Runda jesienna minęła błyskawicznie. Ledwie w wielkiej ekscytacji pojawiliśmy się na Bukowej, by w innej rzeczywistości niż przez ostatnie 19 lat fascynować się poczynaniami piłkarskimi GKS Katowice, a już zamykamy połowę sezonu. Za tydzień czeka nas jeszcze awansem jeden mecz z rundy wiosennej, po czym zapadniemy w krótki – ale jednak zimowy sen.
Wiele na temat otoczki wczorajszego spotkania zostało już napisane i powiedziane. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że nie przypominam sobie aż tak wzniosłego pożegnania legendy jakiegoś klubu. Nie chcę tu wypowiadać się z jakąś pewnością, bo nie wiem lub nie pamiętam, jak to wyglądało np. na Widzewie czy Wiśle w przypadku zmarłych niedawno Franciszka Smudy czy Oresta Lenczyka, ale to, co wydarzyło się wczoraj na Bukowej plus ten wielki szacunek podczas minuty ciszy na obiektach ekstraklasy, słowa wypowiadane w Canal Plus na temat Jana Furtoka – to informacja o tym, że stratę poniosła nie tylko GieKSiarska społeczność, ale i cała polska piłka. Pisząc ten felieton akurat obserwuję akurat uhonorowanie naszej Legendy przed meczem Pogoni z Jagiellonią – cisza, a potem spontaniczne brawa. Piękne.
Niebywały wręcz jest to wszechobecny szacunek.
Należy podziękować wszystkim, którzy wczoraj przyczynili się i zgodzili na to, żeby to wyglądało tak, a nie inaczej. Kibicom, piłkarzom obu drużyn, sędziom, telewizji, ale także kibicom gości, którzy przecież przez pierwsze dziewięć minut również nie dopingowali, a podczas „minuty braw” również wzięli w tym udział. Przedstawienie dokonań Jana Furtoka, oprawa muzyczna, wspomniana minuta braw, także minuta ciszy. Z tą piękną pirotechniką, wizerunkiem Jasia na Blaszoku i napisem o wiecznie żywej legendzie. Z kartoniadą z numerem dziewięć i nazwiskiem wybitnego zawodnika.
A te pierwsze dziewięć minut, podczas których toczył się pojedynek, było iście niesamowite. Bywały mecze bez dopingu, w ramach protestów itd. Ale zawsze na trybunach był wtedy taki charakterystyczny dość głośny gwar. Teraz była cisza, wiadomo, że nie absolutna, ale większość kibiców w zadumie obserwowała boiskowe poczynania. Nawet podrywanie się przy jakichś sytuacjach było cichsze i spokojniejsze. Niepodrabialny nastrój.
Bardzo dobry był też pomysł klubu, aby przed meczem czy w przerwie leciała spokojna, melancholijna muzyka, zamiast klasycznej rozrywkowej muzyki, jak zawsze przed spotkaniami.
Wyszło przepięknie.
Po dziewięciu minutach rozpoczęło się już „dopingowe” uhonorowanie Jana Furtoka. „Jasiu Furtok, GKS!”, śpiewane na dwie trybuny „Jaaaasiuuu!” – „Fuuurrtoookkk!” czy „lololo – Jasiu Furtok!” na długo zostanie zapamiętane przez wszystkich kibiców i oczywiście obecną na meczu rodzinę naszego piłkarza, trenera i prezesa.
Gdy ciągle byliśmy w tym podniosłym nastroju, Arkadiusz Jędrych strzelił bramkę. Jak zauważył nasz redaktor Marek, bramka iście przypominała słynnego gola Jasia z San Marino, została zdobyta z tej samej kępki trawy, po takim samym dośrodkowaniu.
Przed meczem w felietonie sparafrazowałem naszą słynną przyśpiewkę, odnosząc ją do czasu przyszłego:
„Miejmy nadzieję, że Jasiu z góry strzeli i bramka będzie. Przy pomocy któregoś z zawodników GieKSy”.
Jak tu nie wierzyć w znaki? Dodatkowo Jasiu wiedząc, że w dzisiejszych czasach obowiązuje system VAR, zrobił to z pewną modyfikacją, aby sędzia gola uznał.
Naprawdę niesamowite jest to, jak te dwa gole były podobne. To nie może być przypadek.
Przechodząc już do spraw czysto piłkarskich, GieKSa prowadziła i była lepsza od Lechii, co jakiś czas zagrażając bramce gości. W końcówce pierwszej połowy po bardzo dobrej kontrze i akcji Sebastiana Bergiera i Adriana Błąda, ten pierwszy ostatecznie podeszwą podprowadził sobie piłkę i pewnie trafił do siatki.
Nie ma co się oszukiwać, Lechia piłkarsko była dość słaba, choć to nie jest tak, że nie zagrażała naszej bramce. Problem w tym właśnie, że zagrażała i było to na własne życzenie. W końcówce pierwszej połowy rywale mieli jeszcze okazję, w drugiej części gry kilkukrotnie wstrzymywaliśmy oddech, gdy piłkarze przeciwnika dochodzili do pozycji strzałowej – na szczęście w ostatniej chwili poświęcenie naszych defensorów rzucających się do zablokowania piłki czy znów jak zwykle niezawodny Dawid Kudła, ratowali te sytuacje. Jednak momentami oddanie inicjatywy Lechii było kompletnie niepotrzebne, to były takie momenty, kiedy jednak można było sobie zadać pytanie – czy gramy swoją grę.
Na szczęście rywal tych momentów nie potrafił wykorzystać, a katowiczanie też, gdy się otrząsali, swoje w ofensywie próbowali zrobić. Szkoda, że nie padła bramka na 3:0, która zamknęłaby mecz. Zwłaszcza po przewrotce Bergiera.
No, ale właśnie – tym się różnił ten mecz od poprzednich przytaczanych spotkań ze „słabszymi” faworytami, że GieKSa strzelając dwa gole w pierwszej połowie zapewniła sobie komfort i możliwość spokojnej gry w końcówce. Jakby nie patrzeć – jest to znaczny rozwój.
Drugi postęp dotyczy samego porównania obu drużyn. Z liderującą Lechią Gdańsk w pierwszej lidze graliśmy niecałej osiem miesięcy temu. Wówczas gdańszczanie przyjechali na Bukową jako faworyt. Zespół kroczył pewnie ku ekstraklasie, katowiczanie marzyli o barażach, a bezpośredni awans był sferą abstrakcji. W tamtym momencie do Lechii traciliśmy osiem punktów. Mecz był trudny, kończyliśmy w dziesiątkę, ale jednak w doliczonym czasie gry gola strzelił… oczywiście Arkadiusz Jędrych.
Drogi obu zespołów się rozjechały. GieKSa w ekstraklasie radzi sobie dobrze, Lechia ciągle ze swoimi dwoma zwycięstwa zagnieździła się w strefie spadkowej. I przed meczem tym razem to katowiczanie byli faworytami i spokojnie sobie z rywalem poradzili. A Lechia, jeśli chodzi o klub, jest w rozsypce. Kibice złorzeczą – i słusznie – na prezesa, który robi klubowy sabotaż, m.in. zwalniając Szymona Grabowskiego. Gdańszczanie zmierzają do pierwszej ligi.
Pamiętam, jak w pierwszej kolejce, w piątek – czyli jeszcze przed naszym meczem – oglądałem spotkanie Śląska z Lechią. Myślałem sobie wtedy – „o kurcze, wicemistrz Polski z rozpędzoną Lechią, zwycięzcą pierwszej ligi, to może być pojedynek drużyn liczących się w zaczynającym się sezonie”. No i liczą się, ale w zasadzie w taki sposób, że się nie liczą. Piłka pisze niesamowite scenariusze.
Zakończenie rundy to dobry moment, by przypomnieć, jak radzimy sobie na tle beniaminków z poprzednich pięciu sezonów. Obecnie mamy 22 punkty. Więcej po siedemnastu kolejkach mieli tylko Radomiak (21/22) i Widzew (22/23) – po 29 oczek. Wiadomo też, że więcej punktów na półmetku zgromadzi teraz Motor. Ponadto Warta miała 20 oczek, a reszta drużyn co najwyżej kilkanaście. Jako ciekawostkę dodajmy, że Raków Częstochowa jako beniaminek zgromadził po tej liczbie spotkań taką samą liczbę punktów co GKS. To co? Za rok gramy o puchary?
Oczywiście większe podsumowania będzie można zrobić za tydzień, gdy rozegrana zostanie ostatnia seria spotkań w tym roku. Przy okazji będziemy mogli zobaczyć, jak na przestrzeni tego jednego sezonu wypadamy na tle Radomiaka. Bo z perspektywy czasu bardzo szkoda tych punktów z pierwszej kolejki. Tyle że wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak będziemy grać my, a jak Radomiak. Teraz już wiemy, że to był mecz do wygrania, ale zapłaciliśmy… a dobra, nie będę mówił, żeby nie wkurzać trenera 😉
Zwycięstwo z Lechią zapewnia nam spokojną zimę. Katowiczanie ostatecznie coś tam w lidze wygrali, coś przegrali, coś zremisowali. Jesteśmy na ten moment średniakiem. Chyba rok temu wzięlibyśmy taką sytuację w ciemno. No ale to „coś tam” to sześć zwycięstw. Sześć zwycięstw w ekstraklasie. Biorę.
Wczoraj to jednak była sprawa drugorzędna.
To był piękny wieczór na Bukowej, zapamiętamy go na długo.
Najnowsze komentarze