Hokej Piłka nożna Prasówka Siatkówka
GKS Katowice w blasku mistrzowskiego złota!
																														
															
															
														Zapraszamy do przeczytania doniesień mass mediów, które obejmują informacje z ostatniego tygodnia dotyczące sekcji piłki nożnej, siatkówki oraz hokeja GieKSy.
Zakończono rozgrywki w Polskiej Hokej Lidze – mistrzem Polski w hokej na lodzie po 52 latach została GieKSa. W meczach o złoty medal nasi hokeiści pokonali Re-Plast Unię Oświęcim 4:0, w poszczególnych meczach 4:2, 1:0, 5:3, 4:1.
Rozgrywki Ekstraligi Kobiet wrócą na boiska w Wielką Sobotę 16 kwietnia. Nasza kobieca drużyna rozegra spotkanie w Szczecinie z Olimpią. Mecz rozpocznie się o godzinie 11:00. Piłkarze fatalnie zakończyli ubiegły tydzień, przegraną z Odrą Opole 1:3. Ponadto w środę zespół uległ Widzewowi 0:2. Prasówkę po meczach z Odrą i Widzewem można przeczytać TUTAJ i TUTAJ. Następny mecz męska drużyna rozegra na wyjeździe w przyszły wtorek (19 kwietnia o 20:30) ze Stomilem Olsztyn.
Siatkarze poznali przeciwnika w ćwierćfinale PlusLigi – będzie nim finalista siatkarskiej Ligi Mistrzów drużyna Grupa Azoty ZAKSy Kędzierzyn-Koźle. Do półfinału awansuje drużyna która wygra dwa mecze. Pierwszy z meczy zostanie rozegrany jutro (13 kwietnia o godzinie 20:30) w Kędzierzynie.
PIŁKA NOŻNA
sportdziennik.com – PZPN zamyka Bukową!
Takiej zadymy, jak podczas meczu z Widzewem, nie było w Katowicach już dawno. GieKSa zagra z Odrą Opole i Skrą Częstochowa przy pustych trybunach.
Stadion zamknięty na dwa najbliższe spotkania, półroczny zakaz wyjazdowy dla kibiców, do tego grzywna 10 tys. zł. Taką karę Komisja Dyscyplinarna PZPN wymierzyła GieKSie za wydarzenia ze środowego wieczoru.
Na kolanach w błocie
Rozmowa z Rafałem Górakiem, trenerem GKS-u Katowice.
1:2 z Górnikiem Polkowice, 0:2 z Widzewem, 1:3 z Odrą Opole… Co tu powiedzieć po trzech z rzędu domowych porażkach?
Rafał GÓRAK: – Towarzyszy mi burza myśli. Wiele z nich jest trudnych, wynikających z frustracji tym, co się wydarzyło. 3 mecze u siebie, 3 przegrane – to będzie nam ciążyło, a kwestia mentalna jest dla zespołu bardzo istotna. W walce o utrzymanie uczestniczą drużyny o trudniejszej sytuacji w tabeli, ale ich morale jest wyższe. Nasze upadło na kolana, do błota. Sztuką będzie w jakiś sposób o tym zapomnieć, bardzo ciężko trenując, pracując przygotowywać się do następnych spotkań. Walka o utrzymanie rozgorzała na całego i musimy zdać sobie z tego sprawę. W tej walce bardzo pomogliśmy rywalom, tracąc w tak banalny sposób bramki.
Historia trochę zatacza koło. Jesienią po porażce 2:4 w Opolu doszło do poważnych decyzji, zmiany sposobu gry, ustawienia. Minęła runda – a zagraliście z Odrą chyba najsłabszy mecz w sezonie. Znów można spodziewać się wstrząsu?
Rafał GÓRAK: – Nie chcę tego oceniać na gorąco i mówić jednoznacznie, co teraz, jakie elementy wprowadzimy. To nie takie proste. Trzeba rzetelnie do tego podejść, przeanalizować sytuację, wyciągnąć wnioski. Nie jest tak, że ta drużyna sobie nie radzi, nie potrafi w tej lidze funkcjonować. Wydaje mi się, że z każdym rywalem potrafimy nawiązać równorzędną walkę, często wygrać. Niestety, piłka ma również to do siebie, że sprawiedliwości jest bardzo mało. Cóż z tego, że w niedzielę nasze posiadanie piłki było w okolicach 65-70 procent, skoro solą są bramki, wykorzystywane sytuacje, a my przecież mieliśmy swoje nawet przy stanie 0:0. Wynik jednak obnaża, torpeduje, ale nie mówmy, że to było najsłabsze spotkanie w tym sezonie. Liczmy się z faktami, o nich rozmawiajmy. Z drużyną będziemy realizować plan naprawczy względem tego, co stało się przed naszą bramką. Spójrzmy na tracone gole w tych trzech meczach – dochodziło do sytuacji kuriozalnych, a takie wykluczać ciężko. Niekiedy nie ma na to sposobu.
Z Polkowicami był kiks Zbigniewa Wojciechowskiego. Z Widzewem – dwa indywidualne błędy Huberta Sadowskiego. Z Odrą – dwa gole stracone wskutek tego, że zawodnicy zderzali się ze sobą zamiast wybić piłkę po stałych fragmentach gry. Da się to racjonalnie wytłumaczyć?
Rafał GÓRAK: – Musimy o tym rozmawiać w szatni. To indywidualne sprawy, bardzo trudne, niekiedy wynikające z poddenerwowania zawodników. Ta liga weryfikuje bardzo mocno, ma po prostu bardzo wysoki poziom. Wydarzyły się takie historie, wskutek których nie mamy po 3 meczach ani jednego punktu. To sprawiedliwe. Bo jeśli popełniasz takie błędy, rywal je wykorzystuje – to c’est la vie!
[…] Wasza przewaga nad strefą spadkową w pewnym momencie wydawała się bezpieczna, ale stopniała do 5 punktów. Tyle dzieli was od Stomilu, z którym tuż po świętach zmierzycie się na wyjeździe. To rozczarowanie, że doprowadziliście do takiej sytuacji?
Rafał GÓRAK: – Jako trener chyba nie mam prawa być rozczarowany. Nie jestem żadną primadonną, która będzie dąsać się, mówić, że jeden czy drugi popełniają błędy i pytać, co to za materiał. To nie jestem ja. Rozczarowany to byłem w szkole, gdy się nauczyłem, a dostałem z klasówki jedynkę. Ja po prostu jestem zły, czuję maksymalne wkurzenie. Siedzi we mnie ogromna chęć udowodnienia tego, że my tacy słabi nie jesteśmy! Znam swój zespół. Wkurza mnie, że w tych trzech meczach tak daliśmy ciała, skoro dla sportu w Katowicach to akurat jest tak fajny czas.
Grając przy pustych trybunach odbywaliście w niedzielę część kary za zadymę z Widzewem. Może dobrze, że takiej porażki, jak z Odrą, nie widzieli z wysokości trybun kibice?
Rafał GÓRAK: – Pandemia nam pokazała, że czasem bez publiczności grać trzeba. Kibice mieliby prawo być wkurzeni. Nie po to przychodzisz na mecz, by klaskać przy stanie 0:3. Trochę złości by było, ale jestem pewien, że pomogliby nam też w trudnym momencie.
Dbacie o amplitudę nastrojów u kibiców, którzy w piątek świętowali hokejowe mistrzostwo Polski.
Rafał GÓRAK: – Dlatego powiedziałem, ze to fajny czas dla sportu w Katowicach. Hokeiści zrobili coś wspaniałego, gratulujemy im, trzymaliśmy na trybunach kciuki. Rozwalili ten finał tak, jak należy, w męski sposób. Mamy od kogo brać przykład. Mam nadzieję, że moi zawodnicy również powiedzą sobie w szatni trochę dosadnych słów. Wiem, że mam tam wielu fajnych, wartościowych chłopaków. Pociągniemy to, staniemy na nogi.
Czy kontuzjowani zawodnicy zdążą wrócić na bardzo ważny mecz w Olsztynie?
Rafał GÓRAK: – Po to jest szeroka kadra, byśmy mogli ich zastąpić. Mam nadzieję, że wróci Grzesiek Rogala. To problem mięśniowy, po tygodniowym okresie leczenia trzeba go zdiagnozować, ale trochę czasu jeszcze jest. Oskar Repka w ostatnich dniach borykał się znowu z dolegliwością pleców, jak w okresie przygotowawczym. Musieliśmy mu dać odpocząć. Zobaczymy, w jakim będzie stanie w tym tygodniu.
SIATKÓWKA
siatka.org – Grzegorz Słaby: Jesteśmy z tego dumni
– Będziemy po prostu czerpać radość z okazji do walki o najwyższe cele w PlusLidze, a gdzie nas to zaprowadzi, zobaczymy – powiedział trener Grzegorz Słaby w rozmowie z mediami klubowymi podsumowującej rundę zasadniczą PlusLigi w wykonaniu siatkarskiej GieKSy, która po raz pierwszy awansowała do fazy play-off tych rozgrywek.
Jakie emocje dominują po takiej rundzie? Radość, ulga, zmęczenie, satysfakcja?
– Raczej nie ulga, bo ona by nam towarzyszyła, gdybyśmy w ostatniej kolejce uniknęli ostatniego miejsca w lidze. Teraz czujemy przede wszystkim radość z faktu, że udało nam się wspólnym wysiłkiem – prezesa, dyrektora, sztabu, zawodników i pracowników Klubu – zbudować zespół, który był w stanie skutecznie powalczyć o play-off w prawdopodobnie najsilniejszej PlusLidze od lat. Jest to pierwszy awans do play-offów w historii GKS-u Katowice, dlatego tym bardziej jesteśmy z tego dumni.
Po meczu w Suwałkach nie wiedzieliśmy, jak będą wyglądały nasze dalsze losy w lidze, natomiast tego samego dnia okazało się, że w meczu Projektu Warszawa z PSG Stalą Nysa padł wynik, który okazał się dla nas korzystny.
– Tak, i chciałbym w tym momencie podziękować serdecznie zespołowi z Nysy i trenerowi Danielowi Plińskiemu. Stali były potrzebne trzy punkty, żeby zachować szansę na uniknięcie barażu; stracili ją, gdy Projekt doprowadził do tie-breaka, ale walczyli do samego końca o zwycięstwo, zaprezentowali sportową postawę i za to należą się nysanom brawa.
Nie każdy zespół w tym sezonie był w stanie podnieść się po zawirowaniach zdrowotnych i kadrowych, tym większy powinien być podziw dla całej drużyny siatkarskiej GieKSy…
– Dwa pierwsze mecze sezonu i pięć punktów w spotkaniach z Treflem i Asseco Resovią pokazały, że jesteśmy nieźle przygotowani do ligi. Potem złożyło się wiele rzeczy, które przeszkadzały nam w uwolnieniu potencjału, ale wiedzieliśmy, że jesteśmy w stanie prezentować wysoką jakość i jeżeli tylko będziemy w stanie normalnie trenować i powoli wychodzić na prostą, będziemy zbierać ważne punkty.
Aczkolwiek byłbym hurra optymistą, gdyby powiedział, że byłem pewien tak dużej zdobyczy punktowej w drugiej połowie sezonu. Nie ugraliśmy punktów jedynie z ZAKSĄ, PGE Skrą i Asseco Resovią, a w Rzeszowie zabrakło jednej wygranej piłki do tie-breaka. Dokonaliśmy wielkiego wyczynu, a kluczem do tego były relacje między zawodnikami, o których powtarzam niezmiennie od początku sezonu. Do jakości sportowej prezentowanej przez naszych siatkarzy dołożyliśmy jedność w drużynie, a to pozwoliło pokazać w pełni nasze możliwości.
polsatsport.pl – PlusLiga: Znamy pary ćwierćfinałowe! Projekt za burtą
Poznaliśmy komplet ćwierćfinalistów PlusLigi w sezonie 2021/2022. Po zwycięstwie Trefla Gdańsk 3:2 nad Grupą Azoty ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle miejsce w czołowej ósemce stracił Projekt Warszawa.
[…] Poniedziałkowy wynik ustalił więc ostateczny skład par, które zmierzą się w pierwszej rundzie fazy play-off. ZAKSA podejmie GKS Katowice, a Jastrzębski Węgiel zmierzy się z Treflem Gdańsk. Dwie pary znane były wcześniej. W jednej z nich PGE Skra Bełchatów, która zajęła trzecie miejsce, zmierzy się z szóstym Indykpolem AZS Olsztyn. Drugą tworzą Aluron CMC Warta Zawiercie (4) i Asseco Resovia Rzeszów (5).
Pary ćwierćfinałowe PlusLigi:
Grupa Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle (1) – GKS Katowice (8)
Jastrzębski Węgiel (2) – Trefl Gdańsk (7)
PGE Skra Bełchatów (3) – Indykpol AZS Olsztyn (6)
Aluron CMC Warta Zawiercie (4) – Asseco Resovia Rzeszów (5)
HOKEJ
sportdziennik.com – Każdy ma swojego „kata”!
„Złote” trafienie kapitana zadecydowało o drugiej wygranej GKS-u!
Patryk Krężołek w ćwierćfinale play-off był „katem” Zagłębia Sosnowiec; z Tychami w tę rolę wcielił się Patryk Wronka. Natomiast Grzegorz Pasiut, kapitan GKS-u, jest nieuchwytny dla hokeistów z Oświęcimia. Zdobył już 3 gole w dwumeczu, w tym dzisiaj „złotego” na wagę niezwykle cennej wygranej.
Oba zespoły doskonale zdawały sobie sprawę z wagi tego spotkania. Jednak gospodarze nie zamierzali kalkulować i od pierwszego gwizdka ruszyli do ataku. Zdominowali wydarzenia na lodzie i cały czas szukali szansy, by krążek umieścić krążek w siatce. Goście byli skupieni na swojej strefie obronnej, ale od czasu do czasu ruszali do przodu. To jednak gospodarze mogli cieszyć z prowadzenia, bo Patryk Krężołek (2 min), Patryk Wronka (10) oraz Mateusz Michalski (15) mieli wyśmienite, ale nie potrafili skierować krążka do siatki. Szczęście było po stronie Clarke’a Saundersa. Gospodarze grali agresywnym pressingiem i stąd też goście nie mogli się skonstruować składnej akcji. Ich gra sprowadzała się do szukania jednego podania, które otworzyłoby napastnikowi drogę do katowickiej bramki. Szybka gra i, co najważniejsze, czysta z jednej i drugiej strony mogła się podobać. Lepsze wrażenie „artystyczne” pozostawili gospodarze, ale wynik bezbramkowy nie mógł zadowolić kibiców zgromadzonych w „Satelicie”.
Pewnie po rozmowach w szatni goście stwierdzili, że już nie można kalkulować, lecz inicjatywę przejąć we własne ręce. Stąd też zaczęli niezwykle ochoczo i Daniił Orechin (23) i Andrej Themar (26) mieli okazję odczarować bramkę Johna Murraya. Waga spotkania sprawiła, że akcje były szarpane. W 28 min do boksu kar powędrował Peter Bezuszka i to był świetny moment dla gospodarzy. Na lodzie pojawił się „eksportowy” atak i bramka „wisiała” w powietrzu. Gol był, oczywiście, dziełem Grzegorza Pasiuta, który niezwykle popisał się i Saunders był bez szans. Na dodatek Kanadyjczyk był nieco zasłonięty. Niemniej uderzenie kapitana „GieKSy” było najwyższej jakości. W 31 min na środku lodu doszło do starcia Teddy’ego Da Costy i Joony Monto. Potem włączył do tego Jakub Wanacki. Wszyscy powędrowali do boksu kar, ale napastnik gości otrzymał podwójną karę mniejszą za ostrość. W 35 min kibice z grozy zamarzli, ponieważ na linii niebieskiej w starciu padł na lód Pasiut. Sędzia przerwał spotkanie, ale na szczęście napastnik gospodarzy po interwencji fizjoterapeuty o własnych siłach opuścił taflę.
A w ostatniej była szaleńcza walka i goście wszystko postawili na jedną kartą. Sporo przebywali w tercji gospodarzy, ale niewiele z tego wynikało. Strzały były blokowano lub mijały bramkę Murraya. W 54 min do boksu kar powędrował Smal i było gorąco pod bramką GKS-u. Jednak gospodarze umiejętnie się bronili i oddali niebezpieczeństwo od własnej strefy. Gospodarze przetrzymali trudny okres i sami również starali się powiększyć konto bramkowe. W 58:44 min trener Tom Coolen wycofał bramkarza, ale ten manewr nie przyniósł zmiany wyniku. Gospodarze starali się bronić i chyba specjalnie nie byli zainteresowani atakiem. To była dobra, solidna praca w wykonaniu GKS-u i teraz mają wszystkie atuty w swoich rękach. Teraz rywalizacja przenosi się na dwumecz w czwartek i piątek do Oświęcimia.
– To był zupełnie inny mecz niż pierwszy- powiedział trener GKS-u, Jacek Płachta. – Dwie tercje w naszym wykonaniu były dobre, z kolei w ostatniej ostro ruszyli. Jednak potrafiliśmy się umiejętnie bronić. Ta rywalizacja jeszcze się nie zakończyła się i należy się spodziewać kolejnych emocji w kolejnym dwumeczu.
hokej.net – GieKSa o krok od złota! Świetny występ Erikssona
Hokeiści GKS-u Katowice pokonali w Oświęcimiu Re-Plast Unię Oświęcim 5:3 i do wywalczenia złotych medali potrzebują już tylko jednego zwycięstwa. Po pierwszy od 52 lat tytuł mistrzowski mogą sięgnąć już jutro!
[…] Oświęcimianie przystąpili do spotkania bez Teddy’ego Da Costy, który był jednym z liderów formacji ofensywnej w tym sezonie. „Tadek” w drugim meczu finału play-off doznał kontuzji nogi i w tym sezonie raczej go nie zobaczymy.
Biało-niebiescy zaczęli odważniej niż w dwóch poprzednich meczach. Grali aktywniej z przodu, ale efekt zmiany taktyki był połowiczny. Na pewno mecz był bardziej otwarty, ale gospodarzom przytrafiały się proste błędy.
Wynik spotkania w 6. minucie otworzył Andrej Themár, popisując się znakomitym uderzeniem w okienko. Chwilę później znakomitą okazję miał Aleksandr Strielcow, ale tym razem John Murray nie dał się pokonać.
Goście odpowiedzieli z nawiązką i na pierwszą odsłonę zeszli w lepszych humorach. Wyrównał Maciej Kruczek, który uderzył z bulika, a prowadzenie dał GieKSie Miro-Pekka Saarelainen. Fiński skrzydłowy, podczas gry swojego zespołu w przewadze, uderzył z bulika i zmusił Saundersa do kapitulacji.
Podopieczni Jacka Płachty w drugiej odsłonie prezentowali się korzystniej. Szybciej odbudowali ustawienie, lepiej wyprowadzali krążek i kreowali sobie więcej okazji. Słowem – ich hokej był po prostu dojrzalszy i osadzony na trwalszych podstawach.
To odbiło się również na wyniku. W 28. minucie na 3:1 podwyższył Grzegorz Pasiut, popisując się precyzyjnym uderzeniem w długi róg. Warto jednak zaznaczyć, że ten gol został poprzedzony poważnym błędem przy zmianie. Czy był to kluczowy moment tego meczu? Z pewnością nie, bo pięć minut później Daniił Oriechin wykorzystał dogranie Victora Rollina Carlssona i przechytrzył Johna Murraya
Przed przerwą katowiczanie wykorzystali bierność defensywy gospodarzy i podwyższyli prowadzenie na 4:2. Precyzyjnym uderzeniem z bekhendu popisał się Joona Monto. Guma zanim wpadła do siatki, odbiła się jeszcze od poprzeczki. Sędziowie sprawdzili zapis wideo, a później pewnym gestem wskazali na środek tafli.
W trzeciej odsłonie Unia rzuciła wszystkie siły do ataku. W 44. minucie Daniił Oriechin zdobył kontaktowego gola i wlał nadzieję w serca swojego zespołu.
W końcówce oświęcimianie mocno przycisnęli. Przed katowicką bramką mocno się kotłowało, ale ani Daniił Oriechin, ani Wasilij Strielcow nie zdołali doprowadzić do wyrównania. Na niespełna półtorej minut przed końcem regulaminowego czasu gry trener Tom Coolen zdecydował się na manewr z wycofaniem bramkarza. Nie przyniósł on zamierzonego efektu, bo przyczynił się do straty piątego gola. Gumę w pustej bramce umieścił Anthon Eriksson, który do trzech asyst dołożył gola.
sportdziennik.com – GKS Katowice w blasku mistrzowskiego złota!
Gdy hokeiści GKS-u Katowice przed 52 laty zdobywali zloty medal, wówczas Jacek Płachta, obecny trener, miał niespełna rok, a i kibice tak samo długo czekali na tę chwilę.
Katowicka ekipa wygrała sezon zasadniczy, w półfinale rozegrała niesłychaną batalię z GKS-em Tychy, wygraną dopiero w 7. meczu, ale finale z Re-Plastem Unią Oświęcim, jak się okazało, było znacznie łatwiej. GKS na początku września wystartuje w Lidze Mistrzów i to będzie frajda dla sympatyków hokeja.
Obie ekipy doskonale zdawały sobie z wagi meczu i stąd tuż po pierwszym gwizdku obserwowaliśmy szybkie, dynamiczne akcje. Solidniejsze wrażenie sprawiali goście, którzy akcje mieli przemyślane i groźne. Sprawiali wrażenie bardziej zregenerowanych, bo poruszali szybciej i znacznie częściej gościli pod bramką gospodarzy.
Gdy Nikołaj Stasienko w 3:07 powędrował na ławę kar, nastały trudne czasy dla Clarke’a Saundersa. Goście, pozornie nie śpiesząc się, starannie rozgrywali krążek, ale w odpowiednim momencie akcje nabierały przyśpieszenia. Gdy Stasienko opuszczał boks kar, Carl Hudson zdecydował na uderzenie z niebieskiej linii. Kanadyjski golkiper próbował interweniować, ale „guma” przemknęła pod łokciem i wpadła do siatki. To trafienie wprowadziło w szeregi gospodarzy jeszcze więcej nerwowości i nie mogli przeprowadzić skutecznej akcji. Katowiczanie bez większego trudu rozbijali ataki i sami wcale nie rezygnowali z podwyższenia wyniku.
Hudson, obrońca z podwójnym obywatelstwem kanadyjsko-włoskim, znów dał o sobie znać. Otrzymał krążek do Matiasa Lehtonena i znów uderzył z dalszej odległości. Krążek tym razem przeleciał między parkanami golkipera. Wszyscy zgromadzeni w katowickim boksie mocno odetchnęli, bo to przecież była wymierna zaliczka na kolejne odsłony.
Przy tak wyrównanych drużynach nawet 2-bramkowa przewaga nic nie znaczy, bo znów rozpoczęła się twarda walka. Jedni i drudzy zupełnie nie odpuszczali. Jednak agresywniejsi w tej odsłonie byli gospodarze. Nie mieli nic do stracenia i w rezultacie i John Murray był kilka razy w poważnych opałach. Okazję do zmiany rezultatu miał Patryk Krężołek i zdecydował się na uderzenie, choć dobrze byli ustawieni Mateusz Bepierszcz oraz Hudson.
W 29 min Andrej Themar chciał sprawdzić umiejętności Murraya, ale po jego niezwykle silnym uderzeniu krążek minimalnie minął bramkę. W końcu wysiłki Unii zostały uwieńczone golem. Daniił Apalkow uderzał z lewej strony przy linii niebieskiej. Aleksander Strielcow stał przy słupku i z łatwością skierował krążek do siatki. To była iskierka nadziei na wyrównanie, ale do końca tej odsłony nic się nie zmieniło.
Niezwykle byliśmy ciekawi ostatniej tercji, bo przecież goście chcieli utrzymać przewagę lub ewentualnie ją powiększyć. Gospodarze rzucili się do ataku, ale ich poczynania nie były zbyt przemyślane. Goście umiejętnie wybijali ich z rytmu i sami szukali okazji na szybką i skuteczną akcję. GieKSiarze skarcili rywala. Na początku 47 min Jonna Monto podał do Anthona Erikssona i ten pewnie skierował krążek do siatki.
Szwed pewnie na długo zapamięta dwie wizyty w Oświęcimiu. Zdobył 2 gole oraz zaliczył 2 asysty. Czas płynął, ale gospodarze wcale nie zamierzali rezygnować z odrobieniem strat. Katowiczanie starali się przeprowadzać krótkie zmiany, by jak najefektywniej wykorzystać ten czas. Było dużo walki w strefach neutralnych lodowiska, ale gościom było to na rękę. W 55 min karę meczu otrzymał Aleksander Strielcow, bowiem bezpardonowo zaatakował bez krążka Lehtonena. To była oznaka niemocy gospodarzy i ostatnie minuty nie należały do najładniejszych.
GKS po 4 meczach sięgnął po złoto i to jest niespodzianka. Spodziewaliśmy się bardziej wyrównanej serii. Jednak hokeiści z Katowic w przekroju całej rywalizacji byli zespołem lepszym i w pełni zasłużenie sięgnęli po 7. tytuł mistrzowski w historii klubu.
Bywają piękne chwile…
GKS Katowice wystąpi w eliminacjach Ligi Mistrzów – to dodatkowy bonus za zdobycie miana najlepszej drużyny kraju.
Najpierw, jeszcze na tafli, łyk szampana, a potem chóralne śpiewy w szatni w oczekiwaniu na trenera, który był oblegany przez dziennikarzy i fotoreporterów. Tylko Carl Hudson wyłamał się z tego towarzystwa, dumnie chodził po korytarzu w górniczej czapce z czerwonym pióropuszem, perorował przez telefon, mocno gestykulując. Zawodnik ten w ostatnim, decydującym meczu o mistrzostwo Polski zdobył 2 gole i został MVP GKS-u Katowice. 36-letni Kanadyjczyk już wcześniej zapowiedział koniec kariery, a zdobycie korony mistrzowskiej to doskonały na to moment. Radość w katowickiej ekipie jest trudna do opisania – na tytuł mistrzowski czekano przez 52 lata!
Marcin Kolusz dołączył do drużyny w styczniu, gdy jego klub macierzysty, Podhale Nowy Targ, stracił szansę na grę w play offie. Nie chciał kończyć sezonu w połowie lutego, stąd też za namową działaczy GKS-u przeniósł się do Katowic. Z adaptacją nie miał żadnych problemów, bo przecież z większością zawodników miał okazję grać. Kolusz, hokeista uniwersalny, początkowo występował jako środkowy napastnik, ale w play offie trafił do obrony.
– Mam nadzieję, że zbytnio nie odstawałem od moich kolegów – mówił z uśmiechem „Kolos”, bo taki nosi przydomek. – W play offie niczego się nie oszuka, wówczas widać, jak drużyna jest przygotowana. Na finiszu sezonu czuliśmy się niezwykle mocni nie tylko na lodzie, ale również poza nim. W szatni była chemia, braterstwo, przez cały czas trzymaliśmy się razem. Oczywiście, mieliśmy trudne chwile, i to na własne życzenie, podczas półfinałowej rywalizacji z GKS-em Tychy.
Zresztą hokeistom tego klubu chciałbym podziękować za przygotowanie nas do finałowej rywalizacji. Gdy wygraliśmy trudną serię 4-3, adrenalina nam skoczyła i wiedzieliśmy, że tej szansy na tytuł już nie zmarnujemy. GKS był najsolidniejszą firmą w tym sezonie i co do tego nikt nie miał żadnych wątpliwości.
Fachowcy byli zdania, że gra GKS-u opiera się na pierwszym ataku: Patryk Wronka – Grzegorz Pasiut – Bartosz Fraszko. Tę ocenę trzeba jednak nieco zmienić, patrząc na dokonania poszczególnych formacji w play offie.
– Jestem czwarty sezon w GKS-ie, więc pamiętam, jak te play offy się dla nas kończyły – mówi Grzegorz Pasiut, kapitan i lider zespołu. – Chyba od początku sezonu mieliśmy zakodowane w podświadomości to mistrzostwo. Zespół składał się zarówno z doświadczonych, jak i młodych zawodników i trzeba było sobie radzić z presją. Owszem, grałem sporo minut, ale od pewnego momentu stałem się dojrzalszym zawodnikiem, dbającym o dietę oraz regenerację; dlatego nie czuję się zmęczony. Chciałbym zwrócić uwagę na dokonania pozostałych formacji. Każda dodała od siebie wiele i bez nich nie byłoby tego sukcesu.
Zespół był odpowiednio zbilansowany, choć zaczynaliśmy w innych piątkach (poza pierwszą – przyp. red.). Sezon był wyczerpujący pod względem psychicznym, bo przecież czuliśmy tę odpowiedzialność. Kiedy jeśli nie teraz? – dało się słyszeć w kuluarach. Trener trzymał nas w ryzach, ciągle był niezadowolony z naszej postawy i wytykał błędy. Uśmiech na jego twarzy pojawił się z chwilą końcowej syreny po czwartym meczu, dającym nam mistrzostwo. Trenerowi trudno było dogodzić (śmiech), ale taka jest jego rola.
Trener Jacek Płachta to „GieKSiarz” z krwi i kości. W tym klubie zaczynał swoją bogatą karierę sportową, a teraz doprowadził go do 7. mistrzostwa Polski.
– Chłopaki wykonali fantastyczną pracę przez cały sezon – podkreśla szkoleniowiec. – Zostaliśmy zespołem nr 1 w sezonie zasadniczym, ale to była tylko część zadania. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, jakie możemy spotkać trudności w play offie. I oczywiście one były, ale zdołaliśmy je pokonać. Z każdym meczem wzmacnialiśmy się mentalnie, a kiedy jechaliśmy na ostatni mecz do Oświęcimia, widziałem, jak zawodnicy są nastawieni. Na ich twarzach malowała się determinacja, więc nie odzywałem się ani słowem. To niezwykle charakterne chłopaki. Chcieliśmy kibicom, działaczom i sobie sprawić prezent, bo wszyscy na to zasłużyliśmy.
Sztab szkoleniowy i – wedle naszych informacji – trzon zespołu pozostanie na następny sezon niezmieniony. Może tylko zmieni się część składu obcokrajowców. Trzeba pamiętać, że tę drużynę czekają spore wyzwania – nie tylko będzie bronić tytułu, ale również wystąpi w eliminacjach Ligi Mistrzów. – No ale teraz pozwól się nacieszyć sukcesem i jeszcze trochę poświętować – powiedział na pożegnanie trener Płachta.
Droga do złota
Sezon zasadniczy
1. GKS Katowice 40 83 142:85 26/2 11/1
Play off
Ćwierćfinały: GKS Katowice – Zagłębie Sosnowiec 6:1, 2:3 5:3, 4:3D, 9:1, seria 4-1.
Półfinały: GKS Katowice – GKS Tychy 2:0, 2:3D, 2:6, 6:2, 2:1, 2:3K, 3:2D, seria 4-3
Finał: GKS Katowice – Re-Plast Unia Oświęcim 4:2, 1:0, 5:3, 4:1, seria 4-0.
Sukcesy GKS-u
Mistrzostwo Polski (7): 1958, 1960, 1962, 1965, 1968, 1970, 2022;
Wicemistrzostwo (10): 1956, 1957, 1959, 1961, 1967, 1969, 2001, 2002, 2003, 2018
Brązowy medal (10): 1955, 1963, 1966, 1975, 1994, 1995, 1997, 1998, 2019, 2020
Puchar Polski (1): 1970
Brąz Pucharu Kontynentalnego (1): 2019
Mistrzowie Polski
Bramkarze: John Murray, Maciej Miarka;
Obrońcy: Carl Hudson, Maciej Kruczek, Dawid Musioł, Mateusz Rompkowski, Kalle Valtola, Oskar Krawczyk, Patryk Wajda, Jakub Wanacki;
Napastnicy: Mateusz Bepierszcz, Piotr Ciepielewski, Anthon Eriksson, Bartosz Fraszko, Marcin Kolusz, Patryk Krężołek, David Lebek, Matias Lehtonen, Mateusz Michalski, Joona Monto, Szymon Mularczyk, Grzegorz Pasiut, Jakub Prokurat, Miro-Pekka Saarelainen, Igor Smal, Filip Wielkiewicz, Patryk Wronka.
Trenerzy: Jacek Płachta, Ireneusz Jarosz i Arkadiusz Sobecki (odpowiedzialny za szkolenie bramkarzy)
Dyrektor sekcji: Roch Bogłowski.
Kierownik drużyny: Kamil Berggruen.
Fizjoterapeuta: Maciej Kleinert.
sport.interia.pl – GKS Katowice hokejowym mistrzem Polski. Czekali na to 52 lata!
Zaledwie cztery mecze w finale play-off wystarczyły do rozstrzygnięcia kto został mistrzem Polski w hokeju. GKS Katowice za każdym razem wygrał z Unią Oświęcim, zarówno u siebie, jak i na wyjeździe. W efekcie tytuł wraca do Katowic po 52 latach przerwy!
Ostatnie mistrzostwo GKS Katowice zdobył w 1970 roku, tamten tytuł pamiętają już nieliczni fani katowickiej drużyny. Teraz mają satysfakcję; zespół trenera Jacka Płachty rzeczywiście w tym sezonie był najlepszy. Tytuł zdobył zasłużenie i znakomitym stylu!
Po trzech meczach GKS Katowice prowadził 3-0, ale przed czwartym spotkaniem oświęcimscy kibice nie zwątpili we własną drużynę. Przyszło ich – jeśli to w ogóle możliwe – chyba jeszcze więcej niż wcześniej. Wychodzili rozczarowani – i tym razem nie udało się ograć katowiczan.
sport.tvp.pl – GKS Katowice mistrzem Polski w hokeju na lodzie
Mamy nowego mistrza Polski w hokeju na lodzie. GKS Katowice po raz czwarty w serii okazał się lepszy od Unii Oświęcim. Na tafli rywala pokonał go 4:1 i domknął serię wynikiem 4:0.
Po znakomitym sezonie zasadniczym, w którym katowiczanie wygrali 26 spotkań, przystępowali do play-offów w roli faworytów. Zgodnie z przewidywaniami wygrali w ćwierćfinale 4:1 z Zagłębiem Sosnowiec. W półfinale pokonali natomiast po zaciętej serii 4:3 GKS Tychy.
W finale czekała już na nich Unia Oświęcim. Zespół Toma Coolena zajął drugie miejsce w tabeli i po pokonaniu torunian oraz jastrzębian zameldował się w meczu o złoto.
Nie nawiązał w nim jednak walki ze stawianymi w roli faworytów katowiczanami. Ci wygrali najpierw dwa mecze na własnym lodowisku. W kolejnych dwóch okazali się lepsi na wyjeździe. W piątek przypieczętowali zwycięstwo pokonując Unię 4:1.
[…] Zwycięstwo dało GKS-owi siódme w historii, a pierwsze od 52 lat mistrzostwo Polski.
hokej.net – Dlaczego wygrała GieKSa? Pięć faktów po finale play-off
GKS Katowice po 52 latach wrócił na hokejowy tron. Podopieczni Jacka Płachty w finałowej rywalizacji pokonali Re-Plast Unię Oświęcim już w czterech meczach, będąc zespołem zdecydowanie lepszym. Postanowiliśmy przeanalizować elementy, w których biało-niebiescy okazali się słabsi.
TAKTYKA
– Katowiczanie imponowali porządkiem na tafli. Byli dobrze zorganizowani nie tylko pod własną bramką, ale również w tercji neutralnej. To właśnie tam spowalniali albo całkowicie przerywali akcje rywali.
Nie da się ukryć, że sztab szkoleniowy GieKSy lepiej zdiagnozował słabe punkty rywali. Dzięki takim detalom pokonanie Unii było znacznie łatwiejsze.
Sztab szkoleniowy Unii kurczowo trzymał się swoich założeń. Z ich strony brakowało sprawnej reakcji czy mówiąc kolokwialnie – odstawienia od gry zawodników, którzy danego dnia nie prezentowali się najlepiej.
Nie wspominamy już o tym, że pierwszy atak GKS-u Patryk Wronka – Grzegorz Pasiut – Bartosz Fraszko wciąż rządził i dzielił, a swoje dołożyła też formacja złożona z Anthona Erikssona, Matiasa Lehtonena i Igora Smala.
DEFENSYWA
– Różnica w tym elemencie na korzyść katowiczan była wskazywana przez wielu ekspertów już przed rozpoczęciem finałowej rywalizacji. Zresztą nie bez powodu GieKSa straciła w sezonie zasadniczym najmniej bramek. To był monolit.
Z kolei oświęcimianie w destrukcji popełniali proste błędy. Na dodatek przytrafiały się one tak doświadczonym zawodnikom jak choćby Nikołaj Stasienko, który w ekstralidze białoruskiej, KHL był odpowiedzialny przede wszystkim za utrzymanie spokoju we własnej tercji. Taką samą rolę pełnił też w reprezentacji Białorusi, w której grał nawet na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Vancouver.
Wielu dziwiło też to, że trener Tom Coolen tak uporczywie trzyma się gry na sześciu obrońców, podczas gdy bracia Patryk i Miłosz Noworytowie oglądali spotkania z perspektywy trybun lub boksu. A są to zawodnicy, którzy wsadzą głowę tam, gdzie inny gracz boi się włożyć kij. Ofiarna gra jest wpisana w ich hokejowe DNA.
Blokowanie strzałów własnym ciałem to poświęcenie, jakie w fazie play-off jest niezbędne. Ba, pozwala napędzić zespół do jeszcze większego wysiłku i zaangażowania.
DYNAMIKA
– W nowoczesnym hokeju niezwykle ważna jest dynamika. Pierwsze trzy-cztery kroki pozwalają zdobyć przewagę nad rywalem. Wyprowadzić szybką kontrę albo zneutralizować zagrożenie.
Przewagę w tym elemencie również mieli katowiczanie, którzy sprawniej i żwawiej poruszali się po lodzie. Potrafili „odjechać” oświęcimianom, a gdy ci decydowali się na kontry, szybko je przerywali. Dość powiedzieć, że liczba kontrataków wyprowadzanych przez Unię była znikoma. A to też o czymś świadczy.
Gdzie można szukać przyczyn takiego stanu rzeczy? Hokejowi eksperci, którzy często obserwowali treningi Unii, wielokrotnie podkreślali, że biało-niebiescy trenują zbyt krótko, a za dużo odpoczywają. Uważali, że urlopy w trakcie sezonu i treningi o sygnaturze „optional” nie wróżą nic dobrego przed fazą play-off i mogą sprawić, że „pary” w końcu zabraknie.
Oświęcimskiemu zespołowi z pewnością nie pomogła też styczniowa przerwa spowodowana faktem, iż kilkunastu zawodników musiało udać się na kwarantannę. To też miało wpływ na to, że aspekty dynamiczno-kondycyjne poszły w dół i trzeba było je odbudować. A czasu było niewiele.
AGRESYWNA GRA
– Teddy Da Costa po drugim meczu finału play-off zwrócił uwagę na fakt, że jego zespół nie prezentuje agresywnego hokeja. I trudno było się z nim nie zgodzić. Unia podczas gry forecheckingiem unikała twardych ataków ciałem. W każdym razie było ich za mało, jak na starcia o najwyższą stawkę.
Unia nie prowokowała też katowickich liderów, jak robili to tyszanie z Filipem Starzyńskim na czele. A przecież faza play-off to także wojna psychologiczna.
HOKEJOWE „STAŁE FRAGMENTY GRY”
– Pokaż mi swoje przewagi i osłabienia, a ja ci powiem jaki masz zespół. Parafraza słynnego piłkarskiego powiedzenia idealnie ukazuje też różnicę pomiędzy katowiczanami a oświęcimianami. W tych elementach podopieczni Jacka Płachty byli po prostu lepsi. W finale play-off rozgrywali przewagi ze skutecznością wynoszącą 40 procent, a ich procent wybronionych osłabień wyniósł 85,7 procent.
Dość powiedzieć, że gole zdobywane w przewadze były niezwykle ważne. Dodajmy, że gol Grzegorza Pasiuta z drugiego meczu zapewnił zwycięstwo, bo cały mecz skończył się piłkarskim wynikiem 1:0. Trafienie Miro-Pekki Saarelainena pozwoliło GieKSie wyjść na prowadzenie przed zakończeniem pierwszej tercji w meczu numer trzy, a gol Carla Hudsona otworzył czwarty mecz finału.
Jak łatwo policzyć oświęcimianie w tych dwóch statystykach wypadli blado. Przewagi w ich wykonaniu miały skuteczność oscylującą w granicach 14,3 procent, a osłabienia zaledwie 60-procentową.
Bramkarz sezonu – John Murray
Podstawą każdej drużyny hokejowej jest solidny bramkarz. Z tym powiedzeniem trudno się nie zgodzić, dlatego tytuł najlepszego golkipera tego sezonu musi powędrować w ręce Johna Murraya. Był on jednym z architektów złotego medalu, po jaki sięgnęli w piątek hokeiści GKS-u Katowice.
„Jasiek Murarz” po czterech sezonach spędzonych w ekipie GKS-u Tychy musiał poszukać sobie nowego miejsca. Był to efekt decyzji sztabu szkoleniowego oraz pewnego zbiegu okoliczności, który wydarzył się podczas fazy play-off i po którym doświadczony golkiper stracił miejsce w bramce na rzecz Ondřeja Raszki. To spotkało się z niezadowoleniem części kibiców i odbiło się też na wynikach osiąganych przez drużynę z „Piwnego Miasta”.
[…] Przeprowadzka do Katowic była dla Johna Murraya okazją do udowodnienia swojej wartości. Do pokazania wszystkim niedowiarkom, że zbyt szybko postawiono na jego karierze krzyżyk.
Katowiccy działacze strzelili w dziesiątkę, bo w drużynie z alei Korfantego „Jasiek Murarz” znalazł swoją bezpieczną przystań. Od początku sezonu bronił niezwykle solidnie i nie popełniał większych błędów, choć lubił wyjeżdżać z bramki, grać kijem – często na granicy ryzyka.
W sezonie zasadniczym wystąpił w 38 spotkaniach, w których interweniował ze skutecznością oscylującą w granicach 92,7 procent i wpuszczał średnio 2,08 bramki na mecz. Trzykrotnie kończył mecz z czystym kontem.
W fazie play-off jeszcze mocniej wyśrubował statystyki. W 15 starciach wpuszczał średnio 1,97 gola na mecz, a na jego koncie widniały też dwa shutouty i uwaga – 93,5 procentowa skuteczność interwencji.
– Myślę ,że wybór Murraya jako najlepszego bramkarza jest trafny. „Jasiek” zabronił w tym sezonie w największej liczbie meczów i zejście w sezonie poniżej 90 straconych bramek bardzo dobrze świadczy o bramkarzu, a także o jego dobrej współpracy z linią defensywy – wyjaśnił Mariusz Kieca, były golkiper polskich klubów i reprezentacji naszego kraju, a obecnie ceniony ekspert.
– John przez cały sezon utrzymywał równą formę z małym jej załamaniem na przełomie grudnia i stycznia. Jednak po kilku słabszych meczach i odpoczynku wrócił na decydującą część sezonu w bardzo dobrym stylu. John nie jest super technicznym bramkarzem, jeżeli chodzi o styl butterfly, jednak bardzo dobra jazda na łyżwach, dobra gra kijem, umiejętność czytania gry, współpraca z linią defensywną oraz znakomity refleks pozwalają zaliczyć go do najlepszych bramkarzy na polskich taflach – ocenił Kieca.
I dodał: – Ciekawostką niech będzie fakt, iż Tychy zrezygnowały z dobrego bramkarza, a potem wyrzuciły trenera bramkarzy, który go podobno nie chciał. Koniec końców wspomniany szkoleniowiec (Arkadiusz Sobecki – przyp. red.) współpracował z Murrayem, przykładając cegiełkę do jego bardzo dobrej formy w tym sezonie. A myślałem, że po 40 latach przy hokeju już nic mnie nie zaskoczy.
Świetne występy Murraya z pewnością zaowocują nową umową, co zagwarantuje katowickiemu klubowi spokój w tyłach. Już teraz jesteśmy ciekawi, jak 34-letni golkiper zaprezentuje się w rozgrywkach Hokejowej Ligi Mistrzów, na tle wyżej notowanych zespołów.
Nim to jednak nastąpi pochodzący z Pensylwanii golkiper musi się szybko zregenerować, bo w sezonie był mocno eksploatowany. A przed nim jeszcze przecież Mistrzostwa Świata Dywizji IB, które zostaną rozegrane w Tychach, czyli na obiekcie, który zna jak własną kieszeń.
Galeria Piłka nożna
Coraz bliżej… Narodowy
																		Zapraszamy do galerii z wyjazdu do Łodzi. GieKSa po bramkach Jędrycha i Szkurina zapewniła sobie awans do 1/8 STS Pucharu Polski.
Piłka nożna Wywiady
Okiem rywala: trzymałem kciuki za Rafała Góraka
																		Nie ma czasu na chwilę oddechu – zwycięstwo z Koroną za nami, a naszą uwagę kierujemy w stronę Łodzi, gdzie czeka już pucharowy rywal. Jak na Łódź przystało, forma Łódzkiego Klubu Sportowego faluje raz w górę, raz w dół. Jak będzie jutro? Między innymi o to zapytaliśmy Jakuba Olkiewicza, „największego” optymistę wśród fanów z białej części tego miasta, znanego zarówno z kibicowskich wojaży za ŁKS-em, jak i pracy dziennikarskiej, obecnie na horyzontalnym portalu leszekmilewski.pl i kanale Tetrycy. [fot. Wojciech Pakulski (ŁKS Łódź)]
Twoim znakiem rozpoznawczym jest fakt, że gdy inni widzą szklankę do połowy pełną, ty pytasz: jaka szklanka? Rozczarowania to chleb powszedni kibica, a ostatnio w naszym futbolowym uniwersum więcej jest rozczarowanych niż zadowolonych. Dlaczego, może oprócz Górnika i Wisły Kraków, reszta ma mniejsze lub większe powody do narzekania?
To jest pytanie, które dość dobrze obrazuje, czym tak naprawdę jest piłka nożna, bo żywot kibica składa się jednak w porażającej większości z chwil cierpienia, rozczarowania i oczekiwania na to, co się na pewno nie wydarzy. Jest to też odprysk dyskusji o tym, jak się rozwija Ekstraklasa, bo rozwija się w szalonym tempie: budżety rosną, kwoty transferowe są rekordowe, ale to też oznacza, że rozczarowania będą coraz większe. Mistrz jest tylko jeden, mimo że kandydatów jest już pewnie z siedmiu, więc i rozczarowanych będzie więcej. Co ciekawe, to samo przenosi się na pierwszą ligę, bo przypominam sobie wyścig ŁKS-u o awans w czasach pierwszego powrotu po bankructwie, gdzie jedynymi logicznymi rywalami byli Stal Mielec, Sandecja i Raków, który wtedy ostatecznie awansował. Trudno oceniać, że Sandecja, która nie zwiększyła drastycznie budżetu w porównaniu do lat ubiegłych, była szczególnie rozczarowana brakiem awansu, gdy do Ekstraklasy wszedł Raków i ŁKS. Podejrzewam, że w tym sezonie rozczarowana rekordowymi wydatkami i rekordowo niską pozycją będzie połowa pierwszej ligi, a tych, którzy nie są rozczarowani, policzymy na palcach jednej ręki.
A z czego ty będziesz zadowolony w tym sezonie w kontekście ŁKS-u?
Ja będę zadowolony, jeśli do końca będziemy o coś walczyć. Doprecyzuję, że to coś to nie jest utrzymanie, bo już nie raz los potrafił ze mnie zadrwić na różne sposoby. Cel minimum to baraże. Nie jest tajemnicą, że nie jestem człowiekiem, który zawsze mierzy wysoko, ale nie chciałbym, żebyśmy na 34. kolejkę ligową jechali z przekonaniem, że nic nas już nie czeka, tylko żywili nadzieję, że przy korzystnym wyniku na naszym stadionie i na kilku innych uda się na to szóste miejsce wskoczyć i potem jeszcze sprawić niespodziankę w barażach. Niestety udało mi się przywyknąć do sezonów ŁKS-u w pierwszej lidze, gdy od około 30. kolejki już tylko ślizgamy się do końca sezonu. Piłka nożna dlatego nas w sobie rozkochała, bo gwarantuje potężne emocje i potężne huśtawki nastrojów, rollercoastery, gdzie na przestrzeni kilkunastu minut wędrujesz z piekła do nieba, a trudno się wędruje, jeśli na miesiąc przed końcem ligi grasz mecze bez żadnej stawki.
Jeden z naszych kibiców ukuł stwierdzenie o klątwie miejsc 8-12, która dręczyła GieKSę w 1. lidze. Nie boisz się, że ŁKS przejmie tę pałeczkę?
Tak, trochę się tego boję. Jestem oczywiście pesymistą i czarnowidzem, ale bywam też realistą i staram się rzetelnie oceniać sytuację. Dlatego w sezonach, gdy ŁKS-owi idzie nieźle, a zapowiedzi są wysokie, to staram się je tonować, bo nigdy aż tak dobrze nie jest. Na przykład przed obecnym sezonem, gdy niektórzy rozpędzali się i widzieli ŁKS w pierwszej dwójce, ja tonowałem nastroje, że nie posiadamy ani kadry, ani budżetu na poziomie Wisły, Śląska czy Wieczystej, ani też pierwszoligowego doświadczenia i ciągłości pracy, którą kilka innych klubów ma. Teraz z kolei nie wpadam w totalne czarnowidztwo, że za moment przywita nas strefa spadkowa, bo zwyczajnie jest to zbyt silna drużyna. Dlatego wydaje mi się, że cel, który wyznaczyłem, czyli to, żebyśmy do końca bili się o szóste miejsce, jest dosyć realny. Być może nawet jest to opcja dla minimalistów, bo siła kadry, budżet ŁKS-u i – jak podejrzewam – zimowe transfery, będą nas raczej pchały w kierunku tych miejsc 4-6. Tabela jest dosyć ciasna i wszystko zmierza do tego, że ŁKS będzie o coś walczył do ostatniej kolejki i to oznacza, że ja będę umiarkowanie zadowolony z tego sezonu, bo oczekuję emocji i chcę, żeby ta 34. kolejka i mecz u siebie z Górnikiem Łęczna miał stawkę.
1:3 w Siedlcach w zimny październikowy wieczór – gorzej być nie może czy „potrzymaj mi piwo”?
To jest ten moment, na który staram się patrzeć realistycznie i z pewnym dystansem. Tak samo jak nie rozpaczałem całkowicie po 0:5 z Wisłą Kraków, bo wiedziałem, że Wisła w tym sezonie będzie cholernie mocna. Kiedy utrzymała Rodado, to byłem pewny, że jest to sygnał, że pójdzie po awans dosyć pewnym krokiem. Tak samo nie skakałem z radości po niektórych zwycięstwach ŁKS-u, a raczej mówiłem, że musimy się w tej lidze najpierw rozejrzeć. Trener Szymon Grabowski, który po pierwsze sam jest nowy w ŁKS-ie, a po drugie ma praktycznie zupełnie nowy skład, potrzebuje dużo czasu, żeby faktycznie dostarczyć nam docelowy produkt. Po fatalnym meczu w Grodzisku Mazowieckim, który przegraliśmy 0:3, wielu domagało się zwolnienia Szymona Grabowskiego. Ja tonowałem nastroje, bo wydawało mi się, że może nastąpić odbicie. Po następnych dwóch meczach, gdzie wygraliśmy z GKS-em Tychy i w świetnym stylu przełamaliśmy się na wyjeździe ze Stalą Rzeszów, niektórzy znowu mówili, że wszystko zaskoczyło i teraz już będzie dobrze. Spokojnie, to jest pierwsza liga – tutaj dopiero po dłuższej serii można stwierdzić, że jest dobrze. Staram się trzymać zdrowy dystans i ani nie zwalniać Szymona Grabowskiego po każdym przegranym meczu, ani też nie wynosić pod niebiosa tej drużyny po każdym meczu, który wygra. Pierwsza połowa w Siedlcach daje nadzieję, że powoli wiemy co, jak i kim chcemy grać. Teraz pytanie, czy będziemy w stanie taką jakość dostarczać regularnie.
To ciekawe, co mówisz o trenerze, bo wasi sąsiedzi z drugiej strony Łodzi nie są tak wyrozumiali…
Wydaje mi się, że pod tym względem Widzew jest mniej w tym miejscu, w którym my byliśmy w ubiegłym sezonie, czyli oficjalnie na transparencie piszesz, że to jest sezon przejściowy, że spokojnie, będzie zaufanie, ale gdzieś w głębi duszy właściciel, a za nim też najbardziej znaczący działacze wiedzą, że nakłady finansowe były przeogromne i musi zaskoczyć od razu. A to, co mówisz mediom, że będziesz trzymał ciśnienie to jedna sprawa, możesz udawać najbardziej cierpliwego mnicha świata, na koniec liczysz, ile wydajesz na tych zawodników i mówisz sobie: dobra, spróbujmy z innym trenerem, innym dyrektorem, innym prezesem. I nie dziwi mnie to, bo każdy właściciel musi sam przejść tą ścieżką, żeby przekonać się, że to tak nie działa, że wystarczy wrzucić te wszystkie grzyby do wody i nagle powstaje fantastyczna pieczarkowa. Trzeba dorzucić jeszcze trochę cierpliwości i właściwych ludzi. Trzymam kciuki, żeby w ŁKS-ie tej cierpliwości było więcej, zwłaszcza że byłem bardzo rozczarowany ubiegłym sezonem.
Jednym spośród tych, którzy będą decydować o ewentualnej zmianie trenera, będzie Marcin Janicki, w Katowicach wspominany raczej dobrze, choć czarną kartą w jego CV jest nasz spadek do 2. ligi po golu bramkarza Bytovii w 97. minucie decydującego meczu. Jak oceniasz jego pracę w Łodzi?
Na razie staram się nie oceniać, bo jest zdecydowanie za wcześnie na to, by oceniać pracę wszystkich nowych działaczy, a trochę ich przybyło w Łodzi. Pewne, że piłkarze nie ułatwiają chłopakom roboty – poziom sportowy nie do końca idzie w parze z akcjami marketingowymi czy tymi związanymi z ticketingiem, bo to ma ręce i nogi, natomiast nie ma głowy, bo głową jest wynik piłkarski, dlatego tym ludziom trudniej jest działać. Marcin Janicki to człowiek, którego bardzo cenię i wiązałem z nim duże nadzieje, kiedy przychodził do ŁKS-u. Czekam na efekty jego pracy i czekam dość spokojnie, bo zdaję sobie sprawę, że jest bardzo dużo rzeczy do zrobienia. Jest mnóstwo nowych dyrektorów, a ja czekam, żeby teraz ci dyrektorzy pozatrudniali odpowiednich wykonawców i żeby ci wykonawcy wprowadzili klub na zdecydowanie wyższy poziom organizacyjny. Marcin Janicki to gość, który zna się na robocie i trzymam kciuki, żeby po pierwsze dostał tyle czasu, ile potrzebuje, a po drugie, żeby piłkarze mu za bardzo nie bruździli swoją postawą na boisku.
Masz szczególne wspomnienia z meczów z GieKSą?
Zawsze będę darzył sentymentem stary sektor gości przy Bukowej. To nieprawdopodobne, jak przyjemnie się dopingowało zza bramki jeszcze na starym stadionie, ściana za plecami robiła fantastyczny klimat, do tego mecze – choć z tradycyjną wymianą uprzejmości – odbywały się jednak z dużym szacunkiem z obu stron. To był też jeden z moich pierwszych wyjazdów, a na pewno pierwszy samochodowy, na którym byłem kierowcą. To mógł być sezon 2009/10.
Pamiętam ten mecz. Wygraliśmy 4:1, ŁKS dostał dwie czerwone kartki, a pierwszego gola zdobył Krzysztof Kaliciak strzałem praktycznie z połowy boiska.
Przypominam sobie, że po tym meczu ówczesny prezes ŁKS-u chyba wysyłał Bogusława Wyparłę do okulisty, żeby sprawdził wzrok, bo coraz więcej miał takich pomyłek. Natomiast muszę przyznać, że wtedy wynik nie za bardzo mnie interesował. My byliśmy wtedy w sektorze gości w ok. 1000 osób, był naprawdę świetny doping. I mimo że to były moje początki na wyjazdowym szlaku, to pomyślałem wtedy, że na tym szlaku zadomowię się na dobre. Zawsze wspominam GKS z dużą sympatią, bo tamten sektor gości był godny – to jest naprawdę dobre słowo, bo zapewniał godność wyjazdowiczom, nie jak wiele innych sektorów, w których miałem okazję zasiąść pozniej. No i na pewno też ciepło wspominam… Choć to akurat złe słowo – bardziej pasowałoby zimno, więc zimno wspominam mecz, gdy graliśmy z wami jakoś w końcówce października i było okrutnie zimno. Zasiedliśmy na tym tymczasowym sektorze gości. Pamiętam, że doszło między nami do krótkiej wymiany ognia podczas oprawy pirotechnicznej, dlatego z sektora byliśmy wypuszczani pojedynczo i zajęło to długi czas. Stałem więc w trampkach na mrozie myśląc, co ja mam w głowie, że ciągle chce mi się jeździć. Dzisiaj oczywiście wspominam to już ze śmiechem.
Przy okazji naszego meczu z Widzewem Michał Nibarski podzielił się ze mną anegdotą z czasów waszej rywalizacji w 3. lidze, gdy próbowali przeszkodzić w waszym awansie wymuszając porażkę Widzewa z Drwęcą Nowe Miasto Lubawskie. Pamiętasz tamte czasy?
Jest pewna przyśpiewka, która towarzyszyła mi przez większość młodzieńczych lat: róg róg róg – gol gol gol!, która królowała na początku XX wieku, a potem była trochę zapomniana. Pamiętam, że w tamtym meczu część kibiców Widzewa skandowała ją przy rzutach rożnych Drwęcy, no i od tej pory na ŁKS też ta przyśpiewka wróciła i jest dość często proponowana przez gniazdowych. Pamiętamy to Widzewiakom, ale znam też takich, którzy wypominają to części swoich kibiców uważając, że zwyczajnie nie powinno tak być, że kibicujesz rywalowi, nawet jeśli ten rywal może zaszkodzić twojemu lokalnemu, derbowemu przeciwnikowi. Dlatego tutaj sytuacja była dość niejednoznaczna i nie chciałbym przesadnie krytykować wszystkich Widzewiaków, bo sam nie wiem, jak bym się zachował w odwrotnej sytuacji. Temat na pewno ciekawy i nieco absurdalny, że dwie potężne marki, które rywalizują gdzieś na czwartym poziomie rozgrywkowym, zostały pogodzone przez zespół Drwęcy Nowe Miasto Lubawskie.
Na Łódź padł już blady strach przed najbliższym meczem, gdy patrzycie na rozpędzającą się maszynę Rafała Góraka?
Nie ukrywam, że trzymałem kciuki za trenera Góraka. Wydaje mi się, że to topowy fachowiec i było mi przykro, że radzi sobie odrobinę słabiej w tym sezonie. Byłem oczarowany tym, jak GieKSa radziła sobie jako beniaminek. Nie skłamię, jeśli powiem, że wiele osób z pewną zazdrością wypowiadało się o tym, co GieKSa robi w swoim pierwszym sezonie, tym bardziej pamiętając, jak wyglądał nasz pierwszy sezon po awansie do Ekstrakasy, zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem. Dlatego cieszę się, że GieKSa się odkręciła, tym bardziej, że ważną postacią u was jest Mateusz Kowalczyk, czyli wychowanek Szkoły Gortata, były uczeń – gość, któremu oczywiście kibicuję.
Wisła Kraków udowodniła, że w Pucharze niemożliwe nie istnieje. To co, może i ŁKS tą drogą trafi do Europy?
Mógłbym odpowiedzieć, że po tym, co zobaczyliśmy w ostatnich meczach ligowych, to pozostało nam skupić się na Pucharze Polski, ale mówiąc serio trzymam kciuki, żeby ŁKS jeszcze coś pokazał w lidze. Na pewno to, czego bym nie chciał, to żebyśmy ten mecz odpuścili, a trochę się tego boję, chyba jak każdy kibic. Jak ostatecznie się to zakończy? Nie wiem, bo trener Grabowski jest w pierwszej kolejności rozliczany z wyczynów w lidze i to dla nas kluczowa sprawa. Ja liczę przede wszystkim na to, że ktokolwiek wyjdzie na murawę, to po prostu pokaże, że ambitnie walczy o miejsce w składzie, a Puchar traktuje tak samo poważnie jak ligę. Sam jestem ciekaw, jak ŁKS do tego podejdzie i chciałbym, aby to podejście było poważne, bo Puchar Polski nie zasługuje na to, jak czasem traktują go kluby.
W pierwszej rundzie dopiero po dogrywce pokonaliście Chrobrego Głogów, a jedną z bramek zdobył Serhij Krykun. Odpracował już bramkę, którą strzelił wam w finale baraży jeszcze jako zawodnik Górnika Łęczna?
Chyba tak. Wiadomo, że tamta historia zatrzymała nas w rozwoju na długie lata. Bez tamtej porażki barażowej ŁKS zupełnie inaczej wyglądałby zarówno dzisiaj, jak i wtedy, po awansie do Ekstraklasy. Jeśli prześledzić nasze losy, to tak naprawdę awansowaliśmy w najbardziej niefortunnych momentach, jakie można sobie wyobrazić, bo za pierwszym razem ten awans robiliśmy wraz z Rakowem, więc drugi spośród beniaminków był bardzo mocny. W dodatku był to sezon reorganizacji, gdy przy dwóch beniaminkach z ligi spadały trzy zespoły. Natomiast kiedy Stal Mielec robiła awans, to już w zdecydowanie bardziej sprzyjających okolicznościach, gdy spadał tylko jeden zespół, w dodatku trafiło się bardzo słabe Podbeskidzie. Takie jest przynajmniej moje wrażenie. Dlatego tym bardziej żal, że kiedy trzeba było awansować po barażu z Górnikiem Łęczna, to tę szansę wypuściliśmy z rąk. Fakt – awansowaliśmy później, ale znowu stało się to w takim zestawieniu, że trudno było nawiązać walkę o utrzymanie, biorąc pod uwagę ograniczenia finansowe, jakie wówczas miał ŁKS. Zadra może już nie tkwi w sercu, ale na pewno Serhij musi się mocno starać, żeby nie przypominać mi o tych słabszych momentach, które ŁKS miał, a on odegrał w tym kluczową rolę.
Czy wśród łódzkich kibiców czuć specjalną mobilizację przed naszym meczem?
Niestety, decydujący jest tutaj termin, który jest wybitnie niesprzyjający. Podejrzewam, że tego nie przeskoczymy i frekwencja nie będzie szalona. Z drugiej strony wydaje mi się, że ci, którzy mają przyjść, to i tak się na tym stadionie zjawią. Martwi mnie jedynie, że przy innych wynikach osiąganych w lidze, zupełnie inaczej również wyglądałby ten mecz pucharowy, bo to zniechęcenie jest jednak mocno wyczuwalne, zwłaszcza u mniej zaangażowanych kibiców. Każdy kolejny miesiąc rozczarowań, a tych mamy już za sobą kilka, a nawet kilkanaście, utrudnia nam działania czysto kibicowskie. Najlepszy dowód to moment, gdy mieliśmy mecz pucharowy z Chrobnym Głogów, a chwilę wcześniej wyjazd, kiedy wracaliśmy na szlak po zakazie, to bilety na wyjazd rozchodziły się w szybszym tempie niż na mecz u siebie. To dobitnie podkreśla, jakie nastroje panują wśród kibiców mniej zaangażowanych, a jakie wśród fanatyków. Więc fanatyków spodziewam się ujrzeć tylu co zwykle, zwłaszcza, że sam będę wśród nich razem z synami, żoną i tatą, natomiast sądzę, że mimo wszystko nie będzie to mecz o rekordowej frekwencji.
Jaki scenariusz przewidujesz we wtorkowe popołudnie przy Alei Unii Lubelskiej 2?
Zupełnie szczerze wydaje mi się, że ŁKS nie jest skazany na porażkę w tym meczu dlatego, że kluby Ekstraklasy o podobnych ambicjach i podobnych celach jak GieKSa, czyli spokojne utrzymanie i niewiele więcej, to raczej ten Puchar Polski mają wpisany jako obowiązek do odbębnienia, a nie szansę na świetną przygodę. Dlatego po losowaniu nawet się ucieszyłem, że skoro mieliśmy trafić na kogoś z Ekstraklasy, to nie jest to ekipa, która zaplanowała sobie w budżecie grę w europejskich pucharach w przyszłym roku i wręcz liczy na to, że przez Puchar Polski uda się pójść drogą na skróty. Myślę, że np. Pogoń i Widzew właśnie w Pucharze Polski upatrują największą szansę na to, żeby w tych pucharach zagrać wcześniej. Dlatego ucieszyłem się, że to GKS, gdzie myślę że nikt nie będzie rozdzierał szat, jeśli okaże się, że to w Łodzi się wasza pucharowa przygoda skończy. A moim zdaniem ŁKS ma sporo jakości piłkarskiej, zwłaszcza po dołączeniu Bastiena Tomy, więc sądzę, że jeśli poważnie potraktuje ten mecz i zagra z takim zaangażowaniem jak w Rzeszowie i będzie miał przy tym odrobinę szczęścia, to nie jest skazany na porażkę. Ale czy powiedziałbym, że wierzę głęboko w to, że Łódzki Klub Sportowy jutro postawi kolejny krok na długiej ścieżce do Stadionu Narodowego? Raczej nie.
Ile jest kilometrów z Łodzi do Skierniewic?
To jest mniej więcej w połowie drogi do Warszawy, więc pewnie będzie jakieś 70-80. Mniej więcej podobna droga z Katowic jak do Łodzi. Odwiedziliśmy z Leszkiem Milewskim Skierniewice, gdy robiliśmy reportaż o ich szalonych pucharowych przygodach. Być może nie będzie to dla was wielkie pocieszenie, ale stoicie w dosyć długim rzędzie drużyn, które były murowanym faworytem, a ostatecznie w Skierniewicach poniosły klęskę. Widziałem gablotę Unii, gdzie obok wszystkich trofeów z niższych lig jest też bardzo dużo gadżetów – koszulek i proporczyków z licznych meczów Pucharu Polski. Więc nie macie powodów do odczuwania zbyt dużego wstydu, bo Unia niejednego zaskoczyła w tych rozgrywkach.
Kto i ile jutro wygra?
Nie lubię tego pytania, bo zawsze muszę się mocno gryźć w język, żeby nie wyjść na totalnego czarnowidza. Uwzględniając to, jak Puchar Polski jest traktowany przez ekipy o pozycji zbliżonej do GKS-u, liczę na walkę, która zakończy się jednobramkowym zwycięstwem jednej z drużyn. A której? Mam nadzieję, że los będzie sprzyjał gospodarzom. Ale czy załamię się totalnie, jeśli okaże się, że to GKS Katowice będzie o krok bliżej Narodowego? No, niestety – aby mnie złamać, trzeba zdecydowanie więcej porażek Łódzkiego Klubu Sportowego.
Felietony
I co, niedowiarki?
																		Mam satysfakcję, nie powiem. Może to i małostkowe, bo stwierdzenie „a nie mówiłem?”, często dotyczy jakichś utarczek, sporów, w których jedna strona chce coś udowodnić drugiej. Często jednak ta chęć „żeby było po mojemu” dotyczy pokazania, że coś poszło źle (tak jak przewidywałem), że ktoś nie dał rady (tak jak mówiłem). Tutaj jest inaczej. Mam satysfakcję, że zaraz po meczu z Lechem Poznań, kiedy wielu kibiców zmieszało drużynę i trenera z błotem – napisałem felieton przypominający, w jakim jeszcze niedawno byliśmy miejscu, jakie mieliśmy kryzysy i z jakiego bagna udawało nam się wygrzebać. I że teraz nie należy odtrąbiać sportowego upadku GieKSy i desperacko nawoływać do zmiany trenera. Kazimierz Greń mówił kiedyś „ruda małpo, ja jeszcze żyję”. Widziałem nie światełko, a duże światło. Widziałem, że GieKSa w końcu zaczęła grać swoje w Płocku, a i mecz z Lechem był dobry, choć przegrany. I poszło.
Oczywiście po felietonie czytałem standardowe opinie, że nie można żyć przeszłością, nie ma nic za zasługi i tak dalej. Że Górak słaby i należy go zmienić. Tyle, że ja nie pisałem o zasługach i obojętnym przechodzeniu obok porażek. Pisałem o tym, że ten trener, z tymi (niektórymi) zawodnikami był w kryzysie i potrafił z niego – nawet spektakularnie – wychodzić. I że słabszy początek sezonu, który i tak nie jest dramatyczny, bo jesteśmy „jedynie” na pograniczu strefy spadkowej, absolutnie nie jest momentem na zburzenie wszystkiego i drastyczne ruchy. Nie będę już przytaczał inwektyw w kierunku szkoleniowca i nazwijmy to – bezceremonialnego nawoływania, żeby opuścił nasz klub. Bo osoby, które wygłaszają takie tezy w taki sposób pokazują, że nie mają krzty szacunku. Nie wiem ile tych osób jest, bo mocno rozmija się to, co widzę na stadionie z tym, co w internecie. Może te moje artykuły są bezzasadne, bo może to są boty lub jakaś cyberwojna i podstawieni ludzie przez jakieś konkurujące kluby. Ale pisząc poważnie – skala tego, co w słabszym okresie GieKSy czytam w komentarzach i opiniach, jest porażająca. Na szczęście nie dotyczy to trybun.
O tym, że niektóre osoby są niereformowalne napiszę dalej. Większość kibiców bowiem się cieszy. Cieszy z tego, że od meczu z Lechem Poznań, GieKSa wskoczyła na jakieś niebywałe obroty i wygrała cztery kolejne mecze – trzy w lidze, jeden w Pucharze Polski. Jeśli chodzi o ekstraklasę to pierwszy taki wyczyn od 22 lat. W poprzednim, tak radosnym przecież sezonie, katowiczanom nie udało się triumfować w trzech kolejnych meczach. I tu dochodzimy do pewnych mitów, powielanych przez wielu. Te mity obowiązywały już na wiosnę, obowiązują i teraz.
Otóż utarło się, jaka to jesień zeszłego roku była wspaniała. Banda zakapiorów i tak dalej. GieKSa grająca z polotem, bezkompromisowo i bez kompleksów. I przede wszystkim – wygrywająca w bardzo dobrym stylu z Jagiellonią i Pogonią. I to wystarczyło by na koniec roku cieszyć się z 23 punktów. Na wiosnę pojawiły się narzekania na słabszą grę GKS, że to już nie jest taka postawa jak jesienią. Tymczasem GKS punktował na tyle solidnie, że do końca sezonu zapewnił sobie jeszcze 26 oczek i to w mniejszej liczbie spotkań, bo przecież jesienią jedno było awansem. Szybkie utrzymanie na pięć kolejek przed końcem. Ale nie – trzeba było ponarzekać, że jest słabiej.
Od początku obecnego sezonu niepokoiliśmy się o nasz zespół. GieKSa punktowała bardzo słabo i po czterech kolejkach miała na koncie tylko jeden remis u siebie z Zagłębiem. Media i wszelkiej maści specjaliści ochrzciły nas głównym kandydatem do spadku. Uwierzyli też w to chyba niektórzy kibice. Będzie ciężko wygrać choćby jeden mecz i tak dalej, bo w ogóle zobaczcie na ten świetny Radomiak. Potem było nieco lepiej i nawet katowiczanie wygrali z Arką czy tymże Radomiakiem, ale na wyjazdach nasz zespół nadal grał fatalnie i przegrał cztery mecze. To jednak ciągle powodowało zaledwie balansowanie na granicy bezpiecznej strefy i dopiero w którymś momencie GKS znalazł się pod kreską. Nie poprawiło na długo nastrojów zwycięstwo w Pucharze Polski z Wisłą Płock (może dlatego, że tak mało ludzi to widziało) i remis z płocczanami. Po porażce z Lechem wiadro pomyj się wylało.
Minęły trzy kolejki. I teraz – po czternastej serii gier i tej kapitalnej… serii – warto odnotować, że GKS Katowice ma o jeden punkt więcej niż w analogicznym momencie poprzedniego sezonu! Tak – już byliśmy wówczas i po wspomnianych triumfach z Jagą i Portowcami, byliśmy również po rozgromieniu Puszczy 6:0. I nadal mieliśmy punkt mniej niż teraz. Więc ja się pytam – do czego my porównujemy i dlaczego mityzujemy poprzednią jesień. Tak – była pełna emocji i kapitalnych wrażeń. Ale patrzmy przede wszystkim na matematykę. I w żadnym wypadku nie chodzi mi o to, by teraz tamten okres zdewaluować. Chodzi o to, by się teraz otrząsnąć i spojrzeć na obecną sytuację bardziej rzetelnie. A wygląda to tak, że na początku sezonu było fatalnie, potem trochę lepiej, ale nadal źle, w końcu pojawiły się nadzieję na lepsze jutro w grze, choć jeszcze niekoniecznie w wynikach. Ale te też przyszły i wystarczyły dwa tygodnie od Motoru do Niecieczy, aby obecną sytuacją prześcignąć punktowo tamtą jesień. I dodać bonus w postaci Pucharu Polski.
Na całokształt wpływają poszczególne mecze, jak i cała runda. Ale wpływają także serie. I tak się składa, że rok temu w tym momencie byliśmy po remisie ze słabym Śląskiem oraz porażkach z Legią i Koroną Kielce, do tego po wtopie z Unią Skierniewice. To był najgorszy moment rundy, a pewnie i całego sezonu. Teraz wydaje się – miejmy nadzieję – że najgorszy punktowo okres mieliśmy we wrześniu. Ale te składowe rok temu i teraz sumują się na lekki plus obecnego sezonu. Oczywiście jest to dynamiczne – bo za kolejkę może się ten bilans zmienić. Rok temu w piętnastej serii wygraliśmy z Cracovią. Teraz gramy z Piastem.
Jednak wczoraj – o zgrozo – zobaczyłem kolejne komentarze. Halloween ma swoje przerażające prawa. I tu mi ręce i witki opadły już zupełnie. Może byłem naiwny, ale chyba jednak łudziłem się, że niektórych da się zadowolić. W trakcie meczu w Niecieczy, po pierwszej połowie, widziałem kolejne lamenty, jak to GKS nie ma pomysłu na grę i dał się zdominować. Boże… po trzech zwycięskich meczach, przy prowadzeniu do przerwy na wyjeździe z bezpośrednim rywalem do utrzymania, jeden czy drugi płacze w necie, że GKS dał się zdominować Termalice. Pamiętajcie panowie piłkarze i trenerzy – nie możecie się nisko bronić. Musicie ciągle bez ustanku atakować, być na połowie rywala, najlepiej mieć posiadanie piłki w okolicach 80 procent. Wtedy kibic GKS będzie zadowolony. A jeśli taka Termalica nas przyatakuje – bijmy na alarm. To nic, że niecieczanie mieli na tyle niewiele jakości, że jakoś szczególnie nie zagrozili bramce Strączka. Ważne, że okresowo mieli trochę więcej piłki na naszej połowie, oddali kilka strzałów z dystansu czy wątpliwej jakości strzały z pola karnego, które chyba z litości statystycy zsumowali do xG 1,70, bo nijak nie miało się to do obrazu tych uderzeń i rzeczywistego zagrożenia.
Utrata kontroli to była w Lublinie. Utrata była w końcówce w Łodzi. Tutaj – z perspektywy trybuny – nie miałem jakiejś wielkiej obawy o nasz zespół. Taką obawę miewam często, tym bardziej, że na stadionie dynamikę rywala odbiera się jakoś bardziej niż w telewizji. Więc bałem się jak cholera, że Korona w końcówce wyrówna, bałem się trochę, że do remisu doprowadzi ŁKS. W Niecieczy tego stresu nie miałem. Oczywiście różne rzeczy się w piłce dzieją i jak pisałem ostatnio – GKS lubi coś zmajstrować – ale widziałem dużo pewności w poczynaniach defensywnych naszych zawodników, którym najwidoczniej coś „kliknęło” i przestali robić głupie błędy. Za głowę złapałem się tylko raz – gdy Marcel Wędrychowski zrobił Marcela Wędrychowskiego, czyli poszedł bez głowy ze swojego pola karnego i stracił piłkę, po czym była groźna sytuacja. No dobra, kręciłem też głową przy Rafale Strączku, który musi trochę lepszym klejem smarować rękawice, bo ten obecnie używany jest chyba przeterminowany i nie ma właściwości klejących. Poza tym jednak golkiper swoje strzały wybronił, a obrona spisała się na tyle dobrze, że bez większych błędów zaliczyła drugie z rzędu czyste konto w lidze.
W porównaniu z tym co było na początku sezonu, obecnie jest ekstremalnie dobrze. Zróbmy eksperyment myślowy. Wyobraźmy sobie, że taka Legia wygrywa na wyjeździe z Motorem 5:2, u siebie z Koroną 1:0, na wyjeździe w Niecieczy 3:0 i z tym ŁKS w Pucharze Polski 2:1. Może nie byłoby wybitnych zachwytów, ale w Warszawie wszyscy byliby zadowoleni. Mateusz Borek z uznaniem mówiłby, że Legia w końcu złapała dobry, solidny rytm i temu czy tamtemu trenerowi przy Łazienkowskiej należy dać spokojnie pracować. A gdyby na przykład te wyniki osiągnął Piast, Radomiak czy Arka? Wtedy jestem pewien, że kibice GKS spoglądaliby z zazdrością i mówili – czemu u nas nie może się stworzyć taka efektowna i skuteczna ekipa?
Trener i drużyna po raz kolejny udowadniają, że można na nich liczyć i potrafią się wygrzebać z mniejszych czy większych tarapatów. Widać, że to extra ekipa ludzi wiedzących, co mają robić. Ale nie tylko chodzi tu o piłkarzy. Można odnieść wrażenie, że i trenerzy odnaleźli swoje miejsce na ziemi i ta ekipa to naprawdę Sztab przez duże „S”. Rafał Górak dobrał sobie tych ludzi i razem z nimi przechodził trudne czasy. Dariusz Mrózek, Dariusz Okoń, Marek Stepnowski czy Jarosław Salachna oraz cała reszta nie-piłkarzy w drużynie robią świetną robotę, która skutkuje tym, że – mimo że czasem jest ciężko – GKS wychodzi na prostą. To oni wyprowadzają GieKSę na prostą w naprawdę trudnych okolicznościach, w tych trudach ekstraklasy, w której poziom się podnosi permanentnie, a GKS – z tymi samymi ludźmi – jeszcze niedawno był w piłkarskiej otchłani.
Dalej mogę nawiązać do czasów pierwszej ligi i zapytać – czy jeszcze dwa lata temu spodziewalibyśmy się, że GKS rozegra dwa mecze z rzędu na wyjeździe wygrywając różnicą trzech bramek? Przecież w dwóch ostatnich sezonach w pierwszej lidze w sumie były tylko trzy takie mecze. Czy spodziewalibyśmy się, że w jakiejkolwiek konfiguracji (zaległe mecze, środek kolejki) będziemy w tabeli nad Legią? Przecież bralibyśmy to absolutnie w ciemno.
Trener mówił o tym, jaki mecz z Lechem był w jego oczach dobry. Wiadomo, że liczy się wynik, ale już w poprzednich sezonach w gorszych momentach twierdził, że widzi dobrą grę i to powinno zacząć przynosić punkty. Dokładnie to samo przerabiamy teraz. GKS we wcześniejszych meczach potracił punkty czasem tam, gdzie nie powinien. Teraz to się wszystko wyrównuje, choć każde ostatnie zwycięstwo jest zasłużone, no – może z Koroną z przebiegu bardziej adekwatny był remis, ale zawsze mówię, że jeśli w takim meczu któraś drużyna wygra jedną bramką – to jest to jednak zasłużone.
Tabela jest niebywale spłaszczona. GieKSa w trakcie kolejki podskoczyła aż o pięć miejsc. Wiadomo, że ktoś nas wyprzedzi, choć… nadal jeszcze my możemy też przeskoczyć Pogoń czy Raków, bo tam liczy się bilans bramkowy. Najważniejsze w tym momencie jest zyskiwać przewagę nad drużynami ze strefy spadkowej oraz nie dawać odskoczyć innym w pobliżu. W meczach o sześć punktów katowiczanie wygrali z Motorem i Termaliką, zdobyli też bonusowe trzy oczka z Koroną. Mamy już dużą przewagę nad Piastem i Termaliką, a jeśli w kolejnym spotkaniu nasz zespół wygra z ekipą z Gliwic – możemy mieć dwie drużyny odsadzone już tak daleko, że tylko kataklizm będzie mógł doprowadzić do tego, żeby GieKSę dogoniły.
Poświęcę jeszcze dwa słowa piłkarzom. Defensywa naprawdę zrobiła się solidna, nie robi już głupich błędów, piłkarze grają pewnie i odpowiedzialnie. Po raz kolejny chcę wyróżnić Lukasa Klemenza, nie tylko za gola, bo to oczywiście ważny dodatek, ale za postawę w defensywie. Zawodnik gra twardo, z poświęceniem i odpowiedzialnie. Dobrze się na to patrzy. Marten Kuusk też swoje robi. Obrona zrobiła progres i to jest kluczowe w osiąganiu dobrych wyników.
Walczy o to swoje miejsce Marcel i mam nadzieję, że w końcu strzeli swojego upragnionego gola. Kacper Łukasiak też próbuje, próbuje się wstrzelić od początku sezonu, ale jeszcze nie może. Natomiast patrząc na to, że dublet zaliczył Eman Marković, który w końcu dał efekt, myślę, że dwójka „szczecinian” wkrótce również trafi do siatki.
O Panu Piłkarzu Bartku Nowaku to za chwilę stanie się nudne, żeby pisać. Zawodnik po prostu co mecz daje takie piłki, że naprawdę można się zastanawiać od ilu lat to najlepszy piłkarz w barwach GKS Katowice. W poprzednim sezonie zawodnik miał trochę przebłysków, dawał już takie „ciasteczka”, ale często mieliśmy zastrzeżenia, że za rzadko. A teraz co mecz po prostu wiąże krawaty na ekstraklasowych boiskach. Teraz po prostu będzie dla mnie szokiem, jeśli trener Jan Urban nie powoła go do reprezentacji. Jestem pewien, że Bartek na najbliższe zgrupowanie kadry pojedzie!
Trochę błędów nasz sztab popełnił – nikt bezbłędny nie jest. Postawienie na początku sezonu i oparcie ataku na Macieju Rosołku i Aleksandrze Buksie to była fatalna decyzja. To jednak odróżnia nasz sztab od innych, że szybko reagują. O Macieju i Aleksandrze nikt już nie pamięta, choć wiadomo Rosołek zmaga się z urazami. Natomiast teraz jedyną i słuszną koncepcją w ataku jest Adam Zrelak i Ilja Szkurin. Na Adama trzeba chuchać i dmuchać, bo to świetny piłkarz i znów miał udział przy golu. A Ilja jako zmiennik i strzela bramki, i asystuje – tak jak przy drugim trafieniu Markovića. Do tego naprawdę miło widzieć, jak zawodnik się cieszy po golach i meczach – powtórzę to, co po ŁKS – mam nadzieję, że Białorusin znalazł swoje piłkarskie miejsce na ziemi.
Oczywiście sezon trwa i w piłce nic – w tym przede wszystkim forma – nie jest dana raz na zawsze. Poza tym to tylko i aż sport. Statystyka też robi swoje. Więc może się zdarzyć tak, że GKS z Piastem nie wygra. Bo zagra słabszy mecz, bo coś nie wyjdzie, bo dostaniemy czerwoną kartkę, czy właśnie zadziała statystyka, w której cztery zwycięstwa z rzędu w lidze to jakaś anomalia. Należy się z tym liczyć i nie wpadać znów w minorowe nastroje w przypadku braku wygranej. Przede wszystkim liczy się trend. Wiadomo, że wszystkiego się nie wygra, ale chodzi o to, by wygrywać dość często i przegrywać dość rzadko. Wtedy naprawdę wszystko będzie w jak najlepszym porządku.
Jednak to GieKSa jest w gazie, a Piast ma swoje potężne problemy. Piast gra o życie i o to, by nie stać się takim Śląskiem z zeszłego sezonu, który tak okopał się na ostatnim miejscu, że nawet bardzo dobre wyniki na wiosnę nie uchroniły wrocławian przed spadkiem. Nóż na gardle to jednak jedno, a drugie to po prostu obecna forma, mental i jakość piłkarska. Gliwiczanie grają po prostu bardzo źle i na ten moment piłkarsko to GKS jest o dwie klasy lepszy. Jeśli nasz zespół utrzyma swoją dyspozycję, będziemy faworytem w tym spotkaniu. Tylko ten ciężar trzeba unieść.
GKS wytrzymał fizycznie i piłkarsko tę siedmiodniówkę świetnie. Były zwycięstwa, była jakość, nie było słaniania się na nogach. Logistycznie, kadrowo i realizacyjnie – majstersztyk. Zadanie nie tylko piłkarzy, ale przede wszystkim trenerów i sztabu medycznego zostało wykonane celująco.
Doceniajmy więc cały czas to, co mamy, bo mamy ekipę fajnych ludzi, którzy walczą na tej piłkarskiej wojnie zarówno w pokojach trenerów, w szatni, jak i na boisku. Nie ma ani jednego powodu, by w przypadku słabszych meczów dokonywać gwałtownych ruchów i postponować zespół w komentarzach w internecie. Ta drużyna zasługuje na to, by ją wspierać. I rozwija się na naszych oczach, mimo że momenty są ciężkie. Grajmy. Kibicujmy. Projekt GKS Katowice Rafała Góraka trwa w najlepsze.
A zabawa kibiców i piłkarzy po wygranych meczach to coś, co jest jedną z kwintesencji i esencji piłki. Na trybunach, jak i na boisku – wzór. Piłkarze grają tak, jak kibice dopingują i odwrotnie. Dostroili się do siebie i pięknie to się odbywa z meczu na mecz.
Mamy dobry czas. Piękna jest ta ekstraklasa.


																																														
																																														
																																														
													
													
													
													
Najnowsze komentarze