zablokować. Dodatkowo można zapytać, co zrobił w tej sytuacji Rafał Strączek. Może to jest jakaś szkoła bramkarska, by nie stać w środku światła bramki tylko gdzieś w ¾… W każdym razie przez to strzał w miarę w środek bramki został przepuszczony, przy czym dodatkowo Rafał interweniował tak, jakby piłka mu przeleciała pod brzuchem, schował ręce…
Można tego meczu było nie przegrać, można było w końcówce wyrównać i nie dać Lechowi czasu na strzelenie zwycięskiej bramki. Jednak to nie jest tak, że Kolejorz nic nie grał. Goście mieli swoje sytuacje. W pierwszej połowie kilkukrotnie rozpędzili się niczym Pendolino i było naprawdę widać sporo jakości, jak i… niedokładności. W drugiej części w końcówce, gdy GKS się odkrył, mieli już doskonałe sytuacje na 2:0. Nie strzelili.
Ostatecznie był to taki mecz, w którym wynik w każdą z dwóch stron – lub remis – byłby sprawiedliwy. Nie ma więc co na ten temat dywagować. Wygrała drużyna, która wykorzystała swoje doświadczenie i najwidoczniej – minimalnie była lepsza.
I na tym mógłbym zakończyć…
Niestety przejrzałem komentarze po meczu, czy to na naszym Facebooku czy na forum. I o ile byłem dość spokojny po meczu, to po tej – jakże fascynującej lekturze – ciśnienie mi się podniosło do granic możliwości. Wiele jestem w stanie wybaczyć, emocje, sam dałem im się nieraz ponosić w przeszłości. Jedno, czego jednak nie mogę dzisiaj opanować i chyba to nigdy nie nastąpi, to uodpornić się na… czystą głupotę.
W swojej dwudziestoletniej „karierze” przy mediach GieKSy miałem różne okresy i różnie byłem oceniany. W czasach trzeciej ligi (tak, był taki czas) byłem ochrzczony „obrońcą piłkarzy”. Wtedy gdy po remisie z Pogonią Świebodzin czy Stilonem Gorzów (tak, byli tacy rywale) nasz awans zawisł na włosku, uspokajałem, mówiłem, że będzie dobrze. Jechano po mnie za to. Były też inne momenty, kiedy mówiono mi, że przesadzam. Gdy za Jerzego Brzęczka dzwoniłem na alarm, od początku wiosny, że przegrywamy awans, twierdzono, że niepotrzebnie zaogniam atmosferę. Raz obrażali się na mnie piłkarze, raz kibice.
Nie dbam więc o to, co sobie krytykanci, których niestety jest bardzo wielu, pomyślą. O ile po Cracovii mój ton był jeszcze w stylu „niech się niektórzy pukną w głowę” to dzisiaj cisną mi się na usta zdecydowanie mocniejsze i nieparlamentarne epitety.
Pogrzebowa atmosfera, jaka rozpętała się po wczorajszym meczu w tych opiniach to jest takie kuriozum, że żadna taka czy inna bramka Strączka lub fatalne błędy w obronie w poprzednich meczach nie mają podjazdu. Po minimalnej przegranej z Mistrzem Polski, w której GKS nie był zespołem gorszym, naczytałem się, że jesteśmy na autostradzie do pierwszej ligi, większość składu jest „do wypierdolenia”, łącznie z „taktykiem Górakiem”. Już nie będę mówił o populizmach, żeby dać szanse „chłopakom z Akademii”, bo osoba która taki farmazon wymyśliła to zapewne zabetonowany i odporny na wiedzę wyborca jednej czy drugiej głównej opcji politycznej… Podobny poziom argumentacji.
Jest taka maksyma, że jeżeli nie znasz historii jesteś skazany na jej powtarzanie. Wiele osób zachowuje się tak, jakby jej naprawdę nie znało. A przecież to fałsz. To nie jest tak, że te osoby rzeczywiście nie wiedzą, w jakiej sytuacji była GieKSa choćby jeszcze dwa lata temu. I w jakiej byliśmy rok temu. Natomiast ta zbiorowa amnezja jest zatrważająca. Ja wiem, że łaska kibica na pstrym koniu jeździ, ale są pewne granice realizacji tego powiedzenia.
Przypomnę, gdzie byliśmy. Sześć lat temu GieKSa z hukiem jak stąd do Bytowa spadła do drugiej ligi. W ostatniej minucie ostatniego meczu po golu bramkarza. W dwóch poprzedzających sezonach walczyliśmy o awans do ekstraklasy i w końcowych fazach sezonów spektakularnie te awanse przewalaliśmy. Był gol z połowy zdegradowanego Kluczborka w doliczonym czasie gry. Była porażka z gimnazjalistami z Chorzowa, poprawiona porażką u siebie w następnym meczu z Tychami. Ale to spadek na trzeci poziom rozgrywkowy to była wyprawa w prawdziwą otchłań. Nie mieliśmy już nawet Tychów czy Podbeskidzia. Naszymi przeciwnikami była Legionovia, Gryf czy Błękitni. Pewnie wielu nowych kibiców nawet by nie potrafiła powiedzieć, z jakich miejscowości są wspomniane ekipy. Na Bukową nawet przyjechał Lech Poznań! Problem polegał na tym, że były to rezerwy wielkopolskiego klubu, które nawet Bułgarskiej nie powąchały, a swoje mecze rozgrywały we Wronkach. Stadiony, które dzisiaj są dla nas przygodą w Pucharze Polski – wtedy były codziennością.
I w pierwszym spotkaniu po spadku do tej drugiej ligi, będącym jednocześnie pierwszym meczem Rafała Góraka w drugiej jego kadencji, GKS Katowice przegrywał u siebie do przerwy ze Zniczem Pruszków 0:3. Do przerwy. Ze Zniczem. Zero trzy. W drugiej lidze.
Ostatecznie nasz zespół przegrał to spotkanie 1:3. To był początek próby wyjścia z otchłani. Z totalnej otchłani polskiej piłki. W pierwszym sezonie nie udało się awansować. Nie strzeliliśmy w końcówce z Resovią. W kiepskim stylu przegraliśmy baraż ze Stalą Rzeszów. Po roku z tą Stalą katowiczanie przypieczętowali powrót na zaplecze ekstraklasy.
I przez kolejne dwa lata awansu do ekstraklasy nadal nie było. Zbliżaliśmy się do dwóch dekad bez najwyższej klasy rozgrywkowej w Katowicach. W sezonie 2023/24 w pewnym momencie jesieni GKS złapał kryzys. Przez chyba dziewięć meczów nasza drużyna nie potrafiła wygrać meczu. Zaczęły się psuć nastroje, kibice tracili cierpliwość do trenera, pojawiło się słynne „pakuj walizki” i „licznik Góraka” odmierzający dni od ostatniego zwycięstwa GieKSy. Trener był przegrany, sam – ze swoją drużyną – przeciw wszystkim. Nie podał się do dymisji. A potem spektakularnie awansował do ekstraklasy.
Człowiek inteligentny wyciąga wnioski. Człowiek inteligentny na podstawie jednej sytuacji odpowiednio ustosunkowuje się do podobnej w przyszłości.
GieKSa doświadcza takich problemów jak obecnie po raz pierwszy od dwóch lat. Mówiąc inaczej – od 24 miesięcy. W piłce do bardzo długo. Po latach upokorzeń, ostatnie dwa lata żyliśmy jak pączki w maśle. Cała wiosna 2024 zakończona awansem to był sen. A potem był cały sezon w ekstraklasie, w którym ani przez moment nie drżeliśmy o utrzymanie i zdobyliśmy niemal pół setki punktów. Nawet po matematycznym zapewnieniu sobie pozostania w lidze, GieKSa potrafiła wygrywać – z Cracovią czy Lechią, zremisowaliśmy z Lechem.
I teraz po 11 kolejkach czytam, że „wszyscy do wyjebania”, bo znaleźliśmy się w strefie spadkowej.
W dupach się poprzewracało od dobrobytu.
Jesienią 2023 byliśmy powiedzmy w podobnej sytuacji, ileś tam meczów niewygranych, kilka fatalnych spotkań i duży zawód. Wydawało się, że kolejny sezon spiszemy na straty. Przegrywaliśmy u siebie ze słabiutką Polonią Warszawa. I czy naprawdę tamta sytuacja – z której w taki sposób wyszedł trener z drużyną nie nauczyła was, że należy się z pewnymi opiniami wstrzymać? I przede wszystkim – tak po ludzku – dać mu szansę na to, żeby wyciągnął drużynę z dołka?
Nie mówię, że krytyki ma nie być. Sam jestem poirytowany niektórymi zawodnikami i niektórymi decyzjami trenera. Jednak jak znowu czytam, że „Górak ma wypierdalać”, to nie tyle poddaję w wątpliwość, co jestem pewien, że mam do czynienia z osobą niezbyt lotną, która jest w stanie takie coś ze swoich ust czy palców wyprodukować. Taka osoba musi mieć naprawdę smutne życie…
Niektórzy domagali się zwolnienia połowy drużyny w sytuacji, kiedy GKS byłby dwa razy z rzędu mistrzem, a w trzecim kolejnym zajął piąte miejsce. Albo gdyby zespół grał w Lidze Mistrzów i przegrałby u siebie np. 0:4 z Arsenalem. Jestem pewien, że znalazłoby się kilka osób, które by wylało wiadro pomyj, że przynieśliśmy wstyd i kilku piłkarzom powinniśmy podziękować.
Ja wyciągam wnioski. Wyciągam wnioski z tego, że jeśli ktoś, w kogo zwątpiłem, udowodnił raz, że się myliłem, to drugi raz nie popełnię tego błędu. Nie mówię, że nigdy już nie będę nawoływał do zmiany trenera. Nawet tego trenera. Jednak ten moment jest tak kompletnie nieadekwatny do tego, że trzeba być ostatnim frustratem, żeby takie tezy – jeszcze w taki bezceremonialny sposób – wygłaszać.
Czytałem opinię, że powinniśmy spojrzeć na taką Arkę, która potrafiła wygrać z Cracovią, z którą my przecież dostaliśmy srogie bęcki. Na Boga… Przecież my tę „wspaniałą” Arkę roznieśliśmy w puch i w pył i jesteśmy ich koszmarem z dwóch ostatnich meczów. Trzeba naprawdę mieć intelektualny tupet i pustkę, żeby takiego argumentu użyć.
Oczywiście, że to obecnie wiadro pomyj jest związane nie tylko z Lechem, ale całym obecnym sezonem, który jest na razie bardzo słaby. I nasza pozycja oraz dorobek punktowy też są słabe. Nie jest jednak to żadna sytuacja dramatyczna, w której mielibyśmy do kreski pięć punktów straty. Jesteśmy pod kreską, ale cały czas w kontakcie. Teraz trzeba zrobić wszystko, żeby tego kontaktu nie stracić. Gra ciągle daje duże nadzieje, że tak się stanie. Wszystko zależy od głów piłkarzy.
Jazda po drużynie stricte po meczu z Lechem jest kompletnie nieadekwatna. Bardziej uzasadniona krytyka byłaby wtedy, gdybyśmy znów przegrali 0:3, względnie zagrali jakieś fatalne spotkanie. Tymczasem GieKSa zagrała na tle Mistrza Polski naprawdę nieźle i było blisko zdobyczy punktowej.
Więc nakładają się tu dwie rzeczy, za które mam pretensje do kibiców. Od razu zaznaczę – nie wierzę, że to się zmieni i niektórzy pójdą po rozum do głowy. Liczę jednak, że pojawią się takie osoby, które jednak przypomną sobie właśnie – gdzie byliśmy jeszcze pięć lat temu, w jak głębokiej dupie – i gdzie jesteśmy teraz. I dzięki komu cały ten projekt istnieje, dzięki komu w ostatnich dwóch latach byliśmy w piłkarskim raju. Nie, to nie jest podziękowanie za zasługi. To jest z jednej strony ludzkie, a z drugiej ciągle merytoryczne podejście do tematu.
Ten mecz ze Zniczem… Przecież patrząc na samo tamto spotkanie, obawialiśmy się, że to pójdzie jeszcze dalej i GKS będzie się bronił przed spadkiem do… trzeciej ligi. Wtedy wydawało się, że – mimo przyjścia nowego-starego trenera – jesteśmy autentycznie pogrzebani. A to był początek czegoś wielkiego. Czegoś, czego owoce dzisiaj mamy – mogąc w ogóle emocjonować się szansą potyczek z największymi polskimi drużynami. Jesteśmy w czymś wielkim, a jednocześnie jesteśmy w trudnej sytuacji.
Teraz przed zespołem około półtora tygodnia przerwy. A potem przyjdą kluczowe mecze dla tej jesieni. Jakbym na ten moment miał typować ekipy do walki – wraz z nami – o utrzymanie i te które po prostu są dość słabe, to byłyby to Termalika, Motor i Piast. Dodałbym jeszcze Arkę.
I to właśnie zarówno z Motorem, jak i Piastem oraz Niecieczą będziemy się mierzyli w czterech najbliższych kolejkach. Tam już bezwzględnie będzie trzeba punktować za trzy. Nie wiem czy zdobędziemy komplet, raczej wątpię, bo będzie o to bardzo ciężko. Ale co najmniej dwa z tych trzech spotkań należałoby wygrać, żeby zyskać minimum spokoju. Pamiętajmy, że tam nie tylko chodzi o zdobywanie punktów, ale także o odbieranie ich rywalom. Klasyczne mecze o sześć oczek. Dodatkowo będzie spotkanie z mocną Koroną, która jest w górze tabeli, ale drużynie Jacka Zielińskiego mamy coś do udowodnienia.
Apeluję. Dajmy im pracować. To nie jest tak, że przegrywamy z kretesem mecz za meczem. Tak naprawdę zawaliliśmy totalnie dwa mecze – z Zagłębiem u siebie i Lechią na wyjeździe. Gdybyśmy mieli w tych spotkaniach 3-5 punktów więcej nasza sytuacja byłaby dużo lepsza.
To jednak przeszłość. Trochę nam ta nasza GieKSa nawarzyła piwa i w komplecie teraz ich głowa w tym, żeby to piwo wypić. Z naszym wsparciem. A nie bezsensowną jazdą.
Na koniec dodam, że ten felieton dotyczy zmasowanego „ataku” w sieci. Jeśli chodzi o to, co się dzieje na żywo – czyli stadion i trybuny – nie mam nic do zarzucenia. Doping zarówno u siebie, jak i na wyjazdach jest kapitalny. Wsparcie z trybun po nieudanych meczach – również wielkie. I oby tak dalej. W piłce decydują szczegóły. Jak VAR odwołujący karnego w derbach Trójmiasta. Tutaj takim szczegółem może być jedna przyśpiewka, po której zawodnikowi zadrży noga. Lub nie zadrży.
Najnowsze komentarze