To, co widzieliśmy wczoraj przy Bukowej przypominało najgorsze czasy pierwszo- i przez chwilę drugoligowej otchłani. Ktoś powie, że wcale to, co zaraz napiszę nie było najgorsze. No bo przecież, czy nie jest najbardziej dotkliwym spadek albo przynajmniej pożegnanie się z marzeniami o awansie już w środku sezonu?
Nie, to jakoś zawsze przyjmowałem łagodniej. Ot, GieKSa grała sobie w środku tabeli, czasami w dolnej połówce, gdzieś tam musiała pilnować z odległości dolnej kreski, ale zespół był bezpieczny – natomiast co do walki o wyższe cele – wiadomo było, że to trzeba odłożyć na kolejny sezon. Zwłaszcza, gdy nie było jeszcze baraży, dających iluzję, że jeszcze coś można osiągnąć. Tak się nasz GKS taplał w środku pierwszoligowej tabeli i jakoś się żyło.
Najgorsze były te momenty, w których zespół „walczył” o awans i miał na przykład szansę na wskoczenie na pozycję lidera. W sezonie 2016/17 jeśli dobrze pamiętam, od pewnego momenty mieliśmy SZEŚĆ takich okazji, wystarczyło wygrać mecz. I WSZYSTKIE z tych spotkań nie zakończyły się zwycięstwami. Można było się sfrustrować. Delikatnie mówiąc.
Podobnie w przypadkach, w których można było sobie zapewnić jakąś dobrą pozycję mentalną tak w ogóle. Sytuacja wydawała się idealna – na Bukową przyjeżdżał jakiś słaby rywal, najlepiej jeszcze z niekorzystną serią. GKS miał optyczną przewagę, niby stwarzał sytuacje, przeciwnik nie grał nic, ale jakimś trafem strzelał gola albo dwa i wygrywał. Tudzież przypadki takie, jak ze wspomnianego sezonu pod egidą Jerzego Brzęczka, kiedy to do Katowic przyjechały Miedź i Podbeskidzie i scenariusze tych spotkań były bardzo podobne – do 70. minuty GKS jest (niby) zespołem lepszym, tamci się kopią po czołach. Ale jest 0:0, goście stwierdzają – przyatakujemy sobie. I strzelają dwie bramki i wygrywają mecze.
Korona Kielce była najbardziej toporną drużyną, która przyjechała w tym sezonie na Bukową. Piłkarze Jacka Zielińskiego, który sam sugestywnie zarówno werbalnie, jak i mową ciała stwierdził, że oczy czasami krwawiły, pokazali dość konkretny antyfutbol, w drugiej połowie opierający się na grze na czas już od pierwszego gwizdka czy na wykopywaniu piłek na uwolnienie. Goście wyglądali, jakby wznosili modły, by ten mecz zakończył się szczęśliwym dla nich remisem.
W obliczu takich rywali, których Krzysztof Markowski nazwałby „gamoniami”, niczym piłkarzy Pogoni Świebodzin, stwierdzenie, że GieKSa zagrała dobry mecz jest dość kontrowersyjne. Nie wiem w takim razie, jaki to byłby słaby mecz w opinii osób głoszących to zdanie – chyba piłkarze zamiast do bramki musieli by celować w ławki rezerwowych.
Powtórzę – Korona grała w drugiej połowie na czas i modliła się o remis. To był jej szczyt marzeń. Przegrać taki mecz jest jednak trochę cringowe.
Oczywiście, że GieKSa miała przewagę w tym spotkaniu, z wyżej wymienionych powodów. Z takim przeciwnikiem trudno nie mieć przewagi, nie zbliżać się pod pole karne i nie próbować zagrywać w szesnastkę. Czasem nawet stworzyć sobie jakąś sytuację. Ale czy to wystarczy? Według Canal Plus xG po tym meczu było na poziomie 1,06. GieKSa miała kilka celnych strzałów. Jednak było ich zdecydowanie za mało, żeby być pewnym, że coś jeszcze do siatki Dziekońskiego wpadnie.
Padają też mityczne zdania o „kontrolowaniu meczu”. Jest to jedno z najbardziej wyświechtanych i absurdalnych stwierdzeń. Bo jeśli kontrolowałeś, a przeciwnikowi wyszła jedna akcja i strzelił gola, to znaczy, że… nie kontrolowałeś. Zakazałbym używania tego słowa piłkarzom, trenerom i dziennikarzom, bo jest po prostu kuriozalne.
Na ocenę jakości gry składa się więcej rzeczy niż tylko ogólny obraz. Czy można o meczu powiedzieć, że był dobry, jeśli przeciwnik nic nie gra, a strzela dwa gole po kuriozalnych błędach? Czy można powiedzieć, że mecz jest dobry, jeśli większość zagrywanych podań w pole karne nie dochodzi do adresata i nie ma wykończenia w postaci choćby celnego strzału?
Stracone dwie bramki nie miały prawa się przydarzyć, choć to też oczywiście slogan. Bo wiemy, że takie rzeczy w piłce się zdarzają. Najpierw Dziekoński wybija piłkę praktycznie ze swojej piątki i do pewnego momentu Lukas Klemenz pasywnie przygląda się sytuacji, pewnie licząc, że przetnie ją Jędrych. Tylko piłka leci kilka metrów nad kapitanem, więc gdy Klemenz rusza za rywalem jest za późno i próbujący ratować sytuację Alan Czerwiński lekko, ale jednak popycha przeciwnika. Czy w polu karnym? Zależy, jak na to patrzeć. Mimo wszystko wydaje się, że początek „pchnięcia” jest minimalnie przed szesnastką.
Drugi gol to… lepiej tego nie oglądajcie na powtórkach. GieKSa wychodzi z naprawdę świetnie zapowiadającą się kontrą, ale fatalne podanie zalicza Sebastian Milewski. Potem mamy wywrotkę dwóch naszych zawodników w polu karnym (konkretnie wślizgiem wybija Arkadiusz Jędrych, blokować próbował Bartosz Jaroszek). Pozostają oni „na glebie” zdecydowanie za długo, Czerwiński za późno się orientuje, że znów musi gasić pożar – kolejne dośrodkowanie i… piękna asysta Jaroszka na nogę Błanika. Koroniarze w euforii.
W piłce liczą się bramki – zdobyte i stracone. Sposób utraty tych goli musi wpływać na ocenę meczu.
Mówię o tym też dlatego, bo przypomniały mi się podobne narracje po podobnych meczach w przeszłości. Do niczego nas to samozadowolenie z „dobrego meczu” nie prowadziło. Wręcz przeciwnie, dawało złudzenie, że faktycznie jest dobrze, a porażka jest kwestią braku szczęścia. No nie – grając tak jak wczoraj, nie wygralibyśmy z większością drużyn z ekstraklasy. Mamy bowiem tendencję do rażących błędów w obronie niemal w każdym meczu. Czasem przeciwnik je wykorzystuje, czasem nie. A wspomniane xG jest po prostu zbyt niskie.
GieKSa najwidoczniej nie zasłużyła na zwycięstwo, skoro nawet nie potrafiła zremisować z tak słabą drużyną. No ale bądźmy sprawiedliwi, Korona absolutnie nie była lepsza, ale miała masę szczęścia i jednak – co by nie mówić – wykorzystała błędy.
Zawodnicy (i kibice) muszą sobie zdać sprawę, że awans nie został dany raz na zawsze. Piłkarze i sztab szkoleniowy muszą cały czas pracować nad rozwojem zespołu, bo może przecież dochodzić aspekt „przeczytania” naszego teamu przez rywali w całej lidze. Wywalczyli promocję w sposób spektakularny, ale na tym nie skończyła się piłka nożna. Są nowe wyzwania i nowe wymagania. Trzeba iść do przodu.
Niektórzy kibice twierdzą, że piłkarze GieKSy zagrali bez ambicji i nie walczyli wystarczająco. O ile gryzienia trawy na wyższym poziomie być może zabrakło w Skierniewicach, tak z Koroną te kwestie były na odpowiednim poziomie. Była walka, były sprinty, była chęć zwycięstwa. Nie widziałem natomiast takiego przekonania i wiary w sukces danej akcji, jak w kilku meczach w tym sezonie. To co szwankuje u niektórych piłkarzy, to że jak im nie idzie, zaczynają po prostu podejmować niezbyt zrozumiałe decyzje albo po prostu grać asekuracyjnie. Przykładem jest Oskar Repka, którego niestety ostatnio nie poznajemy. Zawodnik, który przyzwyczaił nas do rozdzielania piłek niczym profesor, ostatnio gra asekurancko, jakby bał się grać do przodu – najczęściej widzimy go odgrywającego do boku, do tyłu lub zwalniającego akcję, wręcz do całkowitego jej zatrzymania. Gdzie jest ten Oskar?
To co też wpisuje się w ten koszmar czasów minionych to euforia na stadionie, po której zaraz jest jedno wielkie rozczarowanie. To przerobiliśmy w tym meczu dwukrotnie, najpierw jak Dawid Kudła obronił karnego, ale sędzia zarządził powtórkę, a potem przy golu Adama Zrelaka, który jednak był na spalonym. Na domiar złego, po chwili trafiła Korona i nastroje obróciły się o 180 stopni.
Nie ma trener Rafał Górak szczęścia, jeśli chodzi o zdrowie zawodników. Robi nam się powoli szpital w drużynie. Już nie było w składzie Marteena Kuska, którego zastąpił Borja Galan. A podczas meczu z urazami opuścili boisko Mateusz Kowalczyk, Bartosz Nowak i Lukas Klemenz. Bardzo źle to wygląda, bo tak jak pisałem ostatnio – nie ma wartościowych zmienników. Jaroszek w tym spotkaniu pokazał, dlaczego szanse dostaje od wielkiego dzwona, Mateusz Mak natomiast dostał całą połowę i w zasadzie widzieliśmy go tylko, gdy na boisku się pojawił. Potem piłkarza po prostu nie było.
Oddajmy wspomnianemu Galanowi, co hiszpańskie. Jak go krytykowaliśmy w poprzednich spotkaniach, tak tym razem zaprezentował się z dobrej strony. Piłkarz na razie łata dziury, ale jego udział w tym meczu, zwłaszcza w drugiej połowie, na lewej stronie – mógł się podobać. Oby to była zapowiedź jego dobrych występów, a może… to będzie ta pozycja?
Bartosz Nowak znów miał moment błysku, zaliczając asystę do Klemenza, który strzelił swoją pierwszą bramkę po powrocie do GKS, a trzecią w historii dla naszego klubu.
Tak jak byliśmy zachwyceni postawą drużyny w niektórych meczach tego sezonu, tak teraz mamy trudniejszy czas. Nie ma co popadać w skrajności. Po prostu nie jesteśmy tak dobrą drużyną, żeby zwycięstwa nad Jagiellonią czy Pogonią były dla nas chlebem powszednim, ale nie jesteśmy tak słabą, by przegrywać ze słabiutką Koroną. Chodzi o to, by nie zakłamywać rzeczywistości. Wiadomo, że i my wpadamy w euforię, jak były te świetne mecze. Natomiast tutaj skupiam się na mocnej krytyce gry i narracji o „dobrym meczu”, ale nie mam absolutnie zamiaru czegokolwiek wyrokować.
Doświadczenie z poprzedniego sezonu pokazało, że można znaleźć się w totalnej d… i z niej w spektakularny sposób wyjść. Obecne rozgrywki też pokazały, że potencjał w tej drużynie jest naprawdę duży. Kwestią tylko jest, czy ekipa Rafała Góraka będzie grała tę swoją grę, którą naprawdę pokochaliśmy, czy nie. Ostatnio jej nie pokazuje i musi z całych sił pracować, by wrócić do swojego stylu. Agresywnego, pewnego, niezłomnego. Na razie mamy pewien dołek. Natomiast nikt nie powiedział, że GieKSa nie jest w stanie wygrać kolejnego meczu ligowego. Jest. Choć będzie bardzo trudno.
Na koniec dodam, że te koszmary mi mignęły we wczorajszym spotkaniu. Mam nadzieję, że to tylko mgliste mgnienie przeszłości. Ale i tak jestem szczęśliwy, że mogę je przeżywać w ekstraklasie po meczu z Koroną Kielce, a nie w pierwszej lidze po… Pogoni Siedlce.
Najnowsze komentarze