Dołącz do nas

Felietony Piłka nożna

„Jak Rejtan dostępu do świętości bronimy”

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy nie dopłacą dwudziestu złotych za bilet w pierwszej klasie, gdy różnica w komforcie zdecydowanie jest warta nawet nie kwotę tej różnicy, a całą cenę biletu i to pewnie razy dwa. Przemierzając peron w przeciwnym kierunku, co tabuny ludzi pędzących do drugoklasowego ścisku, nie mogłem się nadziwić.

Zaduch. Niewygoda i skrępowane ruchy. Hałas. To za siedemdziesiąt złotych w Intercity do Warszawy.

Za złotych dziewięćdziesiąt, wygoda, stolik, luz i względna cisza. Wybór mógł być tylko jeden.

Nadal to kuriozum będzie obowiązywało, dopóki ludzie nie zaczną cenić siebie i swojego komfortu na rzecz kilku groszy. Nie mówię o osobach, które naprawdę każdy grosz liczą, a o przeciętnym Kowalskim, dla którego te dwie dychy naprawdę nie robią żadnego znaczenia i najprawdopodobniej za chwile i tak przewali je na paczkę fajek, dwa piwa czy kupon lotto.

Ruszam w drogę do stolicy. Tak, wiem. Człowiek z prowincji wybiera się do Warszawy i musi o tym napisać. Dobrze, przyjmijmy, że jestem człowiekiem z prowincji — niechaj będzie i tak. Jest czwartkowe popołudnie. Kolejkę ligową zaczynam już teraz.

W drodze przypomina mi się majowa droga na Gdyni, kiedy to przejeżdżałem przez Warszawę, tak odległą wówczas jeszcze w perspektywie meczu ligowego. Przepraszam kibiców Polonii – to klub z tradycjami i należnym szacunkiem. Jednak piłkarsko Czarne Koszule tułają się po peryferiach polskiej piłki również już od ponad dekady.

Zastanawiałem się wówczas, czy będziemy mieli okazję przyjechać w kolejnym sezonie na mecz z Legią. Mijając Stadion Narodowy rozważałem też – już abstrakcyjnie i nieco żartobliwie – Puchar Polski…

***

GieKSa.pl działa w ekstraklasie, GieKSa.pl rośnie w siłę. Zabieram się więc w trasie do pisania swoich artykułów z redakcyjnej rozpiski newsów na ten mecz. W życiu bym się nie spodziewał, że aż jedenastu piłkarzy z obecnej kadry GKS Katowice w przeszłości wygrało już z Legią Warszawa, a kilku z nich nawet przy Łazienkowskiej.

– Co to za stacja? – zapytała Izabela Łęcka grana przez Beatę Tyszkiewicz w „Lalce” reżyserii Wojciecha Hasa, adaptacji klasyku polskiej literatury Bolesława Prusa.

– Chyba Skierniewice – odpadł Kazimierz Starski (Andrzej Łapicki).

Uwielbiam cały ten fragment filmu. W książce wygląda to inaczej, bo to Tomasz Łęcki pyta o stację, a Izabela odpowiada. Ekranizacje mają swoje prawa.

Jeszcze wówczas nie wiem, że i Wokulskiego (Mariusz Dmochowski) będę mógł w kolejną środę zacytować:

„Good bye (…) It is really goodbye. Farewell Puchar Polski… farewell”

Stacja Skierniewice była zapowiedzią rychłego dotarcia do stolicy. Dokładnie o godzinie piątej wyjeżdżałem z tegoż miejsca. „Tea time” niestety nie dotyczyło mnie w żadnym stopniu ani teraz, ani wcześniej, ponieważ trzykrotna próba kupna herbaty przez aplikację zakończyła się niezrozumiałym anulowaniem zamówienia.

***

Dworzec Centralny. Wychodzę ze Złotych Tarasów i znajduję się w tym nowoczesnym centrum Warszawy. Nowoczesnym? Na dwoje babka wróżyła. Wieżowce w okolicy i „światowość” miesza się tu z dość oldchoolowym obrazem – trochę PRL-owskim, stolicy Polski.

Sam budynek dworca się przez lata nie zmienia. Ale „najlepszy” jest chyba parking przy dworcu, taki – przepraszam za wyrażenie – chamski, wycięty z lat 70., 80., 90. Coś jak samochody stojące wzdłuż starego dworca w Katowicach (chyba często to był postój taksówek).

Nade mną górujący Pałac Kultury i Nauki, symbol. Miejsce akcji „Ekstradycji” ze znakomitą kreacją Marka Kondrata w roli Olgierda Halskiego. W dawnych czasach, kiedy jako dziecko jeździłem z rodzicami na Podlasie, to dojeżdżając do Warszawy i z daleka widząc ten efektowny, socjalistyczny monument, potrafiłem powiedzieć „jaki piękny budynek”. No cóż, dziecko niewinne, nieznające znaczenia, mogło przecież coś takiego powiedzieć…

W tym miejscu podczas pobytu pojawię się jeszcze kilkukrotnie, więc nie zatrzymuję się. Mam plany na wieczór. Udaję się na swoją kwaterę do kamienicy na ulicy Lwowskiej. Trochę z duszą na ramieniu, obawiając się standardu, bo znaleźć lokal w takiej cenie, z w miarę dobrymi opiniami, w samym centrum – to był sukces. Ale czy nie odbije się to na jakości i najważniejsze – czystości?

Okazuje się, że miejsce trąci mocno starą kamienicą, ale jest bardzo czyste. Pokój co prawda trochę przypominający celę więzienną, ale schludny. Łazienka wspólna. Trudno, trzeba to jakoś przeżyć. Gdybym chciał mieć łazienkę w pokoju, musiałbym zapłacić za te trzy noce z tysiąc złotych.

***

Udaję się do zagłębia kebabowego. Motywowany filmami Książula stwierdzam, że chcę zweryfikować, czy jego opinie są wiarygodne i rzeczywiście na Alei Jana Pawła II można znaleźć absolutną kebabową czołówkę w Polsce. Chcę to też sprawdzić z tego względu, że w Katowicach niestety dobrych kebabów nie ma i pewnie długo nie będzie. Wszystko na jedno kopyto, kula mocy i generalnie dość słaba jakość. Poza nielicznymi wyjątkami.

Wybór pada na Esnafa. Nawet szybko udaje się zamówić i dostać (przynoszą do stolika). Jakby nie patrzeć, jest czwartkowy wieczór, więc armagedon ludzki zdarzy się tu od jutra wzwyż. To znaczy jutro i w sobotę.

Pierwszy gryz i… trach. Trafiam na jakąś żyłkę czy coś innego, tak twardego, że nie da się pogryźć. No pięknie – ekstra początek. Niestety potem ze dwa, trzy razy jest powtórka z rozrywki. No nie.

Smakowo nawet niezłe. Bardzo dobre ciasto, dobry lawasz. To ratuje nieco sytuację. Plus rozdawana herbatka – udało mi się nawet załapać na dwie. Bardzo miła rzecz. Ale ogóle wrażenie związane z całym kebabem – in minus.

***

Jestem pod stadionem Legii. To kuriozalne, że przyjechałem na mecz Legii z GieKSą, gdy Wojskowi mają do rozegrania przedtem… jeszcze jedno spotkanie. Sam stadion w ten chłodny, jesienny wieczór jest zamglony, ale też w żółtej łunie, jakiejś poświacie, która sprawia, że dobrze widać kontury trybun.

Aby nastroić się przed niedzielą udaję się do Legia Sports Bar, by zobaczyć, jak kibice przeżywają swoją przygodę w europejskich pucharach.

Ach, przydałoby się takie miejsce w Katowicach. Knajpa, gdzieś nieopodal stadionu, knajpa tematyczna, z symbolami i emblematami klubu. Miejsce, w którym spędza się czas okołomeczowy, a gdy GieKSa gra na wyjeździe i tu kibice, którzy nie wybrali się w delegację, mogliby wspierać we wspólnocie – na odległość – swój zespół.

Ktoś powie – mamy Jugola. No tak, jest to legendarne miejsce. Ale nie pełni ono tej funkcji co pub stricte na stadionie Legii i właśnie merytorycznie powiązany zarówno z klubem, jak i meczami.

Zamawiam zerówkę, coś do zjedzenia i siadam w ustronnym miejscu przy barze, bo prawie wszystkie miejsca są zajęte. Nie ma przesadnego tłumu. Wkrótce Legia zaczyna swoje spotkanie z Backą Topolą. Wygląda na to, że kibice warszawskiego klubu są pewni swego i nie ma się wrażenie, jakoby specjalnie ekscytowali się spotkaniem. I jak się okazuje – mają rację. Szybko Bartosz Kapustka wyprowadza wojskowych na prowadzenie. Nie ma euforii, zwykła radość po golu, jeden czy dwa śpiewy i tyle.


Dostaję swojego burgera. Nie najadłem się tym „kraftowym” kebabem, więc muszę dojeść. Hamburger poprawny, ale bez rewelacji. Na spokojnie przed meczem i udaniem się na trybuny można zjeść. Lub w trakcie meczu wyjazdowego, transmitowanego w telewizji. Powtórzę jeszcze raz – to naprawdę ekstra sprawa.

W drugiej połowie swoje bramki dokładają Luquinhas i Kacper Chodyna. Warszawianie pewnie pokonują serbskiego rywala i po wcześniejszej wygranej z Betisem Sevilla mają na koncie sześć punktów po dwóch kolejkach. Wyjściowa sytuacja wyśmienita. Zespół oraz kibice zadowoleni i powoli mogą zacząć myśleć o zbliżającym się meczu ligowym z GKS Katowice. To już za trzy dni. Tutaj. Na Łazienkowskiej.

***

Hulajnogą wracam przez zimną Warszawę na kwaterę. Zaskakuje mnie to, że teraz – po godzinie 23 – na jakimś bocznym boisku obok stadionu toczy się jakiś mecz. Nie próżnują. Jeśli grają i chwilę przed północą, to co tu się dziwić, że Legia odnosi sukcesy.

Przede mną dwa dni intensywnego zwiedzania. Zanim jednak pójdę spać, zamieszczam jeszcze na GieKSa.pl news, którego zaliczam już do tych przedmeczowych. News o tym, że „nasz rywal – Legia Warszawa – wygrał w Serbii”. Nasz rywal – Legia Warszawa… Czekaliśmy na to niemal jedną piątą wieku.

***

Być może.

„Być może” jest to jedna z najlepszych śniadaniowni w Polsce. W zalewie różnej maści „bistr” (a może po prostu nieodmiennych „bistro”), ta przy skrzyżowaniu ulic Lwowskiej i Koszykowej jawi się wyśmienicie. Oczywiście moje zdanie jest subiektywne, a tym bardziej zawężone, że przez kolejne trzy dni brałem jedno i to samo. Rozumiem, że wiele osób lubi eksperymentować. Ja jednak, gdy coś mi posmakuje niemal jak nigdy dotąd, a wiem, że nie będę miał okazji tego powtarzać w przyszłości, biorę po prostu to samo i nie szukam niczego innego. Trudno. Może kiedyś.

Bajgiel z „Być Może”, bo tak nazywa się ta knajpa, obsługująca Powstańców Warszawskich za darmo, to jedna z najlepszych rzeczy jakie jadłem w tym roku. Zwracam na to uwagę, bo w ostatnich dwunastu miesiącach, zachwyciły mnie w taki sposób jedynie pizza Nduja z Aioli oraz Mpkeri Mezze Tigania z greckiej Meraki Greek Food and More w Katowicach. Bajgiel… z ilością sezamu niepoliczalną. A w nim smakowite jajko sadzone, bekon, pieczarki, pomidor, sałata. Niby podstawy, a jednak – jakież to było pyszne. Następnego dnia dobrałem do zestawu jeszcze ichniejsze czipsy. Czipsy na śniadanie? Czemu nie. Również smakowały z bajglem wybornie. Uczta.

Zamówiłem sobie jeszcze herbatę i planowałem, co by tu dzisiaj, w ten piątkowy dzień, zobaczyć. Pomysłów było kilka, zarys pewien miałem – chodziło po prostu o kolejność. Dobra, mam. Idę na chwilę do swojego mieszkania, które jest zaraz obok, aby spakować niezbędne rzeczy do plecaka i ruszyć w drogę.

***

Obserwuję Pałac Kultury i Nauki za dnia z Ronda Dmowskiego. Szczyt tej niesamowitej budowli jest w chmurach. W ogóle w to piątkowe południe panuje w tym miejscu jakiś dziwny klimat i spektakl słońca i chmur. Niektóre ich drapacze drapią je w istocie. Korpoludki na wyższych kondygnacjach niektórych biurowców zapewne nawet nie odnotowały słonecznego dnia. Choć istnieje druga ewentualność – być może sponad chmur spoglądają na inne części – już widoczne – stolicy Polski.

„Cały naród buduje swoją stolicę” – ten słynny napis autorstwa Zygmunta Stępińskiego mijam przy skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Nowego Świata. Jeszcze niedawno był tu Empik i Sephora, teraz witryny na parterze straszą pustostanem, a elewacja jest „ozdobiona” bazgrołami warszawskich dzieciaków, za nic mających tych, którzy byli świadkami zarówno niszczenia, jak i odbudowy polskiej metropolii.

Dojeżdżam do Mostu Poniatowskiego i przekraczam Wisłę. Ach, gdzieś w głowie majaczy mi Szlak Wisły, czyli nieoficjalny na razie trakt turystyczny, który miał być wytyczony, a mam wrażenie, że projekt został zarzucony. Przeszedł go i nawet napisał książkę Mateusz Waligóra, polski podróżnik, którego swego czasu zapytałem o pracę nad szlakiem, ale odpowiedzi nie uzyskałem. A szkoda – bo pomysł jest wybitny. Od źródeł naszej narodowej rzeki na zboczach Baraniej Góry, przez 1200 kilometrów, aż do ujścia do Bałtyku. To musi być iście piękna przygoda.

Z mostu pięknie widać Stadion Narodowy. W maju Wisła dopłynęła w to miejsce po wielokroć. Czerwona armia krakowskich kibiców mogła przeżyć euforię, gdy Eneko Satrústegui w doliczonym czasie strzelił wyrównującą bramkę z Pogonią Szczecin, a potem Angel Rodado dał Białej Gwieździe historyczny triumf, pozostawiając gablotę przybyszom ze Szczecina ciągle pustą. Satrústegui – bohater – kilkanaście dni później jak niepyszny będzie opuszczał boisko przy Bukowej po czerwonej kartce już w piątej minucie. Nie pomogą Wiślakom dwa gole Rodado i z pięciobramkowym bagażem będą wracać ze stolicy Śląska do głównego miasta Małopolski. Jeśli chodzi o ekstraklasę, obchodząc się jedynie smakiem.

Narodowy… Wspomnienia. Tutaj widziałem historyczny triumf nad świeżo upieczonymi Mistrzami Świata – Niemcami w 2014 roku. Do dziś nie mogę umysłem objąć tego, że w ciągu kilku miesięcy padły w światowej piłce następujące wyniki: Brazylia – Niemcy 1:7, Polska – Niemcy 2:0. Piłkarze: Neuer, Hummels, Boateng, Kross, Muller zagrali w wyjściowych jedenastkach w obu tych spotkaniach. Ale przecież w Warszawie w podstawowej jedenastce zagrali jeszcze Schürrle, który strzelił przecież szóstą i siódmą bramkę Canarinhos czy Götze, który dał naszym zachodnim sąsiadom zwycięskiego gola w finale Mundialu z Argentyną. Swoją drogą Schürrle poświęcił się wkrótce innym pasjom i swego czasu zdobył nawet Śnieżkę, najwyższy szczyt Karkonoszy.

Widziałem tutaj też słynne zastygnięcie jako muskularna rzeźba Mario Balotellego, gdy ten zaliczył dublet w półfinale Euro 2012 przeciw – a jakże – Niemcom. Nawet udało mi się wówczas z trybun zrobić w tym momencie zdjęcie ekstrawaganckiemu Włochowi, ale gdzieś mi się straciło w otchłaniach starych twardych dysków.

Widziałem na Narodowym w końcu dwa mecze Polski na wspomnianym Euro, a także awanse do ME 2016 oraz MŚ 2018 – odpowiednio z: Irlandią i Czarnogórą. Trochę się tego nazbierało.

Reprezentacja na Narodowym gra ciągle. A czy zagra kiedyś na nim GKS Katowice? Jak niegdyś w swoich finałach Pucharu Polski?…

Mijam stadion, także stację kolejową o tej nazwie, a moim celem jest – o mniam, mniam – fabryka czekolady Wedla. Została mi ona polecona kilka tygodni wcześniej, jako niesłychana atrakcja. Miałem też w opcji jakąś fabrykę wódki, ale że od jakiegoś czasu zupełnie nie po drodze mi z alkoholem, stwierdziłem, że pójdę w tę słodką stronę.

Docieram na miejsce. Z zewnątrz niepozorna, ale z widocznym tarasem widokowym, do którego odwołam się za chwilę, bo przecież ten taras zahacza o największą sportową imprezę, jaka odbyła się w naszym kraju. Zaraz po wejściu do fabryki przede mną pokazuje się ściana z płynnej czekolady, która zapowiada, że będzie to kraina iście czekoladą płynąca.

Rozpoczynam w sali z makietą dżungli, gdzie można zobaczyć krzewy i drzewa kakaowca ze swoimi owocami. Wedel sprowadza swoje ziarna z Ghany, uzyskuję wiedzę, w jaki sposób są pakowane i przechowywane te skarby natury. Chwilę później dochodzę do miejsca prażenia i rozdrabniania ziaren. Ze specjalnej maszynki, przypominającej młynek, mogę wysypać na dłoń grudki o konsystencji kakao i je skosztować. Czekolada w swojej najbardziej oryginalnej postaci. Ma specyficzny smak, taki dość dobry, ale przede wszystkim… ma w sobie coś uzależniającego. Gdybym miał to ustrojstwo pod ręką, chyba co chwilę bym podsuwał dłoń. Wracam się jeszcze dwa razy.

Oprócz tego, można (choć w sumie nie wiem, czy można) popróbować całych ziaren. Też dobra opcja.

Mijam tkane worki z ziarnami i napisem „Produce of Ghana”. Swego czasu piłkarze z tego kraju byli bliscy awansu do półfinału Mundialu, ale słynna „ręka Boga” Luisa Suareza uniemożliwiła Muntariemu, Paintsilowi, Asamoahowi Gyanowi czy Boatengowi (bratu tego z Niemiec) dostanie się do strefy medalowej. Może gdyby krnąbrny Urus połamał sobie zęby na czekoladzie, nie musiałby potem gryźć: dosłownie – Chielliniego, i metaforycznie – właśnie reprezentację Ghany w 120. minucie południowoafrykańskiego ćwierćfinału.

Dzieciaki mają frajdę z ogromnego stołu, na którym można było przybijać pieczątki z różnego rodzaju symbolami używanymi przy oznaczaniu worków, opakowań itd. Serduszka, jakieś kwiatki czy… sygnatury. Niezła frajda, a to przecież dopiero początek.

W Przestrzeni Czekoladnika na wirtualnej prezentacji wyświetla się proces powstawania czekolady z zastanych surowców. Widzimy, w jaki sposób dochodzi do transformacji poprzez ważenie, śrutowanie, odwiewanie w kuch kakaowy, z którego powstaje czekolada gorzka i mleczna, oraz tłuszcz kakaowy, który wykorzystywany jest do produkcji czekolady białej.

Po chwili jestem na sali degustacyjnej. O rany! Już trochę zgłodniałem, a to co przede mną to istna po prostu uczta dla zmysłów. Na wafelkach wylana jest z kraników czekolada gorzka, mleczna i biała. Gęsta, esencjonalna, po prostu sama istota czekolady – do spróbowania bezpośrednio po produkcji. Absolutnie pyszne. Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował wszystkich trzech rodzajów. W słonecznej aurze przeszklonej lokalizacji napawam się ze swoją grupą zwiedzających tymi niebiańskimi smakami.

Kolejna sala to ta z tabliczką czekolady jako wielkimi klawiszami wygrywającymi melodię, gdy się na nich stanie. W tle – za szybą – uczestnicy warsztatów z robienia czekolady, można osobno zapisać się na taką aktywność i zwiększyć swoje skille w tej nietypowej aktywności. Na ścianie zawieszone są foremki do pralin. A może by kiedyś zrobić coś nowego, by wpisać sobie do CV?

Iście spektakularna jest pełna luster sala Ptasiego Mleczka. Wizualnie bardziej przypominający jakiś park rozrywki niż typowe muzeum pokój wypełniony jest także wygodnymi pufami w kształcie ptasiego mleczka właśnie.

Największe wrażenie wywiera na mnie makieta osiedla Kamionek z lat 30. XX wieku, w całości zrobiona… z czekolady – dokładnie 300 kilogramów tego szlachetnego pokarmu. Jest stacja kolejowa, budynki mieszkalne, roślinność – łącznie z drzewami, są zwierzęta i przechadzający się ludzie. Dbałość o szczegóły jest na najwyższym poziomie, a niektóre budynki można nawet podświetlać. Obok osiedla płynie Wisła… oczywiście cała z czekolady.

W minisali kinowej oglądam film, na którym byli i obecni pracownicy Wedla opowiadają o tym miejscu i jakie znaczenie ma dla nich udział w tym wieloletnim przedsięwzięciu. Da się wyczuć, że jest to miejsce z sercem, pasją i tak do tego pracownicy – czasem z kilkudziesięcioletnim stażem – podchodzą. Chwyta za serce zmontowane zdjęcie, na którym połączony jest stary zespół – sprzed wielu, wielu dekad, jeszcze na czarno-białej fotografii, na tle fabryki – z obecną kadrą. Tradycja. Po prostu tradycja.

Podobnie jak w sali z historycznymi opakowaniami – czekolad, pralin, torcików wedlowskich. Niektóre są iście oldchoolowe i zawierające duch dawnych czasów. Ja jeszcze pamiętam te opakowania z lat 80. i 90., ale przecież są i te z epok naszych rodziców i dziadków. „Szklanka mleka w kieszeni”… od razu przypomina mi się wypowiedź Jana Furtoka z jednej z prezentacji z czasów trzecioligowych. „Pijcie mleko, druga liga niedaleko” – ten zacny suchar pana Janka mógłby znaleźć się na opakowaniu GieKSiarskiej czekolady, oczywiście już z parafrazą – „Liga Mistrzów niedaleko”. Kupowałbym.

Jest tutaj w gablocie też książeczka z przepisami na czekoladowe wyroby – sosy czy lody. Opakowania po tabliczkach czekolady z wielu, wielu lat – z klasykiem, czyli „Jedyną”, na czele. Na koniec zwiedzania każdy z uczestników wycieczki dostaje tabliczkę czekolady „prosto od krowy”. Zjadam ją kilka dni później już po powrocie do Katowic – była wybitna.

Na tym kończy się część oficjalna i dla chętnych jest jeszcze wejście na taras widokowy. Aby się tam dostać, trzeba przejść jeszcze kawałek wzdłuż linii produkcyjnej, miejsca w którym za pomocą ludzi i maszyny gotowe produkty wkładane są do opakowań i jedno z najbardziej symbolicznych i takich ciepłych miejsc – gdzie siedzi pani przy stole i ręcznie dekoruje torciki wedlowskie, na przykład tworząc dedykowane napisy na nich. W tym miejscu nie można robić zdjęć, ale obraz tego pozostaje mi w pamięci na długi czas.

Jestem na tarasie. To tutaj podczas Euro 2012 miało swoje miejsce studio Telewizji Polskiej. Trzeba przyznać, że jest to miejsce idealne. Stadion Narodowy jest na wyciągnięcie ręki, a przecież to na nim odbył się mecz otwarcia Polska – Grecja i sporo innych pojedynków. Rozpościera się także centralnie widok na nowoczesną Warszawę. Oczywiście góruje Pałac Kultury i Nauki, no i oczywiście te wszystkie wieżowce zlokalizowane w centrum. Widok kapitalny. W końcu „capital” to stolica. Więc wszystko się zgadza.

Spędzam tam kilka minut i robię pierwszy raport przedmeczowy. Do spotkania pozostaje jeszcze mnóstwo czasu bo około 54 godziny. Ale chcę, byśmy już wszyscy powoli czuli ten smak nadchodzącego widowiska i tego, na co tyle lat przecież czekaliśmy. Starcia z Legią Warszawa przy Łazienkowskiej. Podziwiam jeszcze przez chwilę panoramę Warszawy, po czym kupuję jadalne suweniry, relaksuję się przy herbacie, spoglądając na Jezioro Kamionkowskie na obrzeżach Parku Skaryszewskiego. Za chwilę ze słodkiego nastroju wejdę na poważniejsze tony i już słodko nie będzie.

***
Kierując się do centrum, tym razem przez Most Świętokrzyski – nieoczekiwanie natrafiam na słynną warszawską Syrenkę. Jestem zaskoczony, gdyż nie wiedziałem, gdzie dokładnie jest ona zlokalizowana. Korzystam z okazji i podchodzę bliżej. Na temat tej pół-kobiety, pół-ryby powstało kilka legend. Mnie najbardziej podoba się ta o dwóch syrenich siostrach, które z Oceanu Atlantyckiego przypłynęły na Morze Północne i Bałtyckie. Jedna z nich wybrała Danię i jako Mała Syrenka siedzi na kamieniu przy wejściu do kopenhaskiego portu. Ta warszawska płynąc Wisłą wyszła na brzeg, żeby odpocząć i nabrać sił na dalszą drogę przeciw nurtowi rzeki, jednak miejsce jej się spodobało i podjęła decyzję, że tu zostanie.

Pomnik autorstwa Ludwiki Nitschowej na zlecenie prezydenta Stefana Starzyńskiego został odsłonięty – bez wielkiej pompy – w kwietniu 1939, a więc kilka miesięcy przed wybuchem II Wojny Światowej. Syrenka nie ucierpiała w znaczący sposób w trakcie działań wojennych.

Pod pomnikiem znajduję się tablica z 2006 roku upamiętniająca przyznanie Warszawie w 1939 roku Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari w ramach uznania dla walki przeciw niemieckiemu okupantowi. To tematycznie zapowiada moje dalsze kroki.

***
Z zewnątrz Muzeum Powstania Warszawskiego wygląda jak estetyczna fabryka czegoś. Murowana elewacja, niegdyś obiektu elektrowni tramwajowej od 2004 roku otwarte do zwiedzania – otwarte dokładnie dzień przed 60. rocznicą początku tego zrywu warszawskiej i polskiej społeczności przeciw wrogowi.

Od początku czuć złowrogą atmosferę i powagę. Na początku można podnieść słuchawkę starych aparatów telefonicznych i posłuchać opowieści Powstańców. Olbrzymie wrażenie już na wejściu robi wielka kolumna, ze śladami po kulach, do której gdy przyłoży się ucho, słychać rozmowy i odgłosy z tamtego czasu, a odgłos bicia serca w tle daje nam informację, że Warszawa ciągle żyje…

Już wiem, że liczba eksponatów jest tak potężna, że nawet jeśli mam do dyspozycji niemal półtorej godziny, to zdołam poznać muzeum jedynie pobieżnie. Na początku poznaję kontekst historyczny, czyli materiały związane z samym wybuchem wojny i jej przebiegiem. Wielość plakatów, ale także rozkazów i rozporządzeń robi wrażenie. Przesłany od marszałka Rydza-Śmigłego rozkaz do mieszkańców Warszawy, dziesięć przykazań Polaka, komunikaty przewodniczącego Rady Żydowskiej do swej społeczności w mieście. Całe mnóstwo fotografii, kilka z nich naprawdę poruszających. Jak na przykład ta, na której Stanisław Bala ps. „Giza” zrywa wielką nazistowską flagę ze swastyką z gmachu banku PKO przy ulicy Jasnej.

Idąc chronologicznie pojawiają się kartki z kalendarza z kolejnymi dniami jeszcze na kilka dni przed wybuchem powstania, czyli dni lipcowe (można te kartki zrywać i zabrać, by na spokojnie przeczytać, co się działo). Mijam elementy radiostacji i innych technicznych środków do działania i przekazywania informacji. Są też eksponaty niemieckie jak motocykl BMW R12 wykorzystywany przez Wehrmacht czy również używany przez Niemców model DKW NZ 350/1 tzw. Saharę”.

Chronologia zwiedzania mi się zaburza i nagle jestem przy Liberatorze, bombowcu załogi kapitana Zbigniewa Szostaka. Samolot wykonał sześć lotów zrzucając zaopatrzenie dla walczącej Warszawy. Niestety 15 sierpnia 1944 został on zestrzelony w okolicach Bochni oraz niepołomickiej puszczy przez siły niemieckie. Katastrof samolotów Liberator było zresztą więcej. Od razu przypomina mi się moja wyprawa sprzed kilku lat na Magurki w Gorcach, gdzie znajduje się pomnik pamięci „California Rocket, amerykańskiego bombowca, który rozbił się w wyniku awarii silników, ale większość załogi (wszyscy poza dowódcą) uratowali się wyskakując z samolotu. Dowódca również wyskoczył, ale… przepadł jak kamień w wodę i nigdy go nie odnaleziono – dopiero kilkanaście lat temu wysnutą hipotezę, że wyskoczył jako ostatni, ale będąc zbyt blisko ziemi, nie zdążył otworzyć spadochronu…

Liberator jako eksponat podwieszony w muzeum, robi wrażenie. Zwłaszcza symbolika, polski orzeł mający zaraz rozszarpać niemiecką swastykę. Samolot można oglądać z każdej strony.

Jest i specjalna galeria z powstańczymi opaskami polskich bohaterów. Niektóre już wyblakłe, inne z żywą, krwistą czerwienią, przypominają o tych, którzy „bohaterskim, bezprzykładnym romantyzmem” chcieli po prostu walczyć o wolność i godność. Są także mundury, w które przyodziani byli Powstańcy. Na jednym z ekranów jest fragment jednej z pielgrzymek Jana Pawła II do Ojczyzny, gdzie w swoim wystąpieniu Papież mówi o powstańcach i trudnym losie naszego kraju, wspomina także Maksymiliana Kolbego.

Bardzo ciekawym eksponatem jest wizerunek Matki Boskiej z Lourdes, który podarował Muzeum Josef Mack, który walczył z powstańcami będąc po stronie wroga. Podczas przeszukiwania jednego z mieszkań natknął się na haftowany w jedwabiu wizerunek Maryi, wziął go i odesłał do matki. Przekazanie do Warszawy traktowane jest jako jedyny eksponat stanowiący wyraz skruchy Niemców za zbrodnie przeciw narodowi polskiemu. Choć ta „skrucha” jest podważana przez niektórych, interpretujących to zachowanie Macka jako wybielanie się.

Przepiękne i ujmujące za serce jest zdjęcie młodego powstańca z uratowanym (?) młodym kotem na rękach. To pokazuje też o pewnym nieujmowanych w opisach sprawach, jak miłość człowieka do Braci Mniejszych nawet w sytuacji zagrożenia swojego życia i walki o kraj.

Po chwili jestem obok kolejnego pomnika warszawskiej Syrenki, przy małej ekspozycji poświęconej Krystynie Krahelskiej, poetce, która pozowała przy tworzeniu rzeźby, także tej, którą widziałem nad Wisłą.

Na czerwonej cegle znajduje się napis „Uwaga, Niemcy!”. Znajduję się w ceglanej replice kanału, lwiej części przecież powstańczych traktów. Na filmach wyświetlane są wspomnienia właśnie tych, którzy przeciskali się w tej ciasnocie i odorze. Porażające. „Wyszliśmy z tych kanałów i nagle zobaczyliśmy świat – okna, sanitariuszki, fartuchy”. Nagle zobaczyliśmy świat…

Jest też sala poświęcona oprawcom, wraz z opisami, na czele z głównodowodzącym Erichem Von Dem Bach Zelewskim, który nigdy nie odpowiedział za swoje zbrodnie związane z ludobójstwem. Człek do szpiku kości zły nawet w latach 60. opowiadał, że jest przekonany o niewinności Hitlera.

Przechodzę do sali dziecięcej, z pluszakami, malunkami oraz informacją o teatrzykach, które odgrywane były w czasie Powstania, jak np. „Kukiełek pod barykadą”, które w połowie sierpnia dawały swoje spektakle na skwerach czy podwórkach Powiśla. Jednak powstańcze władze nie były chętne do tych występów ze względu na – według nich – sianie defetystycznych nastrojów. W salce znajduje się także replika małego powstańca.

Zmierzając do wyjścia napotykam fragmenty ruin zniszczonego w wyniku działań wojennych Zamku Królewskiego w Warszawie.

„Bagnet na broń! Bagnet na broń! A gdyby umierać przyszło, przypomnimy co rzekł Cambronne i powiemy to samo nad Wisłą” – patrząc na plakat przy wyjściu przypomina mi się być może mój ulubiony wiersz, który recytowaliśmy w szkole podstawowej, przy czym abstrahuję tutaj od poglądów i różnego rodzaju działania Władysława Broniewskiego, autora tej wspaniałej poezji. Swoją drogą – czy w dzisiejszych czasach kazano by się uczyć dzieciom takiego tekstu? Im uczyć zapewne by się nie kazano… To przecież takie niepoprawne politycznie…

Wychodzę. Uff. To była solidna lekcja – historii i pokory. Cześć i chwała bohaterom!

***

Tym razem moje podniebienie prowadzi mnie do Tendura, reklamowanego jako najlepszy kebab w Polsce. Niesamowity lawasz i krafotwe mięso tak zachwalane przez Książula powoduje, że chcę to miejsce odwiedzić, ale już nie mam takiego entuzjazmu po wczorajszej wizycie w Esnafie. Biorę mieszana, mieszana. Czekam jakiś czas. Numerek 64, może to dobry omen na niedzielę?

Niestety po raz kolejny srogo się zawodzę. Znów w pierwszym lub drugim gryzie natrafiam na coś nie do pogryzienia. Później sytuacja powtarza się kilka razy. Lawasz – owszem bardzo smaczny. Ale niesmak po żylastych kawałkach pozostaje. Dodam tylko, żeby później już tego nie opisywać, że jutro też się wybiorę do Tendura dając mu drugą szansę. I jeszcze bardziej się zawiodę, bo nie dość, że już co chwila będę natrafiał na kawałki, których nie da się pogryźć, to jeszcze na zamówienie będę czekał 45 minut. Taka trójkolorowa połowa w Warszawie.

Niestety „zagłębie kebabowe” w Warszawie okazało się zagłębiem tandety. Smakowo może było i to niezłe, ale zero przyjemności z jedzenia. Nie twierdzę, że Książulo i powtarzającym zawsze za nim wszystko Wojek źle ocenili te kebaby. Prawdopodobnie po ich reklamie i tłumach, które pojawiły się w Esnafie i Tendurze, kebaby te nie wyrobiły z ilością klientów i poszło w jakość. Niemniej – straszny zawód i porażka – prędko się tam zapewne nie pojawię.

***

„Byłem ostatnio, proszę pana, w Hali Mirowskiej, gdzie ja miałem aparat Zorkę pięć… i zrobiłem kilka zdjęć”.

O tej porze, czyli pół do ósmej, obiekt jest niemal wyludniony, a prawie wszystkie sklepy pozamykane. Zaraz zapewne zamyka się cała hala. Jest tu jakiś duch starych czasów, to co ja pamiętam – końcówki lat 80. i 90. Surowy wystrój witryny sklepowe w starym stylu, jak w Skarbku czy Zenicie w Katowicach lub w przejściu podziemnym pod starym Rondem. A całość przypomina Halę Centrum przy ul. Piotra Skargi, gdzie później umiejscowiony był pierwszy w Katowicach Empik.

Surowe wrażenie. PRL jak się patrzy. Czas wracać na kwaterę.

***

Jest w tym wielkomiejskim światku miejsce dla ludzi… nazwijmy to kontrowersyjnych czy ekstrawaganckich. Znów naszło mnie skojarzenie (co prawda z filmów, ale jednak) z Nowym Jorkiem i innymi amerykańskimi metropoliami. Oto bowiem przed Dworcem Centralnym, nieopodal rozświetlonego różnymi kolorami Pałacu Kultury i Nauki, jakaś niewiasta z mikrofonem próbuje przekonać przechodzących ludzi do Boga. Tak po prostu, choć robi to z taką pasją, że hm… Nie chodzi mi w tym momencie o to, że głosi jakieś herezje. Robi mi się jej po prostu autentycznie żal, ponieważ publicznie mówi o swoich trudnych dziecięcych doświadczeniach, jak to była niekochana przez rodziców, miała myśli samobójcze i w jaki sposób została przez Boga wyleczona. Tak, przemawia przeze mnie zboczenie zawodowe. Jakkolwiek zawsze szanowałem i szanuję wiarę i ludzi wierzących, tak samo jak wierzę, że ta wiara jest w stanie w wielu przypadkach po prostu pomóc się pozbierać, to jednak przepracowanie traum z dzieciństwa nie odbywa się w ten sposób. To może pomóc na jakiś czas, może nawet na wiele lat, a czasem wręcz na całe życie. I pomogło – nie targnęła się na nie, więc jak najbardziej jest to na plus. Jednak ratowanie się li tylko racjonalizacją o „uzdrowieniu przez Boga” i zaniechanie terapii niesie za sobą bardzo duże ryzyko. Moment, w którym ta racjonalizacja przestanie działać – może spowodować, że zrobi się bardzo niedobrze. A przecież każdy może mieć kryzys, także kryzys wiary…

***

Oczywiście praca przy GieKSa.pl pochłania sporo czasu. Więc jeszcze wstąpiłem do „Być Może” na herbatę i po to by… napisać felieton przedmeczowy. Jak harmonogram, to harmonogram. Sam sobie to wymyśliłem. Holender.

Knajpę już zamykają, a ja jeszcze chcę się napić… herbaty. Niemal rok temu odstawiłem alkohol, ale lubię posiedzieć przy herbatce, sprawia mi to wielką przyjemność. Udaję się więc na poszukiwanie Żabki i – o zgrozo – dopiero w trzeciej udaje się zakupić. Przy czym Żabka ta jest wyjątkowa, bo na automacie śpi uroczy, fantastyczny koteł. Plus kilka punktów do tej Żabki, nawet mimo bardzo dziwnej pani ekspedientki.

***

Jest kilka tych charakterystycznych punktów w Warszawie. Mniej charakterystycznym jest autobus Chojniczanki, który mnie właśnie minął. Co oni tu robią? Jest sobota. Patrzę szybko – Chojniczanka jutro gra u siebie z Polonią Bytom, więc odpada. Rezerwy dzisiaj w Lęborku. Więc co, jakaś inna sesja? A może wraca z serwisu w Warszawie. Dziwne.

Rotunda. To element, który zawsze mnie fascynował. Ot tak, zrobili sobie budynek w kształcie korony. Oczywiście teraz jest to już nowa wersja po przebudowie, a raczej odbudowie. Kształt jednak został zachowany i jest elementem charakterystycznym dla stolicy.

Przed Zamkiem Królewskim tłumy. Piękne Stare Miasto, które znajduje się na uboczu od ścisłego centrum. Jest tu wszechobecna komercja, niedźwiedź do zdjęcia, czy wojowniczy żółw ninja (ma niebieską opaskę, to pewnie Kylian Mbappe). Są balony z helem i przekąski. Widać, że to tu ogniskuje się turystyczny aspekt stolicy. Jest i pozłacany mim, jest skrzypaczka, a z kolumny spogląda stanowczo Zygmunt III Waza. Postanawiam uciec od zgiełku i… wejść do zamku. Licząc, że będzie tam stosunkowo niewielka liczba osób. Wybór padł na Galerię Arcydzieł, czyli jedną z dróg zwiedzania.

Już na początku widzę najbardziej cenny eksponat całej galerii, czyli malowidło Rembrandta – „Uczony przy pulpicie”. Drugiego – „Dziewczyny w ramie obrazu” – nie ma obecnie na ekspozycji, gdyż został wypożyczony do wiedeńskiego Kunsthistorisches Museum. Dowiaduję się niesamowitych historii – zresztą na całej wystawie – o historii namalowanych już dzieł, kiedy był własnością polskich królów i czasem przechodziły z rąk do rąk. Jak choćby te dwa obrazy które były w posiadaniu Stanisława Augusta, a potem znajdowały się w zbiorach rodziny Lanckorońskich. Zarekwirowane przez Gestapo wkrótce wróciły do swoich właścicieli.

Są obrazy martwej natury, czy też pejzaże innego rodzaju. Ludolf Bakhuysen przedstawia na przykład katastrofę morską z roku prawdopodobnie 1694, kiedy to ochraniające flotę handlową statki w czasie sztormu. Jest też dzieło ze Szkoły Fontainebeau autorstwa Luki Penniego z połowy XVI wieku przedstawiające Sokratesa i Ksantypę.

„Gabinet sztuki Władysława IV” autorstwa malarza antwerpskiego (1626) jest dziełem niesamowitym o tyle, że jest jakby zdjęciem – gdyż przedstawia… inne obrazy, portrety, rzeźby, które były we władaniu jeszcze wtedy królewicza, sportretowanego zresztą w przyszłości przez samego Rubensa.

Oprócz obrazów odkrywam także w kolejnych salach zbiory różnego rodzaju przedmiotów – w gablotach widzę różnego rodzaju złote zegary – również ze złotymi mini-rzeźbami jak na przykład ta z aniołem, elementy zastawy stołowej, biżuterię, naczynia, kufle czy drobiazgi codziennego użytku. Są i rzeźbione w różnorakie wzory kufry na przechowywanie przedmiotów. Niesamowite jest poczuć swego rodzaju duch codzienności dawnych czasów. Czasem z przepychem, rzadziej bez, ale jednak już tak odległych, że trudno to sobie wyobrazić.

Uwagę zwracają także sale z militariami używanymi wieki temu. Mamy rycerskie zbroje i mnóstwo okazów broni białej i palnej. Niektóre elementy są bardzo efektowne, jak szable husarskie z XVII i XVIII wieku, jest też rapier z wykutym orłem w koronie przy rękojeści, a także dwa pistolety z rusznikarni królewskiej w Kozienicach z 1788 roku.

Wrażenie robi drewniana monumentalna rzeźba Jana III Sobieskiego. W triumfalnej pozie prawdopodobnie po Bitwie pod Parkanami, gdzie odniósł spektakularne zwycięstwo, niecały miesiąc po Bitwie pod Wiedniem. W prawej ręce podpierający się na mieczu, prawą podtrzymując się za bok, spogląda ze swoim wąsem na pole bitwy. Widać też budowę ciała i umięśniony brzuch wodza. Wspaniała rzeźba.

Po wyjściu z Galerii udaję się jeszcze w jedno miejsce – do salki kinowej, a w zasadzie dwóch salek, gdzie na filmie pokazana jest historia Zamku – od czasów średniowiecznych, poprzez zburzenie i odbudowę tego grodu. Przy pięknej muzyce oraz efektownych rysunkach, grafikach i zdjęciach mogę poznać historię. Wiem już w tym momencie też, że jutro pojawię się tu znowu, by zwiedzić już główną ekspozycję, z salami królewskimi, sejmowymi, gdzie przecież działa się historia naszego kraju.

Film przedstawia historię już od XIV wieku i pierwszych zabudowań warownych. Przez wieki zamek był wykorzystywany przez władców, a podczas drugiej wojny światowej uległ zniszczeniu, ewakuowano dzieła sztuki, by ochronić je przed grabieżą, a podczas Powstania Warszawskiego Niemcy wysadzili mury zamku. Odbudowano go w wyniku pospolitego ruszenia, zaangażowania społeczeństwa, wielkiej zbiórki finansowej. Jednak nie tylko pieniądze grały rolę, najważniejsze były ręce do pracy. Na wielu zdjęciach widać Polaków, którzy i tu odbudowywali swoją stolicę.

***

Jestem znów przed zamkiem. Czas na kolejny meldunek na GieKSa.pl. Szukam dobrego miejsca tak, żeby budowla była w tle. Znalazłem. Nagrywam trzy minuty i… cholera ktoś mi się wciął na schody, straciłem rezon i się wytrąciłem. Jeszcze raz. I jeszcze raz. Dopiero za trzecią próbą udaje mi się nagrać trzyminutowy film. Jest godzina szesnasta. Do meczu pozostaje już tylko trzydzieści godzin.

***

Muzeum PRL. Jest październik, a ja sobie przypominam moją wizytę w tego typu muzeum w styczniu w Kowarach. Czy będzie podobnie efektowne i przede wszystkim sentymentalne? Czy wrócą mi wspomnienia z młodzieńczych lat?

Odbieram przepustkę i wchodzę do sali. Na początku wchodzę do gabinetu jakiegoś prezesa czy też z zawodu dyrektora. Na biurku leżą pieczęcie, dziurkacz, telefon – stacjonarny oczywiście – i gazeta. W gazecie treść ustawy o szczególnej regulacji prawnej w okresie zawieszenia stanu wojennego. Gdzieś na półce stare radio Relax2, a na ścianie obrazy wodzów – Lenina, Gomułki i Breżniewa.

Dalej jest sekcja odbiorników radiowych, gramofonów, magnetofonów i płyt. Każda z wiekowych osób rozpozna coś swojego. To radio Jubilat, to Kasprzak czy Unitra, magnetofon ZK120. Jest i słynna farelka, używana do dziś czy wiatraczek Zefir.

Odkurzacze z Predomia, sam do dziś mam taki jeden. Ciągnie fatalnie, ale jednak po kilkudziesięciu latach jeszcze działa. Suszarki, kalkulatory, maszyny do pisania. Sprzęty naszych ojców, matek, dziadów, babek. Jest tu też zaaranżowany pokój – z tapczanem i typową meblościanką. A za oknem widok na nowo wybudowane PRL-owskie osiedle. Na półce – dyplom przodownika pracy.

W kuchni garnki i szybkowary. W szafce porcelana i nawet wałek do ciasta z tego tworzywa. Oczywiście w charakterystyczne granatowe kwiatki. Stół i taborety, które każdy ze średniowiekowych zna. Są i stare butelki po sokach, Pepsi i Coca-Coli.

W łazience papiery toaletowe, zwane inaczej ściernymi, pralka Frania i proszek do prania Tęcza. A w przedpokoju staromodne buty i futra-kożuchy.

Dalej mijam generała Świerczewskiego, a także Waryńskiego, Dąbrowskiego, Kopernika, Chopina, Wyspiańskiego. Przy czym pamiętam, że banknot dwustuzłotowy był niebywale rzadki i na palcach jednej ręki mógłbym policzyć, ile razy go widziałem. Aha, w tym generale Świerczewskim nie chodzi o Marka, naszego byłego napastniko-stopera.

Dalej rzeczy mniej lub bardziej zdrowe do konsumpcji. Herbatniki Stokrotki z Wedla, papierosy: Sporty, Popularne czy opakowanie „Święto Odrodzenia PRL”. Ale jest też Vibovit, który każde dziecko znało i lubiało, nawet wylizując sam proszek z saszetki. Są i kolejne proszki do prania – słynny E, Pollena, Cypisek. Pollenę pamiętam jeszcze z lat 90. i słynnej reklamy: „Ojciec, prać?”. Są herbaty: indyjska Madras, chińska Yunan. Kawy zbożowe, Inka.

„Halooooo, tu Shellu Shellerowicz – już za dobę z kawałkiem będziemy dla Was relacjonować spotkanie Legia Warszawa – GKS Katowice”.

Jest i replika Malucha, do którego można wsiąść.

Niezbyt zmęczony tą wycieczką w przeszłość, siadam na chwilę w muzealnej kawiarence, która również żywcem jest wyjęta z dawnych lat. W gablocie nieopodal jest Miś Olimpijski, którego miałem kiedyś w domu, taki do wanny, gumowy – zabawka. Na wózku porcelanowe naczynia i kubki, choćby z Mielca, dalej skrzynie po Polokokcie czy tam innej oranżadzie.

Zamawiam herbatę, sypaną, z fusami w szklance z tym metalowym stelażem, jak to się nazywa nie wiem. Do tego WZ-tkę. Rany, pychota, naprawdę pychota. Można się wszystkimi zmysłami przenieść w czasie. A żeby jeszcze bardziej się dopieścić, kupuję gumę Kaczor Donald z historyjką w środku. Homar Myszce Miki wyleciał z sieci. Nam zależy, żeby jak najwięcej do tej sieci jutro wpadło.

***

Zawsze marzyłem o tym, żeby na ten Pałac Kultury wjechać. Co prawda chciałem to zrobić za dnia, żeby zobaczyć jak najbardziej rozległą panoramę za widna. Teraz jest już prawie wieczór i… Warszawa nocą? Jak mawiał Stanisław Anioł w legendarnym polskim serialu: „A właściwie dlaczego nie?” (obowiązkowo głosem Romana Wilhelmiego).

Staję pod tym wielkim gmachem – robi wrażenie. Podświetlany na różne kolory, teraz na fioletowo, prezentuje się bardzo efektownie. Wchodzę do środka, kolejka jest naprawdę spora. Zakupuję bilet przez internet i czekam na wejście. Orientuję się, że kolejka „kasuje się” dużymi partiami – czyli po prostu grupami ludzi, którzy wsiadają do windy i jadą na 30. piętro. Ze dwa takie cykle muszę przeczekać i w końcu jest – moja kolej.

Podróż windą jest ultra szybka. I jak w górskich rejonach, momentalnie zatykają mi się uszy. Ej, jak to – w kilkadziesiąt sekund na 30. piętro? Co to jest – prędkość światła czy ki diabeł? Jestem w szoku, że na górze znajduję się tak szybko.

Od razu pierwsze, co przykuwa uwagę na stronie wschodniej to rozświetlony na czerwono Stadion Narodowy. Z tej perspektywy wydaje się być na wyciągnięcie ręki, a przecież, żeby do niego dojść, trzeba zrobić kilkudziesięciominutową wycieczkę. Ze swoim napisem PGE Narodowy jest jedną z wielu wizytówek Warszawy. Liczba gwiazd, które grały na tym obiekcie jest olbrzymia: Mbappe, Modrić, Gerrard, Rooney, Neuer, Kroos, Cristiano Ronaldo, Cavani, Kane, Van Dijk i wielu, wielu innych, na czele oczywiście z naszym bohaterem z Bukowej w roku 2007 – Robertem Lewandowskim.

Ale i cała panorama wieczornej Warszawy i te dziesiątki tysięcy światełek jest czymś bardzo efektownym. Najbliższe wspomniane drapacze chmur, Hotel Marriott, Intercontinental, Złote Tarasy. Nie ma drugiego takiego miasta w Polsce. Klimacik Nowego Jorku. Na dole ten Dworzec Centralny, ze wciśniętym parkingiem, który z jednej strony pasuje tam, jak pięść do nosa, z drugiej jest reliktem dawnych czasów. I widok na tramwaje na Alejach Jerozolimskich. Można stać i podziwiać.

Spędzam tam dobre pół godziny, napawając się tymi widokami. Moimi wyjściowymi pejzażami są te górskie, więc jeśli jest odmiana wielkomiejska – nie pogardzę. A ma w sobie też coś wspaniałego.

Zjazd z góry to jest „wesołe miasteczko”. Choć nie jestem pewien, czy takie wesołe. Tutaj to już przesada i jazda dla osób o mocnych nerwach. W dwadzieścia sekund winda pokonuje trzydzieści pięter. Półtora piętra na sekundę – liczyłem. Przecież to praktycznie jak swobodne spadanie. Jakby ta konstrukcja jechała nieco szybciej, to przełamałaby grawitację i ktoś by niechcący uderzył się głową w sufit. Niesamowite. Dobrze, że winda nie jest przeszklona, bo ktoś mógłby, że tak powiem, nie utrzymać obiadu.

***

Dzień przed naszym klasykiem, ma miejsce klasyk klasyków, czyli El Clasico. Zasiadam więc w mojej już ulubionej „Być Może” i nastrajam się piłkarską atmosferą. Kylian jest ciągle i notorycznie łapany na spalonym. Vincius marnuje znakomitą sytuację. Królewscy są w pierwszej połowie lepsi i wygląda na to, że po przerwie spokojnie poradzą sobie z Blaugraną.

Niestety (znów) zamykają knajpę, bo jest dziesiąta. Szybko więc przemieszczam się – a jakże – z herbatką, którą tym razem biorę z bistra na wynos, zamiast robić odyseję żabkową – i wracam na kwaterę. Tam już na spokojnie odpalam sobie drugą część spotkania.

54. i 56. minuta – absolutny szok. Nasz król Robert Lewandowski strzela w ciągu trzech minut dwie bramki i ucisza trybuny Santiago Bernabeu. Tym samym po raz kolejny staje się katem Realu, wspominając jego cztery bramki jeszcze w barwach Borussii Dortmund.

Swoją drogą tamten mecz związany był z jedną z najdziwniejszych rzeczy, jakich doświadczyłem w życiu. Wracałem bowiem z meczu GKS Katowice – Flota Świnoujście, który GieKSa po bardzo dobrej grze wygrała 2:0, a na skrzydle szalał Dominik Sadzawicki (dwa gole strzelił Deniss Rakels). Trenerem był Rafał Górak, a w końcówce na boisku pojawił się Alan Czerwiński. I wracam sobie spokojnie do domu, próbując nie dowiedzieć się wyniku. Wtem do autobusu wchodzi jakiś facet i po prostu ogłasza na cały autobus:

– Lewandowski strzelił cztery bramki.

Nie zapomnę tego nigdy. I jemu nie zapomnę tego nigdy, że popsuł mi takie emocje.

Niestety Lewy nie zapisał się w historii jeszcze bardziej, a powinien. W 66. minucie mając sytuację wprost idealną i pustą bramę przed sobą – strzelił w słupek. Tym samym nie powtórzył osiągnięcia Jana Urbana, który niegdyś ustrzelił hat-tricka na tym stadionie w barwach Osasuny. Było tak blisko, ale brak koncentracji zaważył na niepowodzeniu.

Ostatecznie jednak Yamal i Raphinia dopełniają dzieła zniszczenia i Barcelona powtarzając swój wynik sprzed kilku lat, znów ogrywa Real Madryt na jego terenie 4:0. Mam z tego satysfakcję, bo choć nie kibicuję żadnej zagranicznej drużynie, to Realu nie lubię. I jednocześnie przyznaję, że jest to bezapelacyjnie najlepszy zespół w historii piłki nożnej.

***

Jestem pod stadionem Legii. Wokół cisza i spokój. Idylliczny niedzielny poranek, jedynie jakiś szum dochodzi z trasy Łazienkowskiej. Swoją drogą jak jechałem właśnie wzdłuż Łazienkowskiej, to przypominałem sobie stare czasy, gdy z rodzicami jeździliśmy na wakacje do rodziny do Łomży. Zawsze przejeżdżaliśmy wtedy tędy, obok starego stadionu Legii – widać było wtedy doskonale Żyletę i napis „Legia” na krzesełkach.

Świeci słońce. Przyjechałem tu przed śniadaniem, aby nagrać wczesny meldunek z Warszawy, już w dzień meczowy. Wieczorem czekają nas wielkie emocje.

Pod obiektem znajduje się pomnik Kazimierza Deyny i tablica pamiątkowa poświęcona jednemu z najważniejszych Orłów Górskiego. Wieczorem na stadionie będzie czczona kolejna legenda warszawskiego klubu.

Pod stadion podjeżdża autokar Legii. Ja natomiast wysyłam stąd SMS do trenera Rafała Góraka z życzeniami powodzenia w dzisiejszym meczu.

„Wspaniały czas, poprzeczka zawieszona na maxa. Walczymy” – odpisuje szkoleniowiec.

Na to czekaliśmy 19 lat.

***

Krakowskie Przedmieście. Obecnie estetycznie wyglądający deptak, którym zwłaszcza w słoneczną pogodę przyjemnie się spaceruje. Miejsce z historią, z duszą. Historia ta sięga tak daleko, że dawna zabudowa była zniszczona w trakcie potopu szwedzkiego. Odbywały się tu też liczne demonstracje – m.in podczas zaborów, jak w roku 1861, kiedy – 27 lutego – czyli równo na 103 lata przed powstaniem naszego klubu – Rosjanie zastrzelili pięciu demonstrantów, a ich pogrzeb stał się okazją do wielkiej narodowej manifestacji. Były tu również demonstracje studenckie oraz spotkanie Jana Pawła II z młodzieżą podczas pielgrzymki w 1979.

Jednym z najbardziej rozpoznawalnych elementów jest tutaj Bazylika Św. Krzyża. Wcześniej stał tu w dawnych wiekach kościół, jednak został on zniszczony podczas wspomnianej wojny polsko-szwedzkiej. Ten w obecnym kształcie został wybudowany w latach 1676-1696. Odbyło się tu uroczyste posiedzenie Sejmu Czteroletniego w pierwszą rocznice uchwalenia Konstytucji 3 Maja. W 1814 pochowano tu księcia Józefa Poniatowskiego.

W Boże Narodzenie 1881 roku w kościele wybuchła panika związana z rzekomym pożarem, a w wyniku forsowania i ucieczki tłumu, zginęło dwadzieścia osób. Padła plotka, że sprawcą zamieszania był Żyd-kieszonkowiec, który przyłapany na gorącym uczynku krzyknął „gore!”, aby odwrócić od siebie uwagę. Gore w dawnych czasach oznaczało „pali się!”. To spowodowało wzrost nastrojów antyżydowskich i tzw. Pogrom Warszawski, wskutek którego zmarły dwie osoby, a około dziesięć tysięcy Żydów poniosło straty materialne, z czego niemal tysiąc rodzin straciło cały swój majątek. Polska inteligencja i prasa stanowczo potępiły całą akcję, rozpoczęto też różnego rodzaju pomoc, w tym zbiórki pieniężne, aby pomóc poszkodowanym.

W czasie drugiej wojny światowej kościół został znacząco uszkodzony, zarówno w początkach działań zbrojnych, jak i podczas Powstania Warszawskiego. Między innymi w wyniku wybuchu Goliatów wprowadzonych do kościoła przez Niemców, zniszczeniu uległ posąg Jezusa Chrystusa. Mimo upadku zachowała się ręka i palec wskazujący na napis „Sursum corda” wyryty na cokole, czyli „w górę serca”. Zdjęcie jeszcze stojącego – pośród zniszczeń – posągu mogłem oglądać podczas wizyty w muzeum Powstania Warszawskiego.

Przez chwilę jeszcze przyglądam się bazylice, która nieco przypomina mi sanktuarium w Krzeszowie, którą odwiedziłem pięć lat temu podczas przemierzania Głównego Szlaku Sudeckiego.

***

Jestem pod Pałacem Prezydenckim. To tutaj urzęduje prezydent Rzeczypospolitej: Andrzej Duda oraz poprzednie głowy państwa: Bronisław Komorowski (przez chwilę), Lech Kaczyński, Aleksander Kwaśniewski, Lech Wałęsa. Pod bezchmurnym niebem pałac prezentuje się zachwycająco. W przeszłości mieszkali tu choćby Król Polski Stanisław Leszczyński czy książę Karol Stanisław II Radziwiłł. Tutaj też odbywały się posiedzenia delegacji wyłonionej przez Sejm Rozbiorowy, co miało przygotować traktaty pierwszego rozbioru Polski.

W początkowym latach XIX wieku w pałacu na przedstawieniu „Andromeda” gościł Napoleon, wizytował też to miejsce car Aleksander I, a w 1818 roku swój pierwszy publiczny koncert dał tutaj 8-letni Fryderyk Chopin. Po raz pierwszy światło dzienne ujrzał obraz „Bitwa pod Grunwaldem” Jana Matejki. W czasie wojny Niemcy urządzili tu swój Deutsches Haus – gdzie m.in. w 1944 wystawili zwłoki Franza Kutschery, „kata Warszawy”, zabitego przez żołnierzy Kedywu Armii Krajowej „Pegaz”. Pałac był przez długie lata siedzibą Rady Ministrów, odbyły się tutaj także obrady Okrągłego Stołu.

Robię sobie pamiątkowe zdjęcie, a po chwili podchodzi do mnie jeden ze strażników, pytając, czy hulajnoga stojąca kilka metrów dalej jest moja. Odpowiadam twierdząco, oczywiście nie mając nawet myśli parkować w tym miejscu. Po chwili ruszam dalej i zostawiam swój pojazd w miejscu do tego przeznaczonym.

***

Po odebraniu słuchawek w przewodnikiem ruszam na zwiedzanie głównej trasy Zamku Królewskiego w Warszawie. Zaczynam od pomieszczeń wchodzących w skład Apartamentu Wielkiego. Pierwszym pomieszczeniem jest Galeria Owalna, ze swoimi efektownymi arrasami, czyli tkaninami ściennymi, a la dywany, z „malowidłami”. Te w galerii są arrasami brukselskimi z XVI wieku, na ścianach można także dojrzeć portrety monarchów polskich z przełomu XVI i XVII wieku.

W obszernej Sali Rady można podziwiać portrety działaczy Sejmu Czteroletniego, czyli Sejmu Wielkiego, którego obrady odbywały się w tym miejscu. Na ścianach wiszą wizerunki choćby Stanisława Małachowskiego czy Hugona Kołłątaja. Posiedzenia miała tu także Rada Nieustająca, czyli pierwszy w Polsce stały rząd, a przewodniczył im król, dlatego też jest w centralnym punkcie tron. Jako jednak, że była powołana pod wpływem Katarzyny II i oceniana jako element rosyjskich wpływów, nazywana była „Zdradą nieustającą”. Czerwone ściany i przestrzeń świadczą o powadze tego miejsca.

Sala Wielka, zwana Balową, jeszcze dziś wygląda, jakby zaraz miał się tu odbyć jakiś elegancki koncert, tylko dla osób z wyższych sfer. Pozłacane kolumny i poustawiane krzesła zachęcają, by pozostać tu dłużej. Istotnie w czasach Stanisława Augusta odbywały się tu bale, koncerty i przedstawienia teatralne. W urządzonej z wielkim przepychem sali, na sklepieniu czy też suficie znajduje się plafon Marcella Bacciarellego – „Rozwikłanie chaosu”. Motywy religijne na wniosek Stanisława Augusta miały pokazać go jako „gwaranta boskiego porządku świata” – i istotnie przechylając mocno głowę w górę można dostrzec centralną część z władcą i tytułowy chaos dziejący się dookoła.

W Sali Rycerskiej największą uwagę skupia posąg Chronosa, boga czasu, ze wskazówką i dźwiganym na zgarbionych plecach globem z wytyczonymi godzinami. Znajduje się tu także obrazy „Hołd pruski” oraz „Oswobodzenie Wiednia przez Jana III Sobieskiego” autorstwa Marcelo Bacciarellego. Wokół sali pozłacanym napisem jest długa sentencja łacińska, która mówi o szacunku dla tych, którzy walczyli za ojczyznę, dla kapłanów oraz artystów, którzy uszlachetnili życie poprzez sztukę.

Pokój Marmurowy już nie wywiera na mnie takiego wrażenia. Ciemne ściany i posadzka w biało-czarną szachownicę sprawia dojść ponure wrażenie. Sala ta jest najstarszym wnętrzem w Apartamencie Królewski, które powstało jeszcze za czasów Władysława IV. Są tutaj portrety 22 polskich królów oraz kolejny plafon Bacciarellego z dziećmi-aniołami w roli głównej.

Sala Tronowa to niewielkie pomieszczenie znów z czerwonymi głównie ścianami i lustrami w pozłacanych ramach. To co zwraca głównie uwagę to ręcznie haftowane srebrną nicią orły na zaplecku tronu. Z uwagą słucham w przewodniku historii tychże. Pod ścianą dostrzegam także konsolę z mozaikowym blatem oraz pozłacanymi elementami oraz starożytne posągi dłuta Angela Pucinellego. Zaglądam jeszcze do małej salki, w której znajdują się portrety władców z czasów Stanisława Augusta, swoje wizerunki mają tam m.in. Jerzy III, Ludwik XVI, Katarzyna II czy papież Pius VI.

Po miejscach reprezentacyjnych przychodzi czas na lokalizację związane ze żmudną pracą i wypoczynkiem. Przechodzę więc przez gabinet króla i garderobę. W niej to największą moją uwagę przykuwają dwa globusy, z czego jeden jest z malunkami zwierząt, różnych gatunków, jak mniemam w różnych stronach świata; drugi natomiast – Globus Ziemi według projektu Vincenzo Coronellego z 1688 roku w sposób niebywale dokładny jak na tamte czasu pokazuje układ państw, kontynentów i mórz. Można na nim nawet dostrzec napis Varsovia. Jest to absolutnie fenomenalne.

Następnie zwiedzam pokój sypialny, z niewielkim łóżkiem z tkaniną z zielonego sukna. Jest ono bardzo niewielkich rozmiarów. Są także stoliki i krzesła do przyjmowania gości w tejże… sypialni. I przepiękny złoty zegar.

W Sali Żółtej odbywały się słynne obiady czwartkowe, na które król zapraszał znanych ludzi, artystów, literatów, a uczestniczyli w nim m.in. Ignacy Krasicki, Hugo Kołłątaj, Stanisław Poniatowski czy Józef Wybicki – autor Mazurka Dąbrowskiego.

Zanim Sala Tronowa była miejscem przyjmowania dostojnych gości, funkcję tę pełnił Pokój Audiencjonalny Stary. Pewnie, w tamtym czasie nie było w tej nazwie słowa „stary”. Kolejny czerwony pokój z tronem.

Fenomenalnym jest Pokój Canaletta (Bernarda Belotta), powstały na wniosek Stanisława Augusta. Roi się tu od obrazów tegoż malarza, które to ukazują pejzaż Warszawy z tamtych czasów. To dopiero lekcja historii, widziana na własne oczy. Jest Kościół św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu, widoki znad Wisły, Plac Zamkowy z Kolumną Zygmunta, a także Pałac w Wilanowie. Prawdziwa uczta dla oczu.

W pokoju oficerskim pełnili służbę oficerowie Gwardii Konnej Koronnej. Są tu obrazy Jurriaana Andriessena. W kaplicy Zamku Królewskiego natomiast znajduje się urna z sercem Tadeusza Kościuszki, które w 1927 roku przywieziono na w to miejsce.

Przechodzę do sal sejmowych – najpierw Nowa Izba Poselska, w której od 1792 roku odbywały się obrady. Na ścianach można podziwiać portrety władców z czasów m.in. dynastii saskiej. Uwagę trż przykuwa obraz przedstawiający manewry Augusta II na polach czerniakowskich w 1732 r.

Zanim przejdę do Sali Senatorskiej, przechodzę przez pokoje prezydentów II RP oraz wystawę poświęconą polskim władzom na uchodźstwie. Po odzyskaniu niepodległości zamkiem zawiadywał marszałek Józef Piłsudski, a potem był siedzibą prezydentów. Gabriel Narutowicz nie zdążył się w nim zadomowić, działał już tu Stanisław Wojciechowski, a wprowadził się Ignacy Mościcki. Są tu portrety prezydentów oraz popiersie Marszałka.

Gabinet jest zaaranżowany na wzór tego, w którym urzędowały władze polskie na uchodźstwie w Londynie, a miejscowa Polonia nazywała tamto miejsce „Zamkiem”. Zresztą, znajdują się tutaj prawdziwe elementy, które były w stolicy Wielkiej Brytanii, jak zastawy stołowe, części umeblowania czy portrety polskich polityków. Tutaj znowuż najbardziej efektowne są kobierce wykonane przez polskie kobiety w Isfahanie, zwanym miastem polskich dzieci, których dwadzieścia tysięcy wraz z armią Andersa opuściły ZSRR podczas II Wojny Światowej. W efektowne wzory te ścienne dywany zawierają w sobie polskiego orła, jako wyraz patriotyzmu nawet w tak odległych zakątkach świata jak Iran.

Dochodzę do wspaniałej Sali Senatorskiej. Miejsca historycznego, bo to właśnie tutaj uchwalono Konstytucję 3 Maja, pierwszą ustawą zasadniczą w Europie i drugą na świecie, po USA.

Jest i kolejny tron oraz krzesła ułożone w taki sposób, jak historycznie. Sala jest długa i oszałamia swoim majestatem, a jednocześnie schludnością i estetyką. Pięknie oddaje to miejsce obraz Kazimierza Wojniakowskiego, na którym przedstawiona jest właśnie ta ceremonia. Elementy na obrazie z tamtych czasów i z rzeczywistości pięknie się zgadzają. W gablocie można oglądać kopię rękopisu Konstytucji. Mimo opozycji została ona uchwalona przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego.

W końcu znajduję się w Pokoju Matejkowskim, z dwoma wspaniałymi dziełami tegoż malarza. „Konstytucja 3 Maja” pokazuje pierwsze chwile po uchwaleniu ustawy zasadnicze i pochód posłów z Zamku do Kolegiaty św. Jana w celu zaprzysiężenia tekstu Konstytucji. Obraz namalowany sto lat po wydarzeniu przedstawia także warszawiaków reagujących na to wydarzenie. Całość jest bardzo szczegółowa i można na nim rozpoznać około czterdziestu postaci, choć co do niektórych nie ma pewności. Jest dzierżący w ręku marszałek Stanisław Małachowski, niesiony przez na ramionach m.in. przez Ignacego Wyssogotę Zakrzewskiego, posła oraz wkrótce pierwszego prezydenta Warszawy. Jest Hugo Kołłątaj, reformator, jeden z głównych twórców ustawy. Oczywiście król Stanisław August oraz jego bratanek książę Józef Poniatowski. Są jednak i przeciwnicy, uczestnicy przyszłej Konfederacji Targowickiej – Jan Suchorzewski, który groził, że w przypadku uchwalenia konstytucji zabije swojego syna oraz przywódca „Targowicy” – Franciszek Ksawery Branicki.

Drugim obraz przedstawiającym wydarzenia niemal z dwudziestu lat wcześniej jest specyficzny o tyle, że są na nim zawarte postaci, których w rzeczywistości nie było podczas całej sytuacji. „Rejtan. Upadek Polski” – bo o tym dziele mowa, ma na płótnie osoby, które w przyszłości działały na szkodę kraju i są symbolem upadku moralności i zdrady.

Tytułowy Rejtan jest symbolem walki o wolność i honor. W 1773 podczas obrad Sejmu Rozbiorowego sprzeciwiał się zawiązaniu konfederacji, która umożliwiłaby zatwierdzenie pierwszego rozbioru Polski. Instrukcję, którą miał przy wyborze na posła w swoim sejmiku w Nowogródku to „bronić całości Polski z narażeniem życia i mienia”. Rejtan po swoich protestach i nieprzyjęciu pozwu od sądu konfederacji został wezwany do opuszczenia sali poselskiej. Nie zgodził się na to i gdy pozostali posłowie w wyniku odroczenia obrad udawali się do wyjścia, wraz z Samuelem Korsakiem i Stanisławem Bohuszewiczem usiłował zatrzymać ich na sali. Rejtan stanął w drzwiach, blokując wyjście, a potem padł na ziemię, rozpaczliwie próbując nie dopuścić do klęski i rozszarpania świętości, jaką jest Ojczyzna.

Na obrazie jest – podobnie jak w poprzednim przypadku Branicki, którego w rzeczywistości nie było podczas protestu Rejtana. Adam Poniński, marszałek sejmu nakazuje Rejtanowi opuścić salę. Stanisław Szczęsny Potocki, przyszły marszałek konfederacji targowickiej. Jest też Stanisław August, który w tym czasie był zwolennikiem sojuszu z Rosją. Są też symbolicznie: młodzieniec z szablą i konfederatką z trójkolorową kokardą – jako synonim rewolucji i zemsty na zdrajcach narodu. Naprzeciw portret carycy Katarzyny II, a za drzwiami rosyjski żołnierz (w rzeczywistości wojsk rosyjskich nie było w zamku). Pod nogami Branickiego toczy się moneta, będąca symbolem sprzedania się wrogowi.

Wizyta w Zamku spaja moje wspomnienie i słynną oprawę na meczu GKS Katowice – Cracovia, kiedy to przy rozświetlonym racami Blaszoku i folii z wizerunkiem właśnie Tadeusza Rejtana pojawił się napis „Jak Rejtan dostępu do świętości bronimy”. Jakkolwiek przy powyższym opisie, sytuacje klubowe czy kibicowskie mogą wydawać się niczym w porównaniu z ważnymi sprawami dla całej ojczyzny, tak wiadomo, że kibice zawsze używali i używać będą symboliki i porównań. Wówczas trwała nasza „wojna” z wrogim Królem. Z Ireneuszem Królem, Jackiem Krysiakiem i ich ludźmi. Król nosił się z zamiarem likwidacji GieKSy i utworzenia tworu KP Katowice, niszcząc tym samym historię i tradycję naszego klubu. Nic z tych planów nie wyszło, a my jako kibice po wielu protestach mogliśmy triumfować. „Targowica” w postaci Króla i jego przybocznych się nie udała i nie doszło do rozbioru GieKSy. Symbol więc był wówczas mocno adekwatny, a GKS Katowice trwa do dziś.

„Pięknie, pięknie, powraca na Bukową dawny blask tych opraw, które już tak rzadko widujemy na polskich stadionach, a naprawdę jest na co popatrzeć. Ileż to pracy pochłonęło naszym ultrasom, ale efekt jest naprawdę piorunujący” – tak mówił komentator Tomek w naszej transmisji radiowej z tego meczu.

Cieszę się, że w tej historii, symbolicznej walki o klub i Rejtanie łączącym tamtą oprawę z moim dzisiejszym zwiedzaniem, za chwilę, za kilka godzin będę mógł docenić efekt tej walki sprzed kilkunastu lat. GieKSa przetrwała. GieKSa gra z najlepszymi. GieKSa była, jest i będzie i nikt jej nie zniszczy. I jesteśmy w ekstraklasie. Sportowo, a nie kuchennymi drzwiami, jak chciał Ireneusz Król.

***

Jestem na Rynku Starego Miasta. Nagrywam ostatni meldunek z miasta właśnie, kolejny będzie już ze stadionu. Czas po tej historycznej uczcie na posilenie się czymś fizycznie. W międzyczasie mam już informacje od kibicach jadących do Warszawy.

W restauracji „Po kamiennych schodach” jem sowicie. Zupa z borowików, esencjonalna, bardzo dobra. Do tego solidny schabowy, frytki i kapusta. Trzeba mieć energię na wieczorne emocje. Ktoś tam ma urodziny, jest więc i tortowe piro. Jeszcze chwila relaksu, ostatni rzut oka na wieczorny zamek i ruszam swoim standardowym pojazdem podczas tej eskapady – na Łazienkowską.

***

Dojeżdżam pod wiadukt, którym przebiega trasa Łazienkowska. Tu już widać, że kibice Legii żyją meczem i mimo że do rozpoczęcia spotkania pozostają niemal dwie godziny, jest ich w okolicy całkiem sporo. Jakiś facet sprzedaje szaliki na stoisku, niczym przed meczami reprezentacji.

Na murze widzę napis „Do kościoła” i strzałkę skierowaną ku stadionowi. Obiekt jest już rozświetlony i okolica wygląda zupełnie inaczej niż o spokojnym poranku.

Zmierzam do recepcji, bo trudno tutaj mówić o tzw. budynku klubowym. Stadion jest duży rozbudowany i można powiedzieć, że cały jest budynkiem klubowym. Odbieram akredytację i to co mnie na nie zaskakuje to numeracja – tak jak na zwykłym bilecie – jest sektor, rząd i miejsce.

Kieruję się więc do tej bramy, którą mam wchodzić. W Legii Sports Bar, jak i przed pubem sporo ludzi w oczekiwaniu na kolejne ligowe spotkanie. Nie zatrzymując się idę gdzieś w okolice narożnika stadionu.

Wejście odbywa się bezproblemowo. W oddali dostrzegam elementy starego budynku klubowego. Na starej Legii byłem raz – kiedy to GieKSa rozgrywała sparing z Wojskowymi i sensacyjnie wygrała 1:0 po golu Bartosza Iwana. Bramka była kuriozalna, bo bramkarz Wojciech Skaba wyszedł na szesnasty metr, by dawać swoim obrońcom wskazówki co do ustawienia muru i w tym momencie nasz zawodnik z rzutu wolnego posłał piłkę do pustej bramki. Legia grała raczej drugim składem, ale mimo to wystąpili w tym meczu tacy zawodnicy jak Jakub Wawrzyniak, Aleksandar Vuković czy… Maciej Rybus. Skoro już mówimy o związkach z Rosją…

Stewardzi mają spory problem, by powiedzieć mi, gdzie mam się kierować na sektor prasowy. Zmora wszystkich polskich stadionów – nikt nic nie wie. Gdzie, co i jak. Po zrobieniu stu metrów tam i z powrotem w końcu moim oczom ukazują się drzwi z napisem „press” i mogę się kierować do swojego miejsca.

Przemieszczam się w okolice lokalizacji pracy mediów. Zaglądam do sali konferencyjnej i kieruję się do takiego lobby. Są tu sofy i stół, przy którym siedzi choćby Gonçalo Feio. W każdym razie podobny. Catering pierwsza klasa. Mini hamburgerki, mini pizze, w bemarach jakieś kurczaki i kluski, fikuśne kanapki, bardzo dużo napojów. Jest po europejsku, klasa. Posilam się szybko i idę dalej. Sprawdza mnie już drugi steward, już z tych bardziej eleganckich, w garniturze itd. Gdzieś tam mijam Michała Żewłakowa, który będzie komentował mecz dla Canal Plus.

Mam pewien problem ze znalezieniem swojego sektora. W tym miejscu, w którym jestem, przeciskam się przez prasowe skyboxy, ale to nie są moje miejsca – a szkoda, bo fajne. W końcu ktoś mi mówi, że tamta furtka – pokazuje na nią – jest otwarta i można przejść. To też czynię i rzeczywiście znajduję się już tam, gdzie powinienem.

Jakość tych miejsc odbiega od tych na środku – obecnie jestem na wysokości powiedzmy 25. metra boiska. Próbuję się rozkładać, niestety mój stolik nie ma „prztyczka” podtrzymującego blat, więc nie ma opcji postawienia na nim czegokolwiek. Schodzę rząd niżej – gdzie stoliki są co kilka dobrych miejsca i tu już mogę rozstawić laptopa i resztę. Jestem na miejscu.

Dochodzą mnie na naszej grupie WhatsApp-owej sygnały, że reszta redakcji ma jakieś duże problemy. Odsyłani z miejsca na miejsce, nie mogą zaparkować… nigdzie. Czas leci. Kazik fotografuje z drona stadion, a Patryk szuka miejsca do zaparkowania. Ostatecznie parkuje gdzieś hektar od stadionu i na obiekcie pojawia się około pół godziny przed meczem.

Stadion na godzinę przed jest jeszcze w miarę pusty, dlatego na tle napisu „Legia” nagrywam ostatni raport przedmeczowy. Choć z tym „pusty” przesadziłem, bo przecież sektor gości już jest w dużej mierze wypełniony, a i na Żylecie jest trochę kibiców. Powiedzmy więc, że trybuna „prosta” jeszcze świeci pustkami. No właśnie – gdy nagrywam ten raport zaczynają się wzajemne pozdrowienia kibiców. Katowiczanie śpiewają najbardziej znaną wśród polskich kibiców piosenkę, Legioniści natomiast nie pozostają dłużni. Wkrótce na boisko wybiegają zawodnicy na rozgrzewkę. Już wkrótce wielkie emocje.

Przed meczem ma miejsce niesamowity pokaz świetlny, chyba pierwsza taka iluminacja na polskich stadionach. Jest prezentacja zawodników i ich pozycji na boisku, ale przede wszystkim uhonorowanie ikony warszawskiego klubu – Lucjana Brychczego, który w czerwcu skończył 90 lat. Różnokolorowe lasery wyrysowujące numery, herb Legii czy wizerunek popularnego „Kiciego” robią olbrzymie wrażenie. I te kule ognia. Wspaniała oprawa. Warto było awansować do ekstraklasy.

A potem już zaczynamy granie. Kibice GieKSy robią efektowną oprawę, która sugeruje, że katowickie UFO wciągnie zaraz Pałac Kultury. W sumie – jeśli akurat byłbym na tym trzydziestym piętrze, to miałbym szybszy transport do domu. Biorę!

W 25. minucie Adam Zrelak strzela bramkę i wprawia w ekstazę katowickich kibiców. GieKSa prowadzi na Legii – rok temu, gdy w tym samym czasie przegrywaliśmy u siebie z Polonią Warszawa, ktoś kto wymyśliłby taki scenariusz zostałby nazwany szaleńcem. Tak, to się ziściło. Legia Warszawa – GKS Katowice 0:1. Sektor gości w euforii.

Niestety po pół godzinie kończy się dobre granie katowiczan. Szybko wyrównuje Kapuadi, a równo gdy na zegarze wybija 45:00 na prowadzenie wyprowadza gospodarzy Chodyna. Zaraz, jak to? Panie sędzio! Doliczył pan minutę, Chodyna strzela na styku czasu podstawowego, przez minutę się cieszy i od razu pan kończy? Czas doliczony czasem to fikcja. Było tak blisko dociągnięcia remisu do przerwy. Ale fakt, faktem – Legia miała w końcówce dużą przewagę i trzeba się było liczyć z utratą gola. Oficjalny profil Legii zalicza małą pomyłkę z wynikiem. Szkoda, że taki nie jest w istocie.

Za mną przez cały mecz siedzą kibice, którzy ze zwykłych sektorów przeszli – nieniepokojeni przez nikogo – tutaj. Ich komentarze to istna słoma z butów. I momentalnie zaciera mi się cały dobry odbiór Warszawy z tego wyjazdu. Wychodzi małostkowość – drwienie z kibiców GKS, poczucie wyższości (które wiadomo, że wynika z nieuświadomionego poczucia niższości) i ogólnie słoma z butów. Dodatkowo dostaje się – mimo świetnego meczu – także gospodarzom, gdy wyśmiewani są Gual i Morishita. Zwłaszcza w przypadku tego drugiego, który rozgrywa wybitny sezon, ich uwagi są żenujące.

Wkrótce samobójczą bramkę strzela Arkadiusz Jędrych, a na 4:1 trafia Augustyniak. Legia ma jeszcze kilka sytuacji, wspomniany Morishita strzela od poprzeczki tak, że pięć centymetrów dalej za linię i byłby gol. Ze spalonego bramkę zdobywa Pekhart. Legia wygrywa pewnie i zasłużenie.

Szybki meldunek pomeczowy i z Patrykiem kierujemy się do sali konferencyjnej, zaraz obok tego smacznego cateringu. Schludna sala, jak na Legię bym powiedział… dość kameralna. Choćby na Lechu czy Zagłębiu Lubin są większe.

Pierwszy raz od niepamiętnych czasów zadaję pytanie trenerowi na konferencji prasowej. Ciekaw jestem, jak Rafał Górak porównuje przegrane mecze z Górnikiem i Legią oraz czy to GieKSa przestałą grać swoje czy po prostu Legia swoją siłą nas tak zdominowała.

Potem na salę wchodzi Gonçalo Feio. Rozanielony, co było potem widać w serdecznym uścisku z naszym trenerem, teraz chodzi po sali i wita się z każdym, z niektórymi pozwalając sobie to na podziękowanie, to na przytulasa, to na żarcik. Naszej reporterce Magdzie rzucił: „Fajne zdjęcia”. Umówmy się – pochwała Gonçalo, przy jego dość krytycznym spojrzeniu, ma swoją wymowę. Nawet jeśli było to kurtuazyjne. Ja zapamiętałem niestety trenera z dość dziwnego podania ręki, takie palcami, a nie dłonią. Trochę wyszła śnięta ryba. Ale nie posądzam go tu o żadne lekceważenie czy celowość. Po prostu miał do obskoczenia z pięćdziesiąt osób. Kolejne pięćdziesiąt zaraz pochwali, wymieniając z imienia i nazwiska cały sztab szkoleniowy, medyczny, dietetyków, greenkeeperów, sprzątaczki, panie od cateringu, prezydenta Warszawy… wróć, zapędziłem się.

Zostajemy na sali konferencyjnej i obrabiamy swoje materiały. Nie wiem, czy nie bijemy jakiegoś rekordu w historii GieKSa.pl, bo obiekt opuszczamy po północy. Ale przynajmniej sporo rzeczy mamy zrobionych i kibice mogą korzystać z naszych pomeczowych materiałów. Dodatkowo trochę pojedliśmy i nikt nas nie wyrzucał. Na wyjściu żegna nas krzesło rodem z obrazu „Krzyk”. To znak, że trzeba wracać.

Idziemy ten hektar do samochodu. Rany boskie, to jest z półtora kilometra, na jakimś zadupiu. Nie dziwię się frustracji Patryka sprzed meczu, bo też bym się wkurzył nie na żarty. W przyszłym sezonie musimy to wszystko inaczej rozegrać.

Wracamy. I ja wracam po swojej warszawskiej odysei. To była niesamowita podróż przez historię bliższą i dalszą, epoki polskich królów, prezydentów, wojnę i Powstanie Warszawskie. Było też w tej wędrówce dużo smaków – dobrych i niekoniecznie. Z czekoladą na czele. Nie zmienia tego obrazu wysoka porażką z Legią. Gdyby GKS wygrał to byłaby niesamowita ekstaza. A tak – jest tylko bardzo dobrze. Tylko i aż. Bo w ekstraklasie.

Warszawa da się lubić i nie ma co się uprzedzać. Po prostu trzeba wybrać dobrych ludzi. Nie takich, jak ci za mną przy Łazienkowskiej. A jeśli dokona się dobrego wyboru – wszystko powinno pójść już bardzo dobrze.

Portal GieKSa.pl tworzony jest od kibiców, dla kibiców, dlatego zwracamy się do Ciebie z prośbą o wsparcie poprzez:

a/ przelew na konto bankowe:

SK 1964
87 1090 1186 0000 0001 2146 9533

b/ wpłatę na PayPal:

E-mail: [email protected]

c/ rejestrację w Superbet z naszych banerów.

Dziękujemy!

Kliknij, by skomentować
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy, jednakże zastrzega sobie prawo do ich cenzurowania lub usuwania.

Odpowiedz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kibice

„Bukowa. Nasz Dom” to pozycja obowiązkowa!

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

„Bukowa – Nasz Dom” to najnowszy film, którego prapremiera odbyła się niedawno w Multikinie w Katowicach. Gdy otrzymałem zadanie napisać dla Was recenzję z tego, co widziałem, to pomyślałem, że będzie mi nadzwyczaj trudno to opisać. Zwłaszcza nazwać emocje, które towarzyszyły mi podczas seansu w kinie. Film trwał 100 minut i przez cały ten czas byłem przepełniony różnymi nastrojami, ale zdecydowanie najsilniejsze było… wzruszenie.

„Bukowa – Nasz Dom” to opowieść, która spina klamrą nadchodzące pożegnanie ze stadionem, jubileuszowy rok dla klubu, sukces w postaci upragnionego awansu do ekstraklasy, a także pożegnanie klubowej Legendy – śp. Jana Furtoka. Całość obudowana jest historią pewnej rodziny z Bogucic. Historia, jakich zapewne wiele na Śląsku. Wielopokoleniowa rodzina: ojciec, syn i wnuk w jednym rzędzie na stadionowej trybunie. Historia opowiedziana oczami seniora, który pamięta czasy powstania klubu czy budowy stadionu, to nic innego jak lekcja historii dla większości osób obecnych na seansie. W międzyczasie wplatane były wywiady i anegdoty byłych zawodników GKS-u (między innymi Henryka Górnika, Lechosława Olszy). Historia Maćka – czyli „średniego” członka rodziny to zaś przelane na obraz to, co sami już mogliśmy w większości przeżywać. Czasy świetności – tłuste lata (tak zwana „Dekada GieKSy”), a potem kilkanaście chudych. Oprócz opisu emocji sportowych Maciej w fenomenalny sposób wprowadził widzów w świat społeczności kibicowskiej w Katowicach. To, jak była ona budowana i od czego się to zaczęło, zostało uzupełnione wypowiedziami wielu innych osób, które na pewno wszyscy odwiedzający Bukową kojarzą z trybun. Najmłodszy z rodu – Szymon to młody adept futbolu, zawodnik Młodej GieKSy. Na początku mówi on o tym, jak była w nim budowana miłość do futbolu, która przerodziła się w miłość do Klubu. Dla tego młodego chłopaka z Katowic największymi sportowymi marzeniami jest zadebiutowanie w seniorskiej drużynie GKS-u i transfer do Premier League.

Całość zwieńczona jest niepublikowanymi wcześniej archiwalnymi materiałami, zdjęciami i urywkami filmów, które gwarantuję Wam – będziecie oglądać z zapartym tchem. Do tego dziesiątki historii, oraz anegdot opowiedzianych przez ludzi, dla których GKS przez długie lata był i dalej jest częścią życia.

Premiera na klubowych kanale YouTube odbędzie się już w nadchodzące Święta Bożego Narodzenia i zapewniam, że wspólne oglądanie będzie wspaniałą rozrywką dla Was i Waszych rodzin. Jestem pewny, że odnajdziecie wiele wspólnych mianowników pomiędzy Wami a rodziną narratorów tego filmu. Produkcja ma potencjał, by zebrać dobre recenzje wśród kibiców i dziennikarzy z całej Polski, bo jest przepiękną historią o mieszkańcach, kibicach i zawodnikach. O przyjaźniach na całe życie, o sukcesach i porażkach i o całej społeczności budowanej przez lata wokół katowickiego Klubu.

Wszystkim z całego serca polecam film „Bukowa. Nasz Dom”. Reżyserem jest świetnie znany z „Dekady GieKSy” Michał Muzyczuk. Pozycja obowiązkowa dla każdego kibica GKS-u Katowice.

Foto: Grzegorz Bargieła/WKATOWICACH.eu.

Kontynuuj czytanie

Piłka nożna

Ekstraklasa zweryfikowała – Trener

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

W ostatnich kilkunastu dniach mogliście przeczytać na stronie moje opinie na temat tego, jak Ekstraklasa zweryfikowała poszczególnych piłkarzy GKS Katowice. Dziś przyjrzę się pracy trenera Rafała Góraka i zastanowię się nad tym, jak „zweryfikowała” go Ekstraklasa. 

Rafał Górak – debiutancki bilans w Ekstraklasie wygląda nieźle. Nie było większych wpadek, ponieważ przegrane z Legią czy Lechem były wkalkulowane. Były pozytywne zaskoczenia, jak np. wygrane z Jagą i Cracovią czy zdemolowanie Puszczy. Mieliśmy też mecze, które powinniśmy wygrać, a które przegraliśmy – Korona i Zagłębie. Resztę raczej można ocenić normalnie, czyli dostawaliśmy taki rezultat, jaki wynikał z boiska. Samo wejście trenera w ligę oceniam pozytywnie. Ogarnął zespół po pierwszej porażce, drużyna dobrze przeszła przez tryb adaptacji. Odpowiednio zarządzamy szatnią i zawodnikami, którzy wywalczyli awans. Myślę, że nikt nie może się czuć pominięty, że nie dostał swojej szansy.

GieKSa w Ekstraklasie pokazała różne oblicze i dobrze byłoby, by trener Górak starał się równać do tego, które docenili inni, czyli „Bandy Zakapiorów”. Niestety kilka spotkań odbiegło od tego wizerunku i w tym rola trenera byśmy się prezentowali tak cały czas. Cieszy to, że pozostaliśmy wierni swojej taktyce, a nie przeszliśmy nagle na obronę i „lagę” do przodu. Brakuje trochę stabilności w zespole wobec kontuzji i zmian w składzie, ale nie można powiedzieć, że Górak nie próbuje i nie szuka nowych rozwiązań. W przypadku niektórych eksperymentów potrzeba ostatecznej decyzji, ponieważ wydaje mi się, że zawodnicy tacy jak Galan, Czerwiński, Kuusk, Klemenz będą lepiej prezentować się w momencie, w którym będą przywiązani do jednej pozycji.

Na plus stałe fragmenty, po których stwarzaliśmy zagrożenie i strzeliliśmy parę bramek. Na minus fatalnie przegrane derby z Górnikiem. Tutaj trener Górak powinien znaleźć receptę, by takich spotkań GieKSa nie przegrywała już w szatni. To, co może się jeszcze podobać to wychodzenie z kłopotów. W drugiej oraz pierwszej lidze szkoleniowiec przeszedł przez wszystkie możliwe kryzysy z drużyną. Ekstraklasa nie wybacza błędów i kiedy – po kilku ligowych porażkach oraz odpadnięciu w Pucharze Polski – mieliśmy zalążki kryzysu, to trener ogarnął to dość spokojnie. Brawo.

Ogólnie brawa za rundę, ale nie spoczywajmy na laurach. Weryfikacja pozytywna.

Kontynuuj czytanie

Hokej

Śmierć, podatki i porażka GieKSy w półfinale Pucharu Polski

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

28 grudnia w Krynicy-Zdrój kilka minut po godzinie 17:30 rozpoczął się pierwszy półfinał turnieju o Puchar Polski, a kije skrzyżowali GKS Katowice i GKS Tychy.

W 3. minucie meczu powinno być 1:0 dla drużyny z Tychów, ale Murray efektownie wyłapał strzał Jeziorskiego. Chwilę później po prostym błędzie tyszan w dobrej okazji znalazł się Sokay, ale nie dość, że wystrzelił prosto w Fucika, to w dodatku w międzyczasie ruszona została jego bramka. W kolejnych minutach, zgodnie z przewidywaniami, przeważał GKS Tychy, jednak w swoich akcjach nie byli już tak blisko zdobycia gola, jak przy wspomnianej sytuacji Jeziorskiego. Katowiczanie jednak nawet nie zagrażali bramce rywala. Na nieco ponad minutę przed końcem tercji sędziowie podyktowali pierwszą karę w tym spotkaniu – na ławkę za uderzanie kijem odesłany został Koponen. Pierwsza część meczu zakończyła się bezbramkowym remisem, choć w oddanych strzałach tyszanie prowadzili aż 11 do 2.

Drugą tercję rozpoczęliśmy od wybronienia pozostałej niecałej minuty w osłabieniu. Co nie udało się tyszanom w 3. minucie, udało się w 23. Po akcji złożonej z kilku podań Łyszczarczykowi pozostało umieścić krążek w odsłoniętej bramce. Zdołaliśmy wyjść z akcją 2 na 1, Mroczkowski postanowił indywidualnie zakończyć akcję, najpierw próbując wyminąć obrońcę, ale ostatecznie nie oddał nawet strzału, a po chwili został ukarany za ostrość w sytuacji pod bandą w tercji neutralnej. Tyszanie zagrozili głównie na początku przewagi, ale dobrze zachował się Murray. Nawet, gdy GieKSa przedostawała się do tercji rywala, to rzadko kończyło się to celnym strzałem. Zupełnie niespodziewanie pod koniec tercji Jakub Hofman uprzedził Kaskinena do krążka, przymierzył i precyzyjnie wystrzelił z nadgarstka, dając nam wyrównanie. Po chwili już drugi raz w tym spotkaniu ukarany został Mroczkowski, a co więcej – była to kara 5-minutowa za atak na głowę. Murray zupełnie nie wiedział, gdzie jest krążek i na 7 sekund przed syreną kończącą drugą odsłonę spotkania Lehtonen zdobył gola na 2:1.

Jako, że kara meczu nie anuluje się po straconym golu – trzecią tercję rozpoczęliśmy od jeszcze niespełna 4 minut w osłabieniu, ale wynik w tym czasie nie uległ zmianie. W 45. minucie Fraszko umieścił krążek w bramce, ale sędziowie zażądali weryfikacji wideo, bo w kontakcie z Fucikiem był Patryk Wronka. Po analizie stwierdzili jednak, że była to wina obrońcy GKS-u Tychy i wyrównująca bramka została uznana. Szybko zrobiło się groźnie w naszej tercji, ale Murray świetnie kijem wybił krążek Jeziorskiemu. Trzecia tercja była zdecydowanie najbardziej wyrównaną odsłoną tego półfiału, ale w 52. minucie tyszanie trzeci raz wyszli na prowadzenie – Heljanko dobił krążek do pustej bramki. Niedługo potem było już 4:2 – z kontrą 2 na 1 wyszli tyszanie, Łyszczarczyk wyczekał Murray’a, który położył się jeszcze przed jego strzałem i znów straciliśmy gola praktycznie do pustej bramki. Równie szybko złapaliśmy ponownie kontakt, bo dobrze pod bramką Fucika po raz drugi odnalazł się Fraszko. Korzystając z przerwy w grze o timeout na niecałe 2 minuty przed końcem tercji poprosił trener Płachta. Niedługo potem Murray zjechał do boksu, ale błyskawicznie Heljanko strzałem z własnej tercji strzelił na 5:3. Nasz bramkarz jeszcze raz zjechał z lodu, by jego miejsce zajął dodatkowy napastnik, ale wynik już nie uległ zmianie.

GKS Tychy – GKS Katowice 5:3 (0:0, 2:1, 3:2)
1:0 Alan Łyszczarczyk (Rasmus Heljanko, Filip Komorski) 22:54
1:1 Jakub Hofman (Mateusz Michalski, Igor Smal) 38:08
2:1 Matias Lehtonen (Rasmus Heljanko, Joona Monto) 39:53 5/4
2:2 Bartosz Fraszko (Grzegorz Pasiut, Pontus Englund) 45:31
3:2 Ramus Heljanko (Filip Komorski, Alan Łyszczarczyk) 51:59
4:2 Alan Łyszczarczyk 54:02
4:3 Bartosz Fraszko (Albin Runesson) 54:57
5:3 Rasmus Heljanko 58:45

GKS Tychy: Fucik – Kaskinen, Bizacki, Lehtonen, Monto, Jeziorski – Viinikainen, Kakkonen, Łyszczarczyk, Komorski, Heljanko – Ciura, Pociecha, Viitanen, Turkin, Paś – Bryk, Krzyżek, Larionovs, Ubowski, Gościński.

GKS Katowice: Murray – Englund, Runesson, Wronka, Pasiut, Fraszko – Norberg, Verveda, Dupuy, Sokay, Mroczkowski – Koponen, Varttinen, Salituro, Anderson, Kallionkieli – Maciaś, Smal, Michalski, Jakub Hofman, Jonasz Hofman.

Kontynuuj czytanie

Zobacz również

Made with by Cysiu & Stęga