Dołącz do nas

Felietony Piłka nożna

Historia Wojciecha Stawowego

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Początek sezonu 2010/11 był dla GKS Katowice bardzo nieudany. W pierwszych kolejkach z trenerem Dariuszem Fornalakiem GKS osiągnął zaledwie remisy u siebie ze słabymi Dolcanem Ząbki (który później notorycznie przegrywał) oraz Wartą Poznań (której piłkarze dojechali na mecz w ten sam dzień samochodami). Ponadto przegrał w Gliwicach, Łęcznej, skompromitował się w Pucharze Polski w Zdzieszowicach i na gorzki „deser” przegrał u siebie z Podbeskidziem 1:6. Fornalak został niemalże przegoniony z klubu, kibice wykrzyczeli, co mieli do wykrzyczenia, a Ireneusz Król zwolnił.

Gdy na stanowisku trenerskim pojawił się wówczas Wojciech Stawowy, wlała się nadzieja w serca katowickich kibiców. Ot przyszedł trener z doświadczeniem ekstraklasowym, ale młody i głodny sukcesów. Trener wydający się, że wie o co w kopanej chodzi. Szkoleniowiec, który wprowadził Cracovię do ekstraklasy i do 90. minuty meczu ostatniej kolejki był w europejskich pucharach. To był dobry „transfer” kibice w większości byli zadowoleni.

Na dzień dobry GKS przegrał sromotnie w Kluczborku 0:3. W tym meczu jednak wystąpiło kilku nowych zawodników, a ponadto trener praktycznie w przeddzień meczu został szkoleniowcem GKS. Mimo to już po tym spotkaniu w rozmowie z prezesem Jackiem Krysiakiem powiedział, że ma już diagnozę, dlaczego GKS gra tak słabo, ale powie o tym dopiero w przyszłości, po zakończeniu sezonu.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko się odmieniło. GKS dość szczęśliwie, ale po spektakularnej bramce Rafała Sadowskiego wygrał ze Stilonem Gorzów 4:2. Potem był dobry mecz, z wieloma sytuacjami, ale zremisowany w Radzionkowie 0:0. GieKSa nie przegrywała. Wygrała z Kolejarzem, zremisowała z Polkowicami i Niecieczą. Dopiero z Odrą Wodzisław przyszedł smak porażki. Nawet jednak w przypadku przegranych, momentami GKS grał bardzo dobrze, a mecze same w sobie miały wiele dramaturgii, ale tego akurat drużynom Wojciecha Stawowego nigdy odmówić nie można było. A po przegranych meczach z Sandecją i ŁKS przyszły trzy z rzędu zwycięstwa. Najpierw z KSZO 2:1 po dwóch trafieniach Michała Zielińskiego, później po niesamowitej kanonadzie przy Bukowej i wygranej z Flotą 5:3, aż nadszedł słynny mecz z Pogonią. To mecz, do którego kibice GKS wracają z chęcią, jako do jednego z najbardziej dramatycznych w historii. Do 85. minuty GKS przegrywał w Szczecinie 1:3, ale trzy bramki w samej końcówce dały prawdziwą euforię na sektorze gości – GKS przegrany mecz wygrał w niesamowitych okolicznościach.

Wydaje się, że w zimie zaczęło się coś psuć. Długo po fakcie okazało się, że obóz w Turcji był jednym wielkim nieporozumieniem. Totalny luz, jaki zaserwował swoim podopiecznych duet Stawowy – Gabor, nie miał nic wspólnego z przygotowaniami drużyny do rozgrywek ligowych. Największym atutem tegoż zgrupowania były opisy Marcina Gabora zamieszczane na oficjalnej stronie internetowej – w założeniu miały być to relacje ze zgrupowania – w praktyce wyszedł zbiór anegdot i ciekawostek, barwnym językiem pisanym przez pana Marcina, co czytało się owszem miło, ale zabrakło jednego. Informacji merytorycznych, piłkarskich dotyczących obozu.

Na inaugurację GKS wygrał jednak z Dolcanem w Ząbkach. Potem zremisował z Piastem 0:0 i przegrał z Wartą w Poznaniu 1:2. Kolejny mecz przy Bukowej to była kolejna dramaturgia i zwycięstwo 4:2 z Łęczną. Potem GKS grał coraz słabiej i rzadko wygrywał, a jak już to w kiepskim stylu. Były to wygrane po 1:0 z MKS Kluczbork i Polkowicami, przy czym ten drugi mecz był w prasie określany jako „koszmarne zwycięstwo”, bo GKS zagrał katastrofalnie, a wygrana była bardzo szczęśliwa. To był okres, kiedy kibice już przecierali oczy i uszy ze zdumienia słysząc, co opowiadają złotouści Wojciech Stawowy i Marcin Gabor. Opowieści dziwnej treści na stałe zaczęły gościć w życiu GieKSy, a tezy wygłaszane na „Spotkaniach przy kawie” zwanych dalej ironicznie „Spotkaniami przy amfie”, szokowały wszystkich. Historie o wielkiej GieKSie, zapytaniach Niemców o płytki z meczami GKS, z których uczyliby się oni piłki nożnej, chęci i pewność wprowadzenia GKS do panteonu polskiej piłki, to tylko niektóre z bajek opowiadanych przez sztab trenerski.

GKS grał słabo, ale nadal zadziwiał dramaturgią meczów. 3:3 ze Stilonem i Niecieczą na wyjazdach były ciekawe, ale dawały tylko 2 punkty. W końcu przyszła wygrana w kiepskim stylu z rozbitą Odrą Wodzisław 2:0, remis z Sandecją 1:1 i zaczęła się klapa. Z ŁKS 0:3 jeszcze można było przyjąć, ale 2:3 u siebie z KSZO było już kolejną kompromitacją, tym bardziej, że goście (którzy ostatecznie spadli z ligi) prowadzili już 3:0.

Po tym meczu trener miał spotkanie z kibicami, na którym padło wiele gorzkich słów. Trener na początku jeszcze próbował mydlić oczy w swoim stylu, ale szybko zorientował się, że nie trafił na naiwniaków i wdał się w ostrą dyskusję, a potem to już tylko desperacko się bronił. Zdarzyło mu się jednak nakłamać i podczas tego spotkania. Obiecał, że z Pogonią Szczecin w ostatniej kolejce zagra od pierwszej minuty odstawiony przez niego i nielubiany Adrian Napierała. Okazało się, że zawodnika w ogóle nie ujrzeliśmy na murawie. Stawowy miał także wziąć do Świnoujścia na mecz z Flotą młodych zawodników (podobno miał taki przykaz z góry). Nie zrobił tego.

Zamiast tego w Świnoujściu pojawił się nasz zespół… z jednym zaledwie bramkarzem. Jacek Gorczyca musiał bardzo uważać, żeby nie zarobić czerwonej kartki lub nie odnieść kontuzji. Wydaje się, że jeden bramkarz na meczu bez rezerwowego dyskwalifikuje szkoleniowca. Ale taka już była filozofia Wojciecha Stawowego. Ostatecznie GKS przegrał z Flotą 1:3, a Jacek Gorczyca w pewnym momencie był… zagrożony.

Faktem jest, że jego i Gabora wszyscy w Katowicach już mieli dość. Na deser GKS grał z Pogonią i nawet prowadził 1:0, ale wkrótce stracił dwie bramki. Kibice nie wytrzymali i w niewybrednych słowach żegnali Stawowego machając białymi chusteczkami oraz ironiczne skandując nazwisko szkoleniowca. Na konferencji trener ze strachu już się nie pojawił, w zastępstwie był Marcin Gabor, a kibice pojawili się w szatni z taczką. Podobno chyłkiem gdzieś tam Wojciech Stawowy ulotnił się z klubu i nigdy go już więcej na Bukowej nie widziano. Krążą jeszcze legendy o tym, że duet trenerski dzwonił do kogoś z klubu z jakiejś stacji benzynowej, aby dowieźli im kiełbaski, ale to już akurat zapewne podobne bajki, jak te które trenerzy nam głosili.

Zdania na temat Wojciecha Stawowego są podzielone. Jedni uważają, że to bardzo dobry trener, z wizją, wiedzą i chęcią ofensywnej piłki. Inni mają takie zdanie, że jest to hochsztapler. Prawda leży zapewne gdzieś pośrodku. Zespoły Stawowego, gdy uchwycą formę potrafią grać widowiskową i skuteczną piłkę. Prawie zawsze jednak są problemy z obroną, z czym zresztą trener się nie krył, mówiąc że „możemy stracić 5 goli, ale strzelić 6”. Niestety drużyny tego człowieka, jak żadne inne, mają tendencje do przechodzenia kryzysów. Wojciech Stawowy również prowadzi swoje gierki w szatni, ma swoich ulubieńców, których foruje, innych odstawia, co prowadzi do konfliktów z szatni. I tak wedle doniesień było w szatni GKS.

Dlatego usunięcie Wojciecha Stawowego było jednym z pierwszych warunków uzdrowienia sytuacji w drużynie. Tak się stało i niezależnie od tego, co teraz dzieje się z drużyną, niezaprzeczalnie był to dobry ruch. Zresztą Stawowy jest spalony także już w kilku innych polskich klubach, więc negatywne opinie kibiców GieKSy nie są odosobnione.

Dzisiaj Wojciech Stawowy wraca na Bukową z Cracovią. Ma dobry zespół i na pewno jest faworytem spotkania. Nie byłby jednak sobą, gdyby i przed tym meczem nie próbował jakichś historii wcisnąć swoim zawodnikom. Tym razem jest to „prawo przyciągania”, mówiące o przyciąganiu pozytywnych zdarzeń pozytywnym myśleniem.

Portal GieKSa.pl tworzony jest od kibiców, dla kibiców, dlatego zwracamy się do Ciebie z prośbą o wsparcie poprzez:

a/ przelew na konto bankowe:

SK 1964
87 1090 1186 0000 0001 2146 9533

b/ wpłatę na PayPal:

E-mail: [email protected]

c/ rejestrację w Superbet z naszych banerów.

Dziękujemy!

Kliknij, by skomentować
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy, jednakże zastrzega sobie prawo do ich cenzurowania lub usuwania.

Odpowiedz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kibice Piłka nożna

Stal Mielec kibicowsko

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Stal Mielec jest starą i zasłużoną podkarpacką ekipą, która na początku lat 70. zapoczątkowała swój ruch kibicowski. To właśnie wtedy mielczanie sięgnęli dwukrotnie po Mistrzostwo Polski (w 1973 i 1976 roku), a przyjazd takich firm jak Crvena Zvezda Belgrad, Real Madryt czy Hamburger SV ściągnął tłumy kibiców, z których wyrosło grono fanatyków – tworzące młyn i jeżdżące za Stalą po Polsce.

Lata 80. to rozruch polskich trybun. W większych miastach powstawały kluby kibica, także zawierano pierwsze sojusze. Mielec, mimo niespełna 80 tys. mieszkańców, już wtedy miał swoich szalikowców. Chłopcy ze Stali starali się trwać przy klubie i udawało im się to z różnymi skutkami (np. w 2018 roku tymczasowo postanowili zawiesić działalność na trybunach, ale szybko wyszli z kryzysu). W początkowych latach potrafili, jako jedni z pierwszych w kraju, zorganizować ogólnopolski zjazd kibiców.

Po spadku Stali z Ekstraklasy w 1996 roku zaczęła się piłkarska nędza i równa pochyła, która dla fanów FKS-u była nie do zaakceptowania. W sezonie 1997/1998 doszło nawet do sytuacji, że klub, po wycofaniu się z ligi, zniknął z piłkarskiej mapy Polski. Wtedy banda Stali, aby nie popaść w kryzys, zaczęła udzielać się na… siatkówce oraz wspierać zgody, z którymi miała wtedy sztamę (Cracovia, Czarni Jasło, Korona Kielce, Polonia Warszawa i Sandecja Nowy Sącz).

Rok później Stal przystąpiła do ligi, zaczynając w klasie okręgowej. Jeżdżenie po okolicznych wioskach, w których sympatie były skierowane ku lokalnym kosom Stali, sprawiły, że na każdym wyjeździe coś się działo. Nadszedł złoty chuligański okres dla bandy CHMK ’99 (Chuligani Miasta Kryzysu), która mimo grania w niskiej lidze, zapewniała na peronie w Mielcu sporo atrakcji ekipom przejeżdżającym przez ich miasto (tym z ekstraklasy i ligi niżej). Było o nich głośno nie tylko na Podkarpaciu, na którym urośli do miana jednej z najmocniejszych ekip regionu. Później, już takiej bandy jak CHMK ’99 nie było, więc do głosu zaczęła dochodzić Stalówka oraz Resovia, które – po utworzeniu tzw. Podkarpackiej Ośmiornicy – na długie lata zdominowały cały region.

Inne dawne zgody Stali to między innymi GKS Tychy, Zawisza Bydgoszcz, Tarnovia czy ŁKS Łódź. Z obecnych zgód zostały im dwie regionalne, ale bardzo dobrze scementowane – Czarni oraz Sandecja.

Z nami wiąże się jedna historia, gdzie teoretycznie była zgoda, ale… w dzisiejszym nazewnictwie to słowo byłoby zdecydowanie wyolbrzymione. W 1985 roku zagraliśmy swój pierwszy finał Pucharu Polski w Warszawie z Widzewem Łódź. Finały w tamtych czasach wyglądały tak, że zjeżdżało się mnóstwo ekip z całego kraju. Jedną z tych ekip, która na stadionie Legii nas wspierała, była właśnie mielecka Stal.

Nasza rywalizacja trwała od początku powstania GieKSy. Od 1964 do 1996 roku regularnie, acz z przerwami, graliśmy ze sobą w lidze.

Pierwszy odnotowany wyjazd do Mielca miał miejsce wiosną 1990 roku – wybrało się tam wtedy 30 GieKSiarzy.

Wiosną 1992 roku zremisowaliśmy u siebie 0:0, ale atrakcją dla widzów był leczący kontuzję Jan Furtok, który zaczynał robić karierę w Bundeslidze.

W październiku 1992 roku Mielec ponownie odwiedziło 30 fanów GKS-u, którzy postanowili obić i rozgonić kibiców Stali, przez co nasza delegacja miała przeboje z mundurowymi.

Wiosną 1993 roku pod koniec ligi u siebie zremisowaliśmy 2:2.

W sezonie 1993/1994 do Mielca (w sierpniu) wybrało się dokładnie 46 fanatyków, co na tamte lata było bardzo dobrym wynikiem, biorąc pod uwagę mocno skomplikowaną podróż z kilkoma przesiadkami.

Sezon 1994/1995 to ten, którym fani Stali Mielec pierwszy raz pojawili się na Bukowej. W październiku przyjechali w 10 osób, co na środowy termin, było przyzwoitą liczbą.

W kwietniu 1995 roku zagraliśmy ponownie, tym razem w ramach Pucharu Polski. Fani Stali, pojawili się w środę w liczbie 10 głów, z czego połowa nie weszła przez brak biletów i została pod kasami. Od strony piłkarskiej warto odnotować, że gola zdobył Mirosław Widuch, który dla GieKSy strzelił dwie bramki, a nie, jak podają wszystkie archiwa, jedną (wspominając trafienie z meczu z Górnikiem Zabrze).

W maju 1995 roku do Mielca wybrało się rekordowe 50 osób, a swoją historię na wyjazdach z flagą zaczynało pisać FC Jaworzno.

Sezon 1995/1996 to nasza ostatnia wspólna rywalizacja ze Stalą w Ekstraklasie. W październiku  przyjechało 10 fanatyków Stali, którzy byli świadkiem pierwszego zwycięstwa (1:0) ich klubu na stadionie GieKSy.

W maju 1996 roku do Mielca wybrało się 30 kibiców GieKSy, którzy obejrzeli zwycięstwo (1:0).

Nasza rozłąka trwała 20 lat i spotkaliśmy się w pierwszej lidze.

Jesienią 2016 roku podejmowaliśmy Stal na Bukowej. Goście przyjechali w 108 osób, w tym 13 Czarni Jasło. GieKSa wygrała 1:0.

W kwietniu 2017 nie mogliśmy, po 21 latach, udać się do Mielca. Obok stadionu trwała budowa hali, która stała się pretekstem do tego, by nas nie wpuścić na stadion. Piłkarze zremisowali 3:3.

W sezonie 2017/2018 mieliśmy powtórkę z rozrywki. We wrześniu graliśmy na wyjeździe ze Stalą, ale tym razem powód inny – kostka brukowa przy sektorze gości. GieKSa przegrała 2:3.

W kwietniu 2018 roku podejmowaliśmy Stal u siebie. Tym razem mielczanie zawitali w 97 osób. Blaszok robił, co mógł, ale piłkarze przegrali 0:2, koncertowo odpuszczając końcówkę ligi.

W sezonie 2018/2019 nastąpił przełom, ale łatwo nie było… W październiku pojechaliśmy, wówczas rekordowym składem, do Mielca w 343 osoby, w tym 60 JKS Jarosław. Niestety do klatki weszło jedynie 210 osób, a część ekipy, wraz ze Świrami, oglądała mecz zza płotu. Na tym meczu gospodarze nie wystawili młynu, ze względu na zawieszenie działalności kibicowskiej.

Ostatni nasz mecz na Bukowej to maj 2019 roku. Niecałe 2000 widzów jeszcze nie było świadome, że niedługo spadniemy do drugiej ligi (na trzeci poziom rozgrywkowy). Piłkarze przegrali 0:2, a mecz oglądało 5 kibiców gości, którzy pojawili się w Katowicach bez flag. Pomału wychodzili z wielkiego kryzysu, jakim było zawieszenie działalności na trybunach.

Po awansie do Ekstraklasy w 2024 roku to właśnie Stal Mielec była naszym pierwszym wyjazdem, ale znowu nie było łatwo… Już na dzień dobry „pogratulować” postanowił nam PZPN, dając zakaz wyjazdowy. Na szczęście, dzięki uprzejmości kibiców Stali, mogliśmy pojawić się w Mielcu po 6 latach przerwy. Obok, pustej tego dnia klatki, zasiadło 384 fanatyków GieKSy, w tym 1 Banik Ostrava. Była to nasza najlepsza liczba w historii na stadionie Stali.

Czy Stal pobije swój rekord wyjazdowy z 2016 roku, kiedy pojawili się w 108 osób? Tego dowiemy się w piątek. Ostatnie chwile na Bukowej…

Część materiałów została zaczerpnięta ze strony www.GzG64.pl. – najlepszej kroniki kibiców GieKSy.

Kontynuuj czytanie

Felietony Kibice Piłka nożna

„Uważaj czego sobie życzysz, bo… może się to spełnić”

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

18 lat temu – 5 kwietnia 2007 roku na katowickim rynku odbyła się manifestacja kibiców GieKSy. Fani domagali się wówczas natychmiastowych działań Urzędu Miasta w sprawie przejęcia stadionu GKS-u, uregulowania jego kwestii administracyjnych oraz natychmiastowego remontu. Ze względu na zły stan obiektu rozgrywany dwa dni później mecz 20. kolejki III ligi z Gawinem Królewska Wola odbył się przy zamkniętych trybunach…

Z kolei siedem lat później – w 2014 roku – kibice GieKSy rozkręcili akcję „Stadion Dla Katowic”. Powstał specjalny fanpage na Facebooku, na którym publikowane były zdjęcia znanych osób ze świata sportu, muzyki czy show-biznesu, które trzymały specjalną grafikę popierającą naszą akcję.

Dziś mamy rok 2025 i z tego co słyszymy, za chwilę w końcu po raz pierwszy obejrzymy mecz GieKSy na nowym, pięknym obiekcie. Jednak im bliżej tego dnia, tym bardziej… smutno.

Podczas wspomnianej manifestacji miałem 16 lat. Pamiętam tamtą akcję doskonale, bo jeszcze tego samego dnia wykonaliśmy z kolegami na Brynowie drugie graffiti sławiące GKS. Byliśmy małolatami zakochanymi w GieKSie do szaleństwa. Wydawało nam się wówczas, że sprawa stadionu rozwiąże się lada moment, a my będziemy mogli chodzić na mecze rozgrywane na nowym obiekcie tak, jak kibice klubów w większości dużych miast w Polsce. Nie sądziliśmy wówczas, że podobnie jak nasz rozbrat z Ekstraklasą, tak i walka o nowy stadion zajmie blisko dwadzieścia długich lat.

Stare, podobno chińskie, przysłowie mówi „uważaj czego sobie życzyć, bo może się to spełnić”. Dziś, kiedy patrzę na te wszystkie lata z perspektywy czasu, samemu mając lat 33, nie mogę się z tym powiedzeniem nie zgodzić. Chcieliśmy tego stadionu ze wszystkich sił, manifestowaliśmy, organizowaliśmy akcje, przekonywaliśmy władze miasta, braliśmy udział w konsultacjach społecznych, chodziliśmy na spotkania, agitowaliśmy i każdego dnia podnosiliśmy tę kwestię. Po latach nasze starania przyniosły upragniony skutek. To znamienne, że trzy lata temu uroczystego wbicia pierwszej łopaty pod budowę nowego stadionu wraz z Prezydentem Miasta dokonywał Piotr Koszecki Prezes Stowarzyszenia Kibiców GKS-u Katowice „SK 1964”. Nie Prezes Klubu, a właśnie Prezes Stowarzyszenia Kibiców!

Trzy lata temu, mimo iż budowa miała się szybko rozpocząć, plac budowy został przygotowany, a ekipa firmy NDI rozstawiała pierwsze sprzęty i tworzyła zaplecze, większość z nas mimo wszystko wciąż powątpiewała i miała obawy. A bo teren powydobywczy, a bo w Nowym Sączu też przerwali budowę, a bo może pieniędzy zabraknąć i tak dalej. Wszystko jednak potoczyło się (prawie) zgodnie z harmonogramem i prace zostały zakończone. Powołana do życia „Spółka Stadion”ma za sobą ostatnie odbiory i – według słów prezydenta Krupy – na „Nowej Bukowej” oficjalnie spotkamy się po raz pierwszy pod koniec marca, podczas derbowego spotkania z Górnikiem Zabrze.

No i właśnie. Spełnia się to, czego sobie życzyliśmy. GKS niewątpliwie tego stadionu potrzebuje, jako społeczność zasłużyliśmy na niego, a miastu Katowice po prostu nie przystoi mieć gorszego obiektu. Ja jednak nie umiem się w pełni z tego cieszyć. Kiedy patrzę na starą Bukową, myślę o wszystkich meczach, które tam rozgrywaliśmy, o ławkach na Blaszoku, o nieistniejącej już Północnej, o zegarze, o organizowanych odśnieżaniach murawy czy sprzątaniach stadionu, o wszystkich meczach, oprawach, pięknych chwilach i gorzkich porażkach to po prostu nie umiem przyswoić informacji, że to już koniec. Że wychodząc z meczu z Zagłębiem Lubin, wyjdziemy z Bukowej po raz ostatni. Że dom, w którym tak dobrze znam każdy kąt i w którym tak dobrze się czuję, trzeba będzie opuścić…

Chyba trzeba zacząć sobie życzyć, by atmosfera i klimat Bukowej wraz z nami przeniosły się na nowy obiekt. A nuż się spełni.

Kontynuuj czytanie

Felietony Piłka nożna

Wygrana cenniejsza niż złoto

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Są mecze, które są niedoceniane, a wręcz zapomniane. A ważą przecież niebywale dużo i decydują o całości sezonu. Tak jak trener wspomniał na konferencji po Stali o „bohaterach” meczowych, którzy czasem na pierwszy rzut oka są totalnie w cieniu, bo wykonują czarną, niewidoczną robotę, a po analizie wychodzi, że mieli kluczowy wpływ na rezultat spotkania. I tak właśnie jest z niektórymi meczami. Możemy wspominać efektowne zwycięstwo z Mistrzem Polski, zawsze groźną na wyjazdach Pogonią Szczecin (to taki żart) czy spektakularne zwycięstwo na Cracovii. Ale kto pamięta męczenie buły w upale i wyszarpanie zwycięstwa w Mielcu?

Oczywiście z tym „męczeniem buły” to pewien zabieg retoryczny, bo tamten mecz może nie był efektowny, ale taktycznie bardzo dobry.

I podobnie może być ze wczorajszym pojedynkiem ze Stalą, choć to spotkanie mimo wszystko – ze względu na to, że było ono na Bukowej – zapisze się w pamięci kibiców nieco bardziej. Ale czy jako jakiś specjalnie wartościowy czy kluczowy rezultat?

Przed rewanżowym meczem z Radomiakiem pisałem, że jeśli będzie remis to i tak będzie bardzo dobrze, a jeśli wygrana – wybornie. Można sobie zadać pytanie – czy gdyby wtedy było wybornie, a teraz zremisowali- lub nie daj Boże – przegralibyśmy ze Stalą, jakie mielibyśmy odczucia. A tak – i tak w trzech ostatnich kolejkach mamy siedem punktów. W pięciu ostatnich bilans 3-1-1. Bilans naprawdę iście korzystny i to nie tylko jak na beniaminka.

Chcemy w tej ekstraklasie grać na lata, ale żeby tak było… musimy najpierw się w pierwszym sezonie utrzymać. Nie można stracić czujności, ale jak na razie idzie to – punktowo – bardzo dobrze. Znów bawiąc się w nasze punktowe wyliczanki, to zakładając magiczną granicę 38 punktów dających pewne pozostanie w lidze, pozostaje nam do zdobycia już zaledwie 12 oczek. Czyli w 15 kolejkach są to bilanse: 4-0-11, 3-3-9, 2-6-7, 1-9-5, a nawet 0-12-3. Mówiąc delikatnie – jest to do zrobienia, a przecież mówimy o absolutnym minimum potrzebnym do utrzymania. GieKSa zachowując swoją postawę z jesieni i teraz, grając na swojej intensywności i zasadach i przecież cały czas czyniąc rozwój – tych punktów może zdobyć po prostu więcej. Wcale bym się nie zdziwił, gdybyśmy się nieśmiało zbliżyli do pięćdziesiątki. Może nie dobijemy do tego pułapu, ale ponad czterdzieści punktów – jeśli GKS będzie grał tak jak do tej pory – spokojnie powinien zgarnąć.

Dlatego też wczorajsze spotkanie miało swoją niesamowitą wagę i zwycięstwo jest po prostu bezcenne. Nie tylko ze względu na samą liczbę punktów w tabeli. GKS grał z bezpośrednim przeciwnikiem w walce o utrzymanie, z drużyną, która nie jest słaba, która przecież w końcówce jesieni zanotowała kilka naprawdę ciekawych wyników – zwycięstwa z rozpędzoną Puszczą i Radomiakiem czy remis z Legią. Z Widzewem na koniec roku też byli bardzo blisko remisu. Nie jest to więc chłopiec do bicia i trochę punktów jeszcze w tym sezonie zdobędzie.

Faktem jest, że GieKSa rozegrała naprawdę dobre spotkanie, to była ta GieKSa z jesieni, waleczna i zdeterminowana. Patrząc na wiele poprzednich sezonów, te początki rund czy właśnie całych sezonów były smętne, niemrawe, kiedyś katowiczanie regularnie na początek przegrywali. Teraz zarówno rok temu, jak i obecnie, piłkarze Rafała Góraka zaczynają od zwycięstwa. We wczorajszym spotkaniu mieliśmy kilka dogodnych okazji, był słupek Bergiera, poprzeczka Repki, sam na sam tego samego zawodnika i kilka innych niezłych sytuacji. Fantastyczne otwierające podania – Wasielewskiego do Repki, Repki do Wasielewskiego czy w końcu Bartosza Nowaka do Wasyla, który… nie był zaskoczony tym, że znalazł się w jakiejś dziwacznej sytuacji sam na sam, tylko pognał na bramkę, wyprzedził trącającego go obrońcę i strzelił do siatki. Przysięgam, że to bardzo rzadkie, ale to była jedna z tych sytuacji, kiedy intuicja mi podpowiadała, że po tym strzale na sto procent będzie gol. Tak samo miałem, gdy do strzału składał się Sebastian Milewski przy Kałuży. Tak jak i wtedy, gdy w 2004 roku Massimo Ambrosini nabiegał na piłkę jako zawodnik Milanu w meczu z Lazio… dobra, zostawmy to.

(Jak ktoś jest zainteresowany tą bramką Ambrosiniego, to może ją sobie zobaczyć na Youtube, tylko ostrzegam, traumatyczne skojarzenia z podobnym golem).

Ale, ale… Żeby nie było tak euforycznie. Trzeba powiedzieć, że mimo, że GKS był zespołem lepszym, to miał sporo szczęścia. Znakomite sytuacje mieli Getinger, Esselink i Wolsztyński. Każdy z nich fatalnie pudłował z najbliższej odległości i gdyby nie ich niefrasobliwość – stracilibyśmy gola. Tutaj więc ciągle jest dużo do poprawy w kontekście gry defensywnej, bo zawodnicy ci byli w swoich sytuacjach niepilnowani lub pilnowani… zbyt słabo. Lepsi jakościowo piłkarze nie zawahaliby się strzelić bramki.

Jednak szczęście też jest potrzebne w niektórych sytuacjach. Natomiast tak jak wspomniałem – to nie szczęście zadecydowało o triumfie w tym meczu, tylko po prostu jakość gry. I swoje sytuacje, z których jedna została zamieniona na gola. Większość zawodników zagrała na swoim wysokim poziomie i dzięki temu możemy się cieszyć z tak ważnych trzech punktów.

Z wypiekami na twarzy możemy oglądać dalsze poczynania drużyn ekstraklasy w tej kolejce. Wczoraj już przegrał Widzew, dzięki czemu ponownie wyprzedziliśmy łodzian w tabeli. Czekamy jak zagrają ekipy z dołu. Czy GKS złapie jeszcze większy oddech po tej kolejce?

Za tydzień czeka nas rywal trudniejszy i to na wyjeździe. Raków Częstochowa po średnim początku sezonu, potem zaczął grać bardzo dobrze. Piłkarze Marka Papszuna wrócili na odpowiednie tory i są w czołówce tabeli. Nasz zespół jesienią przegrał dość niesprawiedliwie, bo na pewno nie był drużyną gorszą, na co zwracał uwagę właśnie nawet sam trener Papszun. Jednak piłkarski cynizm ekipy z Częstochowy dał jej wówczas trzy punkty. My mieliśmy mieszane uczucia, bo choć mecz był przegrany, to postawa piłkarzy naprawdę była zadowalająca. To był mecz – po zwycięstwie w Mielcu – w którym GKS pokazał, że nie tylko może punktować, ale grać też ładny, intensywny futbol.

Kontynuuj czytanie

Zobacz również

Made with by Cysiu & Stęga