Zapraszamy do przeczytania doniesień mass mediów z ostatniego tygodnia, które dotyczą sekcji piłki nożnej, siatkówki i hokeja GieKSy. Prezentujemy najciekawsze z nich.
Piłkarki w meczu wyjazdowym pokonały drużynę APLG Gdańsk 2:0 (2:0). Następne spotkanie zespół rozegra w sobotę 5 października o 11:00 na Bukowej z Górnikiem Łęczna. Zuzanna Błaszczyk otrzymała powołanie do reprezentacji Polski na turniej finałowy mistrzostw świata do lat 17. Piłkarze w dziesiątej kolejce rozgrywek pokonali Pogoń Szczecin 3:1 (1:0). W rozpoczętym tygodniu zespół rozegra wyjazdowe spotkanie z Puszczą Niepołomice. Spotkanie rozpocznie się w piątek 4 października o godzinie 18:00. W wyniku dzisiejszego losowania 1/16 finału Pucharu Polski GieKSa zmierzy się ze zwycięzcą meczu Unia Skierniewice – Motor Lublin. Spotkania w dniach od 29 do 31 października. W zależności od tego kto wygra w spotkaniu Unia – Motor, GKS będzie gospodarzem w meczu z Motorem, a z Unią zagra na wyjeździe. Zapraszamy do przeczytania obszernego wywiadu z weszlo.com z trenerem Rafałem Górakiem.
Siatkarze podobnie jak w ubiegłym roku, źle rozpoczęli sezon. W kolejnym spotkaniu doznali kolejnej porażki (czwartej) tym razem z Jastrzębskim Węglem 1:3. W tym tygodniu drużyna rozegra jedno wyjazdowe spotkanie. Przeciwnikiem będzie zdobywca Superpucharu Warta Zawiercie. Mecz rozpocznie się w środę 2 października o 20:30. Obecnie drużyna zajmuje ostatnie miejsce w tabeli PlusLigi.
W ubiegłym tygodniu hokeiści rozegrali trzy spotkania: z JKH Jastrzębie (wygrany 5:3), z Energą Toruń (wygrany 3:1) i z Cracovią (przegrany po dogrywce 2:3). W tym tygodniu zespół rozegra trzy spotkania: z GKS-em Tychy, Podhalem (oba w Satelicie) i z Zagłębiem. Spotkania rozpoczną się odpowiednio o godzinie 18:30 (wtorek, 1 października), 18:30 (piątek, 4 października) i 18:00 (niedziela, 6 października).
PIŁKA NOŻNA
kobiecyfutbol.pl – Katowiczanki wracają z tarczą
Wicemistrz kraju rozpoczął sezon znakomicie, wygrywając wszystkie mecze. W siódmej kolejce podopieczne Karoliny Koch zmierzyły się z gdańskim Orlenem. Choć gdańszczanki w drugiej połowie bardzo ambitnie walczyły o korzystny wynik, katowiczanki wracają na południe kraju z tarczą po zwycięstwie 2:0.
Mecz zaczął się od mocnego naporu katowiczanek, na bramkę strzeżoną przez Martę Michlewicz sunął atak za atakiem. W 10. minucie bramkarka gdańszczanek zdołała obronić efektowny strzał z dystansu, ale piłka trafiła pod nogi Klaudii Maciążki i przyjezdne objęły prowadzenie. Gieksa atakowała nadal, w 27.minucie Gabriela Grzybowska trafiła w poprzeczkę, cztery minuty później strzał Amandy Turkiewicz minął słupek. Gdańszczanki próbowały odgryzać się z kontr, napędzanych głównie przez Jolantę Siwińską; w 44.minucie Angelika Kołodziejek była blisko zdobycia bramki wyrównującej. W odpowiedzi po akcji katowiczanek i faulu w polu karnym jedenastkę wykorzystała Marlena Hajduk i Gieksa schodziła na przerwę z dwubramkowym prowadzeniem.
Drugą połowę ambitnie zaczęły gdańszczanki, bliska sukcesu były Anna Furmaniak i Klaudia Fabova. Słowaczka była bliska sukcesu w 64.minucie, ale efektowną interwencją popisała się Kinga Seweryn. Katowiczanki spokojnie i uważnie grały w defensywie, szukając okazji do kontry i podwyższenia prowadzenia. W 75.minucie po zgrabnej akcji podopiecznych Karoliny Koch Jagoda Szewczuk w ostatniej chwili zapobiegła utracie bramki. W odpowiedzi po stronie gdańszczanek dobre okazje na zdobycie bramek miały Kołodziejek i Julia Hennig. Już w doliczonym czasie gry piłkę nad poprzeczką po rzucie rożnym posłała Anita Turkiewicz. Po stojącym na bardzo dobrym poziomie zwłaszcza w drugiej połowie spotkaniu katowiczanki zwyciężają siódmy raz z rzędu. Za tydzień czeka je bardzo interesujące spotkanie z górniczkami z Łęcznej; Gdańsk podejmie beniaminka z Rzeszowa.
sucha24.pl – Klaudia Maciążka trafia w Gdańsku. Nie ma mocnych na GKS Katowice
Trwa fantastyczna seria zwycięskich meczów żeńskiej drużyny GKS Katowice.
W ramach siódmej kolejki rozgrywek Orlen Ekstraligi kobiet, lider tabeli GKS Katowice udał się aż do Gdańska na mecz z miejscowym APLG.
Mecz zakończył się zwycięstwem GKS 2:0. Wynik spotkania otworzyła w 10. minucie Klaudia Maciążka, która dobiła odbitą piłkę przez bramkarkę gospodyń po strzale jednej z katowiczanek. To drugi w tym sezonie gol zdobyty przez Maciążkę. Tuż przed gwizdkiem na przerwę, drugą bramkę dla GKS zdobyła Marlena Hajduk. Od pierwszej do ostatniej minuty w barwach GKS zagrały Klaudia Maciążka oraz Aleksandra Nieciąg. Drużyna GKS Katowice z kompletem dwudziestu jeden punktów przewodzi ligowej stawce.
Poznaliśmy nazwiska zawodniczek powołanych na mistrzostwa świata do lat 17!
Selekcjoner reprezentacji Polski do lat 17 Marcin Kasprowicz powołał jeszcze cztery zawodniczki na turniej finałowy mistrzostw świata do lat 17.
[…] Powołania na mistrzostwa świata do lat 17:
[…] Zuzanna Błaszczyk (GKS Katowice)
dziennikzachodni.pl – Puchar Polski: Na kogo w 1/16 trafili GKS Katowice, Piast Gliwice i Ruch Chorzów? Zobaczcie wyniki losowania
Do II rundy Pucharu Polski przedarły się tylko trzy zespoły z naszego regionu. Z kim zagrają o awans do 1/8? Zobaczcie wyniki poniedziałkowego losowania.
W 1/16 Pucharu Polski do gry wchodzą Jagiellonia Białystok, Śląsk Wrocław i Legia Warszawa, czyli trójka, która w poprzednim sezonie zajęła trzy czołowe miejsca w Ekstraklasie, dzięki czemu wystąpiła w europejskich pucharach, oraz broniąca trofeum Wisła Kraków.
Wśród losowanych zespołów były już tylko trzy z naszego regionu. Pozostałe pożegnały się z rozgrywkami porażkami w I rundzie.
Wyniki losowania II rundy Pucharu Polski:
GKS Katowice – Unia Skierniewice/Motor Lublin
weszlo.com – Rafał Górak: Przeraża mnie anonimowość. Ludzie wierzą w każde napisane słowo
– Jeżeli ktoś atakuje bezpośrednio, tylko wyzwiskami i jeszcze zaczyna atakować moją rodzinę, oraz przypisuje mi rzeczy, które nie są prawdą, to taki hejt boli – mówi nam trener GKS-u Katowice Rafał Górak. Jeszcze niedawno był obrażany przez kibiców swojego klubu, a prezes sugerował, że jego dni mogą być policzone. Choć GKS był dopiero 11. po rundzie jesiennej, Górak w świetnym stylu wprowadził go w tym roku do Ekstraklasy. W dużej rozmowie z Weszło szkoleniowiec opowiada o kulisach swojej pracy w klubie i świecie piłki nożnej, który jest jak matrix. Mówi też, na jakie zachowania w futbolu nie powinno być miejsca.
Jakub Radomski: Bycie trenerem musi oznaczać samotność, alienację i pracoholizm?
Rafał Górak, trener GKS-u Katowice: Myślę, że każdy trener idzie swoją drogą i ma różne etapy w życiu. W przeszłości, gdy jeszcze pracowałem w III czy II lidze, mój sztab bywał dwu-, trzyosobowy i robiło się niemal wszystko od „a” do „z”. Dziś w ekstraklasowym GKS-ie zarządzam 14 członkami sztabu i wszystko wygląda inaczej. Ale na pewno trzeba bardzo pilnować swojej psychiki, żeby nie popaść w pracoholizm, o którym często słyszę od młodych trenerów. Piłka nożna, którą żyjemy, jest czymś na kształt matrixa. Potrafi pochłonąć całkowicie i zaburzać rzeczy, które są naprawdę ważne.
Pan też przesadzał?
Na pewno. Tak było, gdy objąłem wówczas II-ligowy GKS w 2019 roku. Albo wcześniej, kiedy na tym samym szczeblu prowadziłem Elanę Toruń. Przesadzałem, kiedy jako początkujący trener pracowałem w Ruchu Radzionków. Wielu moich kolegów-trenerów przez pracę potraciło to, co najważniejsze. W pewnym sensie to jest na pewno praca dla singla. Dziś na różnych szkoleniach mówię kandydatom na trenerów, że przesadzanie z ilością pracy odbija się na jakości. Trzeba dbać o organizację pracy.
W pewnym momencie zauważyłem u siebie, że piłka wpływa na życie rodzinne. Pamiętam, jak kiedyś zaczynał się mój urlop, a ja myślałem już wyłącznie o pracy. To było niepokojące. Przestałem spotykać się z przyjaciółmi. Dostrzegłem też, że przestałem czytać. Kiedyś pochłaniałem jedną książkę w tydzień, a tu nagle przeczytałem dwie w rok.
Co pan lubi czytać?
Wszystko Kena Folletta, do tego polska kryminalistyka. Uwielbiam Marka Krajewskiego, Leopolda Tyrmanda, Szczepana Twardocha. Lubię też czytać biografie, zwłaszcza dobrze napisane. Bardzo często sięgam po tę książkę (Górak wstaje i wyciąga z półki w swoim gabinecie „Być liderem” sir Alexa Fergusona – przyp. red.). To wyjątkowa i najważniejsza dla mnie książka o piłce oraz zarządzaniu ludźmi. Jest fenomenalna, mógłbym ją czytać na okrągło. Zabieram ją też często na mecze.
Pan, przy wszystkich proporcjach, czuje się takim Fergusonem w GKS-ie?
Wiem, że pracuję tu długo, ale nie śmiałbym nawet w taki sposób o sobie pomyśleć.
Widziałem zdjęcie po meczu z Arką w Gdyni, wygranym 1:0, który dał wam upragniony awans po 19 latach do Ekstraklasy. Stoi pan na stadionie, kibiców już prawie nie ma. Jest pan ewidentnie wzruszony. To był najpiękniejszy moment w pracy trenerskiej?
Pięknych dni w tej pracy jest cała masa. Ja nie potrzebuję wiele. Kiedy przyjeżdżam na Bukową o 7.00 rano, bo o tej godzinie zazwyczaj pojawiam się w pracy, to każdy poranek na boisku, z kawą w ręku, jest dla mnie najpiękniejszy. Ale na pewno tamten dzień i tamten awans był jedną z najważniejszych chwil w moim trenerskim życiu.
Co było najtrudniejsze w tamtym decydującym momencie?
Najtrudniej było dojść do tego momentu. Sam mecz nie był jakąś wielką trudnością. Zespół był jednocześnie zmotywowany i pełen spokoju. Wiedzieliśmy, że jedziemy do Gdyni po coś ważnego. Wiedzieliśmy też, że nawet jeżeli nie wygramy i nie wywalczymy bezpośrednio awansu, pozostaną nam baraże.
Przed spotkaniem w internecie ukazało się nagranie, na którym ludzie, mieniący się kibicami Arki, w dość wulgarny sposób, grożąc graczom, próbują ich zmotywować, by ci poradzili sobie z GKS-em. Jak pan, jako osoba siedząca w polskiej piłce od lat, odbiera tego typu sytuacje?
Sam byłem świadkiem różnych zachowań osób, które może i mają swój klub w sercu. Natomiast te osoby popełniają podstawowy błąd, bo to nie jest żadna motywacja. To patologiczne zachowania, coś skandalicznego. Sytuacja z Gdyni to nie pierwszy raz i nie pierwszy klub, gdzie coś takiego się dzieje. Kiedyś być może zawodnicy bali się w takich sytuacjach. Teraz – tak mi się wydaje – takie zdarzenia ich bardziej żenują.
Żenują?
Przecież sportowiec zawsze chce wygrywać. A prawda pewnie była taka, że bało się z dwóch, czterech w ogóle się nie bało, a z dziesięciu miało najnormalniej w świecie wypieprzone na to, co się dzieje. Inni spuszczali głowę w dół, ale robili to właśnie z zażenowania. Natomiast, chcę to jeszcze raz podkreślić, tego typu zachowania są na pograniczu prawa i nie powinno być na nie miejsca we współczesnej piłce. Natomiast kibice Arki w meczu z nami dopingowali piłkarzy naprawdę bardzo mocno, do ostatniej akcji.
Pan też miał różne sytuacje w Katowicach z kibicami GKS-u, ale też z nowym prezesem, Krzysztofem Nowakiem. W ubiegłym sezonie I ligi po rundzie jesiennej byliście dopiero na 11. pozycji, a Nowak 17 stycznia tego roku na spotkaniu z kibicami GKS-u powiedział: „Górak ma pięć miesięcy do końca kontraktu. Wytrzymaliście z nim już cztery i pół roku”. Fani też nie szczędzili panu gorzkich słów. Jak pan dowiedział się o tym, co wtedy padło?
Nagranie wyciekło i znalazło się w sieci.
A jak pan to odebrał?
Prezes ma prawo robić, co chce. Nie był problemem fakt, że spotkał się z kibicami. Prezes Nowak był wtedy człowiekiem świeżym, a takie osoby mogą popełniać błędy. Dla mnie jednak najważniejsze jest to, żeby ktoś, kto popełnił błąd, miał w sobie siłę, żeby przyjść i po prostu o tym porozmawiać. My byliśmy w stanie to zrobić i przybić sobie piątkę. Ja też parę razy w życiu coś zawaliłem, ale nie na tyle, żeby nie dało się o tym pogadać.
Gdyby mój szef powiedział o mnie podobne słowa, raczej miałbym problem z prawdziwym zaufaniem mu kiedykolwiek.
Wiadomo, że ta sytuacja była niekomfortowa, zrobił się trochę dym. Ale szybko zauważyłem, że ona jest też niekomfortowa dla prezesa. Ja miałem przede wszystkim w głowie, że muszę chronić zespół, bo drużyna w takich sytuacjach jest najważniejsza.
W rozmowie dla Sport.tvp.pl wypowiedział się pan dość mocno o słowach Nowaka: „To policzek wymierzony we mnie i drużynę”.
Gdy wcześniej w Katowicach trwał konflikt kibiców z byłym prezesem, i zaszedł on bardzo daleko, postanowiłem, że nie będę się wypowiadał i oceniał publicznie żadnej ze stron. Prezesa Nowaka ani nikogo z moich przełożonych też nie zamierzam nigdy oceniać, bo nie mam takich kompetencji. W styczniu tego roku zabrałem jednak głos. Chciałem przekazać, że to nie powinno tak wyglądać.
Pana relacje z kibicami GKS-u też przez jakiś czas były…
Fatalne, można to tak nazwać. Natomiast to bardziej były reakcje kibiców w stosunku do mnie, niż moje, bo ja nigdy nie musiałem się ukrywać i wstydzić tego, jak pracuję. Była grupa osób, którym nie podobało się to, co dzieje się w klubie, i mocno to artykułowała. Ja w tych emocjach mocno oberwałem rykoszetem. Dała wtedy o sobie znać jedna z moich cech. Nieustępliwość. Pomyślałem: „Nie mogę wrócić do domu i powiedzieć moim dzieciom, że dziś rezygnuję, bo ktoś powiedział czy napisał o mnie to i to”. Stwierdziłem, że zrobię wszystko, co potrafię, dopóki będę dalej godnie patrzył w lustro i nie miał przeciwko sobie zespołu, od którego bym usłyszał, że nie da już rady. Drużyna jednak wspierała mnie z ogromną siłą. Gdy spotykałem kibiców na ulicach, również mówili, żebym dalej pracował. Ale na trybunach już tak spokojnie nie było.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że nie żadnego problemu z krytyką, ale nienawidzi hejtu. Jak to odróżnić?
Przeraża mnie trochę w dzisiejszych czasach anonimowość. Jeżeli ktoś jest na tyle silny, że chce napisać coś krytycznego, ale się pod tym podpisuje, to hejtu zazwyczaj tam nie ma. Szanuję takie osoby – one najczęściej czują piłkę, są świadkami wydarzeń i chcą po prostu o tym porozmawiać. Nie mam problemu z tym, że ktoś, rozumiejący piłkę nawet nieco inaczej, jako publicysta, kibic czy dyrektor sportowy, ma odmienne zdanie od mojego. W takich sytuacjach czuję się całkowicie swobodny i potrafię rozmawiać. Przyznam nawet takim osobom, co źle robimy i co chcemy poprawić.
Ale jeżeli ktoś atakuje bezpośrednio, tylko wyzwiskami i jeszcze zaczyna atakować moją rodzinę, oraz przypisuje mi rzeczy, które nie mają nic wspólnego z prawdą, to jest to hejt, który boli. W dzisiejszym świecie tak już jest, że jeśli coś zostało napisane, ludziom wydaje się, że to prawda. Jeżeli ktoś o tobie napisał, że jesteś najnormalniej w świecie chamem, inne osoby to czytają i mówią: „To rzeczywiście musi być kawał chama”. Tak to działa, niestety. Ludzie idą za strzałem i hejt się rozrasta. Nie wymagam od innych, by uznawali, że jestem dobry. Najważniejsze jest dla mnie własne poczucie, że jestem wystarczająco dobry na to, co robię. Nie muszę być traktowany jako ktoś lepszy, ale byłoby świetnie, gdyby ktoś uznał, że jestem wystarczający. Pisanie tych wszystkich wyzwisk każdego doprowadzi mniej lub bardziej do stanu, w którym zacznie w siebie wątpić. Należy tez podkreślić, że bardzo dotykało to moich bliskich.
To pana druga kadencja w GKS-ie. Pierwsza rozpoczęła się w 2011 roku, gdy zastąpił pan w klubie Wojciecha Stawowego. Końcówka jego kadencji była dość nerwowa. Wściekłość kibiców, którzy pojawili się w szatni z taczką. Stawowy po ostatnim meczu wysłał asystenta na konferencję prasową, sam jakoś chyłkiem ulotnił się z klubu. Do tego w GKS-ie była fatalna sytuacja finansowa. Nie bał się pan?
Trochę mnie wtedy zaczarowano.
W jakim sensie?
Przedstawiono mi klub w innej rzeczywistości, niż ta, jaką tam zastałem. To nie był jeszcze klub całkowicie miejski. GKS był czymś na kształt hybrydy, zarządzanej przez miasto oraz inwestora, firmę Centrozap. Odszedłem wtedy z GKS-u Tychy, gdzie byłem krótko, i zdecydowałem się na pracę w Katowicach, trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi. Nie żałowałem nigdy tego kroku, ale muszę przyznać, że organizacja była na katastrofalnym poziomie.
W klubie często pojawiał się komornik, prawda?
Nawet nie jeden, a ze stu. Z ramienia miasta w klubie działał wtedy Wojciech Cygan, dziś związany z PZPN-em i Rakowem Częstochowa. Dopiero w 2013 roku, czyli gdy przestawałem już być trenerem, w klubie zaczął następować spokój, bo miasto zwiększało stopniowo kapitał, umniejszając rolę właściciela. Gdy znalazłem się pierwszy raz w GKS-ie, przez 12 miesięcy dostaliśmy tylko cztery pensje.
I sztab i zawodnicy?
Tak. To było totalne szaleństwo. Uważam, że dwukrotne utrzymanie w I lidze było wtedy naprawdę dużym sukcesem.
Czego nauczyła pana porażka 0:5 w Bełchatowie, czyli pana ostatni mecz za pierwszej kadencji?
Skłoniła mnie do refleksji, że w piłce bardzo szybko wszyscy potrafią się od ciebie odwrócić. Może nie wszyscy, ale na pewno ci, którym w pewnym momencie zaufałeś. Ludziom przychodzi to łatwo, bo są w tym wszystkim emocje, naciski i koloryzowanie rzeczywistości. Przekonanie, że zmiana na pewno przyniesie efekt. W klubach tak jest, że jeśli nawinie się spirala „dobrych podpowiedzi”, to los trenera wisi na włosku. Szkoleniowiec może zostać zdmuchnięty.
Jest 2019 rok, trafia pan do GKS-u Katowice, który wtedy był po spadku do II ligi. W wywiadach często powtarza pan, że doświadczył wtedy dużego zniechęcenia wewnątrz klubu.
To były zgliszcza. W poprzednich rozgrywkach GKS startował z ambicją walki o Ekstraklasę, a skończyło się spadkiem. Trafiłem do klubu, w którym ludzie byli załamani i zadawali ciągle pytanie: „Jak to mogło się stać?”. Na początku miałem wrażenie, że nikt nie ma do mnie zaufania, mimo że pracowałem w tym klubie wcześniej, identyfikowano mnie z nim, a gdy odchodziłem w 2013 roku, mówiłem wielu osobom, że to nie mój koniec tutaj, bo czułem się skrzywdzony. Sześć lat później, po przyjściu do GKS-u, na pewno byłem lepszym i mądrzejszym trenerem.
Gdy zacząłem drugą kadencję, bardzo ważne było dla mnie to, że do klubu przyszedł ze mną Robert Góralczyk, jako dyrektor sportowy. Poszedłem na spotkanie w Urzędzie Miasta, z prezydentem Marcinem Krupą i jego zastępcami. Usłyszałem, że dostanę czas, a ludzie nade mną będą cierpliwi. Przyszedł również Marek Szczerbowski, jako prezes, odpowiedzialny za wszystkie sekcje. Wiedziałem, że będzie człowiekiem, który ma pilnować dyscypliny finansowej. We wcześniejszych sezonach w GKS-ie wiele rzeczy robiono na hurraoptymizmie. My usłyszeliśmy, że trzeba zredukować wydatki i osiągać cele za nieco inne pieniądze. Dostaliśmy czas, a konkretnie dwa sezony na to, aby wrócić do I ligi. Wyszło na to, że po pięciu sezonach jesteśmy w Ekstraklasie.
Dużo rozmawiamy o karierze trenerskiej, a jakim pan był piłkarzem?
Ambitnym. Wydaje mi się, że głównie dzięki temu rozegrałem 11 sezonów na szczeblu centralnym, a jeden nawet w najwyższej lidze, bo samych umiejętności trochę mi brakowało. Byłem chłopakiem, wychowującym się na podwórku, który wiele doświadczeń stamtąd przeniósł do klubu. Dostałem kontrakt w Polonii Bytom i później jakoś sobie radziłem. Byłem słabszy od wielu kolegów z drużyny, wcześniej też od wielu rówieśników, ale każdego dnia poświęcałem się, dając z siebie wszystko. Wydaje mi się, że ze swojej kariery zawodnika wycisnąłem maksa.
Gdyby nie tata, grałby pan w piłkę?
Na pewno nie. Wychowałem się w domu, w którym codziennie czytało się gazety: „Sport”, „Tempo” i „Przegląd Sportowy”. Jako dziecko czytałem teksty, analizowałem wiele informacji. Każdy weekend spędzałem, chodząc z ojcem za rękę na mecz Polonii albo Szombierek Bytom. To on zaszczepił we mnie miłość do piłki. Nie grał nigdy profesjonalnie, urodził się we Lwowie i przyjechał stamtąd na Śląsk. Widział na żywo wielką Polonię Bytom, która dwukrotnie wywalczyła mistrzostwo Polski. Kibic z krwi i kości. Byłem zapatrzony w ojca – bardzo dobrego człowieka – a jako mały chłopiec, kopiąc na podwórku, byłem Zbigniewem Bońkiem albo Grzegorzem Latą. Później szczególnie podziwiałem trzech „tulipanów” z Milanu: Ruuda Gullita, Franka Rijkaarda i Marco van Bastena. Podobnie jak całą reprezentację Holandii z tamtych czasów, która dalej grała futbol totalny.
Pamięta pan do dziś swojego jedynego gola w Ekstraklasie?
Oczywiście. Szczakowianka grała z Ruchem Chorzów, prowadziliśmy. Ruszył kontratak, a ja, mimo że grałem w obronie, znalazłem się blisko bramki rywali. Odzyskaliśmy piłkę, z akcją ruszył Maciej Iwański. Udało mi się wbiec w pole karne i wykorzystać jego zagranie.
Wiadomo, jakie były to czasy. Lata 2001-2005, w dodatku Szczakowianka, z którą awansował pan na najwyższy szczebel, była jednym z klubów mocniej zamieszanych w aferę korupcyjną. Nie wierzę, że nie doświadczył pan żadnego meczu, który miał dziwny przebieg.
Dużo było wtedy szaleństwa i, przede wszystkim, domniemywania, bo wiadomo było, że proceder się rozrasta, ale w pewnym momencie chore było to, że po każdej porażce zawodnicy szukali alibi. Każda, być może niewłaściwa decyzja sędziego, sprawiała, że niektórzy dorabiali ideologię. Wiadomo było, że korupcja w lidze panuje, ale naprawdę – doszło do momentu, w którym wszyscy podejrzewali wszystkich o wszystko. Nie zmienia to jednak faktu, że parę rzeczy na pewno się wydarzyło. Ale to nie było tak, że o korupcji wiedzieli wszyscy zawodnicy danej drużyny. Dużo rozgrywało się w kuluarach, wtajemniczano część graczy. Byli oni i świat zewnętrzny, który wiedział mniej. Kiedy wybuchła afera, działała prokuratura we Wrocławiu i w mediach pojawiały się opisy różnych historii, dużo więcej rzeczy mogłem ułożyć sobie w głowie. Czytałem i myślałem: „Rzeczywiście, to mogło się dziać”. W tamtych czasach nikomu nie było łatwo – ani piłkarzom, ani sędziom, ani działaczom. To był Dziki Zachód na polskich boiskach.
Miał pan 29 lat, gdy jako zawodnik trafił do Ekstraklasy i 51 lat, kiedy w tym roku zrobił to w końcu jako trener. Była możliwość, by szybciej grać na najwyższym szczeblu albo pracować tam jako szkoleniowiec?
Nie. W obu przypadkach wcześniej nie dostałem żadnej konkretnej propozycji.
Łukasz Smolarow opowiadał niedawno w wywiadzie na Weszło o specyficznej odprawie, którą przygotował dla zawodników. Chodziło o Krystiana Zimermana i jego przygotowania do Konkursu Chopinowskiego. Pan pamięta jakąś odprawę, którą w nietypowy sposób próbował wpłynąć na zawodników?
Czasami szukałem tego typu rzeczy: a to nawiązywałem do czegoś, co nas dotknęło, a to do czegoś popularnego w internecie. Kiedy pracowałem w Ruchu Radzionków i biliśmy się o awans do I ligi, mieliśmy odprawę, na której, z odpowiednim podkładem muzycznym, pokazaliśmy graczom wszystkie stadiony drużyn w II lidze, a chwilę później – wszystkie obiekty w I lidze. Chciałem, żeby drużyna wiedziała, do czego zmierzamy i w jak bardzo innej rzeczywistości znajdziemy się, jeśli wywalczymy awans.
Utrzymanie GKS-u Katowice w tym sezonie to cel minimum?
Odpowiem nieco szerzej. Mówiłem już o tym, że po przejęciu zespołu w 2019 roku dostałem dwa lata na awans do I ligi. Gdy to osiągnęliśmy, zaczęły się spotkania z właścicielami i rozmowy o tym, co ewentualnie z tą Ekstraklasą. Nikt wtedy nie odważył się nam powiedzieć, że np. za kolejne dwa lata to ma być zrobione. Usłyszeliśmy, że GKS ma spokojnie piąć się do góry, a miasto pomoże w każdym momencie, kiedy wydarzy się coś specyficznego. I wydarzyło się – awansowaliśmy do Ekstraklasy w tym roku. Miałem zapis, że mój kontrakt w takiej sytuacji przedłuża się automatycznie. W zasadzie mógłbym siedzieć tutaj i jako z automatu przedłużony trener mówić panu, że celem jest utrzymanie. Ten kontrakt jednak anulowano i podpisano ze mną nową umowę. Jestem tu po to, żeby przygotować dłuższy projekt. Plan jest taki, żeby Ekstraklasa zagościła w Katowicach na wiele lat.
Pamiętam wywiad z panem ze stycznia tego roku. To był czas trudnych relacji z prezesem Nowakiem. Sugerował w nim pan, że nie jest do końca zadowolony z możliwości budżetowych, jakie miał w ubiegłym sezonie w I lidze. A teraz jest pan zadowolony z nakładów na klub i transferów, jakie przeprowadziliście? Sporo osób było zaskoczonych, że do GKS-u przeszli tak klasowi piłkarze, jak m.in. Bartosz Nowak i Adam Zrelak.
Nie ukrywam: oczekiwałem wtedy większego budżetu. Usłyszałem od władz z miasta, że to jeszcze nie ten moment. Zmienił się prezes, pojawiły się różne uwarunkowania. Nasza gra, dla niektórych nieoczekiwanie, eksplodowała i znaleźliśmy się w Ekstraklasie, mimo że sporo zespołów miało większe pieniądze do dyspozycji, niż my. Kiedy awans stał się faktem, usłyszeliśmy: „Nie zawiedziemy was. Pracujcie spokojnie nad transferami”. Oczywiście, wszystkie ruchy konsultowaliśmy z prezesem, z miastem, ale dostawaliśmy zielone światło. Dziś nie mogę w tej kwestii niczego zarzucić. Czuję, że pracuję z ludźmi, którzy mi ufają oraz wspierają.
Wierzy pan w to, że GKS, w perspektywie, powiedzmy, pięciu lat, będzie zespołem z top 6 Ekstraklasy?
Jeżeli klub oraz jego otoczenie będą dalej działać w sposób racjonalny, z rosnącym budżetem, to jest to realne. Jednego jestem pewien – potencjał miasta Katowice jest wielki i na pewno takie coś umożliwia. A to jest chyba najważniejsze. Nie po to buduje się tutaj nowy stadion za duże pieniądze, żeby nie liczyć na to, że za jakiś czas będą tu znów przyjeżdżać europejskie drużyny.
Zaskoczyło pana niedawne powołanie do reprezentacji Polski Mateusza Kowalczyka?
Nie ukrywam, że tak. Selekcjoner Michał Probierz podjął odważną decyzję, choć muszę też przyznać, że gra Mateusza bardzo mnie buduje.
Wiedział pan o tym trochę wcześniej, prawda?
Jakieś 40 minut przed ogłoszeniem, nie więcej.
Znacie się dobrze z Probierzem jeszcze z bytomskich czasów.
Michał do mnie zadzwonił i mówi: „Rafał, wyłącz telefon, dobrze ci radzę.” Pytam, co się stało, a selekcjoner: „No mówię ci, wyłącz, bo za chwilę będziesz miał gorąco”. Gdy znów spytałem, co się dzieje, powiedział, że Kowalczyk dostanie powołanie do reprezentacji. Ja do niego: „No co ty gadasz?”. Znamy się długo i dobrze. Wiem, że Michał lubi żartować, ale potrafię wyczuć, kiedy mówi poważnie, a to był właśnie taki głos.
Wyłączył pan telefon?
Nie, choć wiedziałem, że to wzbudzi trochę emocji. Michał mi jeszcze powiedział: „Nie przejmuj się. Kowalczyk dostał powołanie, bo uznaliśmy, że powinien. Że sobie na to zasłużył”. To są plany sztabu kadry i ich koncepcja. Nie mieszam się w to.
SIATKÓWKA
siatka.org – Pierwszy wygrany set GKS-u w sezonie to za mało na mistrza Polski
Złe miłego początki – tak można określić występ w derbach Śląska mistrza Polski. Jastrzębski Węgiel niespodziewanie przegrał pierwszego seta z GKS-em Katowice. Dla ekipy Grzegorza Słabego była to pierwsza wygrana partia w sezonie. Potem jednak faworyci robili już swoje i w trzech kolejnych partiach nie dali rywalom większych szans.
Solidne wejście w mecz zaliczyli gospodarze. Po asie oraz atakach Bartosza Gomułki prowadzili 7:5. Atakujący był bardzo aktywny od początku. Wiatr w żagle zaczął łapać Łukasz Kaczmarek, w wyniku czego wynik oscylował wokół remisu. Punktowy blok Gomułki na Timothee Carle przywrócił katowiczanom dwa oczka zaliczki (10:8). Podopieczni trenera Słabego kontrolowali przebieg boiskowych zdarzeń i utrzymywali trzypunktową przewagę (17:14). Mimo dobrej postawy Carle czy też stawiania bloku przez mistrzów Polski i kontaktu (18:17), nadal grę prowadzili katowiczanie, którzy po bloku na Norbercie Huberze wygrywali 21:18, grę przerwał po raz pierwszy trener Mendez. Po sam koniec nic się nie zmieniło. Pierwszy wygrany set GiEKSy w sezonie stał się faktem po ataku Alexandra Bergera (25:22).
Na starcie drugiej części goście prowadzili dwoma punktami (2:0, 4:2). Często grali środkiem. Ponownie na prawej stronie pracował Gomułka (5:4). Do gry podłączył się także Jewgienij Kisiliuk, dając nawet remis swojej drużynie (7:7). Nieustannie to jednak jastrzębianie nadawali ton grze, prowadząc dwoma oczkami (11:9). Toczyła się zacięta gra punkt za punkt, a drużyny z reguły kończyły pierwsze piłki. Po paśmie trzech autowych ataków Kisiliuka mistrzowie Polski prowadzili już 18:12. Nie kończył ataków również Łukasz Usowicz, robił to w kontrze Fornal (20:12). Na sam koniec odsłony świetnie zameldował się Marcin Waliński, który ustrzelił dwa asy z rzędu (24:14). Tuż po tym goście doznali zadyszki, ale wyjaśnił wszystko na prawej flance Kaczmarek (25:17).
W kolejnej partii 5:3 wygrywali przyjezdni. Z dobrej strony pokazywał się Anton Brehme, który skończył atak ze środka i dołożył asa (7:3). Obie drużyny grały szczelnym blokiem, ale zapunktował nim Jastrzębski Węgiel, powstrzymując Kisiliuka (10:4). Mistrzowie Polski z akcji na akcję grali coraz lepiej. Swój indywidualny koncert zaczął rozgrywać Carle, który punktował w ofensywie, oraz zagrywką (17:8). W szeregach gości doszło do zmian, okazję do gry dostali zmiennicy. Duża różnica punktowa nadal się utrzymywała, ale asami popisali się Krzysztof Gibek i Joshua Tuaniga (20:13). Z dość sporym spokojem objęli prowadzenie przyjezdni. Ostatnie słowo należało do Brehme na środku (25:17).
Po błędzie katowiczan zespół z Jastrzębia-Zdroju miał dwa oczka zaliczki (4:2). Katowiczanie włożyli wszelkie siły w zagrywkę. Asa zainkasował Bartłomiej Krulicki, a po chwili dwoma z rzędu popisał się Gomułka, co dało GKS-owi prowadzenie 8:7. Partia numer cztery zaczęła układać się pod znakiem punktowych zagrywek. Po asach Benjamina Toniuttiego i Bergera było po 10. Tuż po tym katowiczanie zaczęli popełniać błędy, dwie akcje skończył Carle. Nie brakowało chaosu. Ujrzeliśmy kolejnego asa, tym razem autorstwa Walińskiego (16:10). Podopieczni trenera Mendeza kroczyli po triumf, ale nieco krwi napsuł Aymen Bouguerra, który dwukrotnie zapunktował serwisem (20:16). Momentalnie odpowiedział po tym Carle, jastrzębianie byli o krok od triumfu. Po zepsutej zagrywce Gomułki komplet punktów pojechał do Jastrzębia-Zdroju.
GKS Katowice – Jastrzębski Węgiel 1:3 (25:22, 17:25, 17:25, 18:25)
Minionego lata otrzymał powołanie do reprezentacji Polski. Mówi jasno o poziomie
– Na pewno jest swego rodzaju niedosyt. Wydaje mi się, że mogliśmy zdobyć chociaż jeden punkt i doprowadzić do tie-breaka. Jestem jednak zdania, że przynajmniej jeden set, który nadal nie daje nam punktów do tabeli, pomoże nam ruszyć. Najtrudniej i najgorzej jest odbudować się z dołu i piąć się cały czas w górę – mówił Strefie Siatkówki Bartosz Gomułka, atakujący GKS-u Katowice.
Krzysztof Sarna (Strefa Siatkówki): Wyjście w pierwszej szóstce stanowiło dla ciebie zaskoczenie?
Bartosz Gomułka: – Nie. Nie było to dla mnie zaskoczenie. Myślę, że musieliśmy coś zmienić w naszej grze i w naszym zespole, żeby to ruszyło. W meczu z Jastrzębskim Węglem trener postawił na mnie. Wydaje mi się, że zyskałem trochę jego zaufania. Nie byłem zdziwiony wejściem na boisko.
Zaliczyłeś mocne wejście w mecz, bo już w połowie pierwszego seta zapunktowałeś każdym elementem. W drugiej i trzeciej partii trochę przygasłeś. Co się wydarzyło?
– Na żywo po meczu trudno od razu powiedzieć. Myślę, że drużyna z Jastrzębia-Zdroju dobrze ustawiała się w kierunkach, w których atakowałem. To było kluczowe, dlaczego akurat w tych fragmentach setów nie kończyłem ataków. W następnych partiach trochę się odbudowałem.
W waszej grze można było zauważyć poprawę. Wygraliście pierwszego seta w sezonie. Czy on buduje was do dalszej pracy, czy jednak wprowadza we frustrację, że czysto teoretycznie można było urwać punkt, ale się nie udało?
– Na pewno jest swego rodzaju niedosyt. Wydaje mi się, że mogliśmy zdobyć chociaż jeden punkt i doprowadzić do tie-breaka. Jestem jednak zdania, że przynajmniej jeden set, który nadal nie daje nam punktów do tabeli, pomoże nam ruszyć. Najtrudniej i najgorzej jest odbudować się z dołu i piąć się cały czas w górę. Uważam, że jeden set może w tym trochę pomóc.
Powiedziałeś o tym, że jesteście w dole. Jak wygląda atmosfera w waszej szatni i czy jest w was frustracja po słabym rozpoczęciu sezonu ?
– W szatni analizujemy to, co nie wyszło. Każdy ze sobą rozmawia. Atmosfera się nie zepsuła i mam nadzieję, że tak oczywiście zostanie.
Czy udało wam się wyciągnąć wnioski po meczu ze Stalą Nysa? Dla ciebie było to pierwsze spotkanie w dłuższym wymiarze, ale zarówno ty, jak i Damian Domagała nie sprostaliście. Goście z Nysy trzymali was bardzo blokiem.
– Oglądałem wideo z tego meczu i przeanalizowałem je. Wyciągnąłem wnioski z tego meczu.
Minionego lata otrzymałeś powołanie do reprezentacji Polski. Jak się z nią trenowało?
– Postawienie na mnie w pewnym sensie przez trenera Nikolę Grbicia było dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem. Treningi to zupełnie inny poziom, poziom z kosmosu. Nigdzie indziej w siatkówce klubowej nie stworzy się takiej drużyny jak właśnie w reprezentacji Polski. Fajnie, że mogłem potrenować z chłopakami z najwyższej światowej półki oraz powyciągać wnioski. Zawodnicy dużo podpowiadali mi w trakcie treningów. Jestem bardzo zadowolony z tamtego okresu.
HOKEJ
hokej.net – W osłabieniu i w przewadze. GieKSa wygrywa w Jastrzębiu
GKS Katowice odnotował pierwsze w tym sezonie wyjazdowe zwycięstwo. O losach meczu zadecydowały wydarzenia drugiej tercji, podczas której katowiczanie zdobyli cztery bramki w niespełna 15 minut. Spory wpływ na obraz spotkania miały decyzje arbitrów, którzy szczodrze dzielili wykluczeniami.
W ostatnich sezonach pojedynki pomiędzy JKH GKS-em Jastrzębie a GKS-em Katowice przynosiły kibicom niezwykle sporo emocji, a przede wszystkim nie brakowało w nich bramek. A ten element w ostatnim czasie idzie zawodnikom GieKSy jak po grudzie. Podopieczni Jacka Płachty w trzech rozegranych spotkaniach zdobyli ledwie 6 bramek. Gorszą efektywnością w ataku wykazują się drużyny EC Będzin Zagłębia Sosnowiec oraz Texom STS-u Sanok.
Goście jako pierwsi przystąpili do gry na krążku. Wicemistrzowie Polski za wszelką cenę starali się kontrolować tempo spotkania i pozostawać stroną atakującą. Ze strzałami przyjezdnych dobrze radził sobie Jakub Lackovič, nie były to jednak próby, po których słowacki golkiper musiał wznosić się na wyżyny swoich umiejętności. W momentach w których katowiczanie próbowali przyspieszyć rozegrania akcji w ich poczynania wkradała się niedokładność, która prokurowała groźne ataki rywalom. Wydarzenia pierwszej tercji upływały w mocno szarpanym tempie, czasami mając wręcz chaotyczny obraz. W 18. minucie katowicka defensywa pozostawiła na prawym buliku bez opieki Emila Bagina. Słowacki obrońca przyjął krążek, popatrzył jak jest ustawiony John Murray, a następnie posłał silne uderzenie w samo okienko katowickiej bramki, otwierając wynik spotkania.
Pomimo niekorzystnego rezultatu podopieczni Jacka Płachty wraz z początkiem drugiej tercji kontynuowali swój system gry, pozostając w grze na krążku. Otwarcie wyniku gościom dała jednak w 25. minucie akcja wyprowadzona z kontry. Wyprowadzający akcję Grzegorz Pasiut posłał krążek na parkan Lackoviča. Wobec dobitki Bartosza Fraszki „Lacko” był już bezradny. Gdy w 27. minucie w boksie kar zasiadał Varttinen przed podopiecznymi Róberta Kalábera otwierała się naturalna okazja, aby wrócić na prowadzenie. Niestety, nieroztropnie rozegrany krążek padł łupem Stephena Andersona który wyprowadził Mateusz Michalski, a ten z zimną krwią zamienił kontrę na bramkę. W 32. minucie nad gospodarzami zaczęły zbierać się ciemne chmury. Pierwszy w boksie kar zameldował się Vratislav Kunst. Mającym spore problemy z odparciem ataków kolegom nie pomógł Aleksi Mäkelä, który po chwili dołączył do boksu kar. Pokonanie podwójnej przewagi katowiczan, okazało się ponad siły gospodarzy i swoją premierową bramkę na polskich taflach zanotował Dante Salituro. Jeszcze przed końcem drugiej odsłony na mocny strzał spod niebieskiej linii zdecydował się Igor Smal. Jastrzębscy obrońcy nie ułatwili zadania Lackovičowi, który majac mocno ograniczone pole widzenia zbił krążek wprost na kij Bena Sokaya, a ten dał GieKSie czwartą bramkę.
Wydarzenia trzeciej tercji długo nie nabierały tempa, głównie za sprawą kolejnych wykluczeń. Wzajemne wizyty w boksie kar nie wpłynęły jednak na wynik spotkania. Kolejna bramka padła dopiero w 50. minucie, gdy straty gospodarzy zmniejszył Maciej Urbanowicz. W 55. minucie po kolejnej serii wykluczeń, zespół Róberta Kalábera miał sposobność gry w podwójnej przewadze. Błyskawicznie na bramkę zamienił ją Taneli Ronkainen. Ostatnie słowo należało jednak do gości. Na 112 sekund przed końcem trzeciej tercji silny strzał spod niebieskiej posłał Kacper Maciaś. Krążek próbował zbić parkanami Lacković. Interweniował jednak tak niefortunnie, że guma za jego plecami przekroczyła linię bramkową.
Mozolnie, lecz konsekwentnie. GieKSa skruszyła „Stalowe Pierniki”
W meczu otwierającym zmagania 6. kolejki TAURON Hokej Ligi, GKS Katowice przed własną publicznością pokonał KH Energę Toruń 3:1. Choć podopieczni Jacka Płachty prowadzili już dwiema bramkami, to ambitnie walczący goście złapali kontakt i do samego końca walczyli o korzystny rezultat. Wynik spotkania strzałem do pustej bramki ustanowił Bartosz Fraszko.
W ubiegłym sezonie spotkanie obu zespołów w pierwszej rundzie, decydowało o objęciu fotela lidera. Dzisiejsze spotkanie nie miało już takiego ciężaru gatunkowego, jednak dla kibiców obu ekip było kolejną odpowiedzią na pytanie, w jakim kierunku zmierza dyspozycja ich ulubieńców. Torunianie zmuszeni byli mierzyć się z narastającą plagą kontuzji. We wtorkowym spotkaniu przeciwko Re-Plast Unii Oświęcim trener Nurminen nie mógł korzystać już z usług Mikałaja Sytego, Rusłana Baszyrowa oraz Mikaela Johannsona. Przed wyjazdem do Katowic grono nieobecnych poszerzył Anton Svensson oraz Patryk Kogut. W ekipie z Górnego Śląska zabrakło Arkadiusza Kostka oraz Razmuza Waxina-Engbacka. Trener Płachta zdecydował się po raz pierwszy w tym sezonie zadysponować do gry Michała Kielera.
Początek spotkania przebiegł w sposób doskonale znany kibicom GieKSy. Katowiczanie byli stroną utrzymującą się w posiadaniu krążka i starającą się zdominować wydarzenia na lodzie. Gospodarze sprawiali wrażenie drużyny zdecydowanie żywszej, z większym apetytem do zdobywania bramek. Choć momentami tempo z jakim GieKSa rozgrywała krążek było sporym wyzwaniem dla defensywy gości, to do pełni szczęścia podopiecznym trenera Płachty brakowało nieco dokładności w kluczowych momentach. Goście odgryzali się raczej pojedynczymi zrywami, aniżeli pozycyjnym rozgrywaniem.
W drugą tercję GKS Katowice zmuszony był wejść w liczebnym osłabieniu, za sprawą kary Grzegorza Pasiuta, na 31 sekund przed końcem pierwszej tercji. Podczas gry w przewadze ekipa trenera Nurminena stworzyła dobre okazje do otwarcia wyniku, lecz w ostatniej instancji świetnie spisywał się Michał Kieler. Po wyrównaniu formacji „Stalowe Pierniki” ewidentnie chciały zasygnalizować, że początek drugiej tercji będzie należał do gości. W 24. minucie sprawy w swoje ręce wziął dobrze dysponowany z początku sezonu Mateusz Michalski. 32-latek wyłuskał krążek w tercji neutralnej i ruszył z samotnym rajdem na bramkę rywala. Pomimo asysty rywala zdołał z zimną krwią umieścić gumę w bramce Studzińskiego. W następnych minutach drugiej tercji obie strony kreowały sobie akcje, po których mogły pokusić się o zdobycie bramek. Brakowało jednak wykończenia, którym można by zaskoczyć dobrze dysponowanych bramkarzy.
Trzecia tercja upłynęła pod znakiem walki. Zawodnicy nie szczędzili sobie fizycznej gry, co miało odzwierciedlenie w protokole meczowym. Drzwi do boksu kar otwierały się z coraz większą regularnością, a obie strony rywalizacji nie zamierzały odpuszczać walki. W 49. minucie głos zabrał kapitan GieKSy, Grzegorz Pasiut- podwyższając prowadzenie swojego zespołu. Stracona bramka w żaden sposób nie podcięła skrzydeł gościom, którzy w dalszym ciągu ciężko pracowali o przejęcie kontroli nad wydarzeniami na lodzie. W 54. minucie twarda gra na bandzie Mateusza Bepierszcza, którą odczuł jeden z toruńskich zawodników spowodowała błyskawiczny odwet Jakuba Gimińskiego. Po analizie sytuacji sędziowie podjęli decyzję o wykluczeniach 2+2 na Bepierszcza, oraz nałożeniu dwóch minut na Gimińskiego. Grający w przewadze 5/4 goście zdołali w końcu znaleźć sposób na Kielera i za sprawą trafienia Roberta Arraka zdobyli kontaktową bramkę. Emocji nie brakowało do samego końca, bowiem jeszcze w 57. minucie w boksie kar zameldował się Kallionkieli, a po jego powrocie na lód, torunianie wycofali bramkarza. Ryzykowny manewr nie przyniósł jednak wyrównania, co więcej w ostatniej sekundzie, strzałem do pustej bramki wynik spotkania ustanowił Bartosz Fraszko.
Cały mecz pod górkę. Ale było warto. Cracovia lepsza od GieKSy
Dwa razy w meczu przeciwko GKS-owi Katowice musiała gonić wynik Comarch Cracovia. Dwa razy doprowadziła do wyrównania, a po olbrzymim błędzie obrońcy katowiczan, udało się Pasom strzelić gola na wagę zwycięstwa w dogrywce.
Krakowianie dobrze weszli w spotkanie, ale to goście z Katowic pierwsi cieszyli się z gola. To była w zasadzie ich pierwsza groźna akcja, po której ręce w górę uniósł Mateusz Michalski. Na nic było mniej więcej 10 minut perfekcyjnej w destrukcji gry Cracovii.
Ulgę przyniósł Pasom gol wyrównujący, co prawda nie udało się wykorzystać liczebnej przewagi z 16. minuty po karze dla Mateusza Bepierszcza, ale zaakceptowana wtedy dominacja przełożyła się na gola na 1:1. To była koronkowa akcja z wykonaniem wielu podań, to ostatnie finalnie mylące defensywę wykonał Damian Kapica, a krążek w bramce umieścił Tim Wahlgren.
Najmniejsze emocje, żeby nie mówić o ich braku, przyniosła druga odsłona. Za to w trzeciej było już znacznie lepiej, a katowiczanie znowu odskoczyli na jednobramkowy dystans. Udało się dzięki kontrze i sprytnej zmyłce przed bramką Cracovii. Pochwały powinien zgarnąć Bartosz Fraszko, bo zamiast strzelać, zaskakująco wycofał do Pontusa Englunda, a ten już pomylić się nie mógł, było 2:1.
To być może mógłby być końcowy rezultat, ale wielką pomyłką była zbyt duża agresja w grze GKS-u na małej przestrzeni czasu. Dwie z rzędu kary w jednej akcji złapali Pontus Englund i Albin Runesson, a remis przywrócił w swoim stylu silnym i celnym strzałem w power play Anton Brandhammar.
2:2 oznaczało dogrywkę, ale w niej wszystko szybko się rozstrzygnęło. Olbrzymi błąd przytrafił się Aleksiemu Varttinenowi, który pod presją Johana Lundgrena stracił krążek. Lider klasyfikacji kanadyjskiej ligi pojechał na bramkę Johna Murraya i przepuścił gumę miedzy jego parkanami, co oznaczało zwycięstwo gospodarzy 3:2.
Pierwsze porządki w GieKSie. Szwedzi odchodzą!
Razmuz Waxin Egback i Filip Rydström, zgodnie z naszymi wczorajszymi doniesieniami, pożegnali się z drużyną GKS-u Katowice. Szwedzcy napastnicy nie spełnili pokładanych w nich nadziei.
–Informujemy, że kontrakty hokeistów GKS-u Katowice Razmuza Waxina Egbacka i Filipa Rydström zostały rozwiązane za porozumieniem stron– taki komunikat pojawił się w mediach społecznościowych wicemistrzów Polski,
Obaj nie spełnili pokładanych w nich nadziei i nie dali zespołowi takiej jakości, na jaką liczono. Trener Jacek Płachta na początku ustawiał ich w czwartej formacji, która miała szereg defensywnych zadań. Nie zdobyli żadnego punktu, a w klasyfikacji plus/minus zanotowali ujemne rezultaty.
Egbacknie wystąpił już w spotkaniach z JKH GKS-em Jastrzębie, KH Energą Toruń, co było jasnym sygnałem, że pożegna się z klubem. Z kolei Rydströmw tych dwóch starciach był wpisany do składu jako 13 atakujący.
Najnowsze komentarze