Felietony
Nasza wiara nie (jest) zachwiana
„Nasza, nasza wiara niezachwiana” – od lat śpiewamy na trybunach. Wielokrotnie wypominano mniej rozgarniętym kibicom błąd, który popełniali w tej przyśpiewce śpiewając „nasza wiara jest zachwiana”. Wiara… No właśnie – po siedmiu i pół sezonach spędzonych w pierwszej lidze warto się zastanowić, czym na dzień dzisiejszy jest dla nas pojęcie „wiara”.
Słownik języka polskiego podaje aż pięć definicji tego słowa. Definicje te mówią o wierze, jako religii (w sumie jak najbardziej pasuje do kibiców), jako wierności komuś lub czemuś (też pasuje), jako grupie mających wspólne zainteresowania i cele (wiara kibicowska), a także o przekonaniu, że coś się spełni (no właśnie…). Jest jeszcze punkt o istnieniu zjawisk nadprzyrodzonych i chyba w kontekście awansu do ekstraklasy, w tych kategoriach trzeba to też rozpatrywać…
Nas interesuje pojęcie wiary, jako przekonanie, że GieKSa wróci w końcu tam gdzie jej miejsce, wróci na salony, wróci właśnie do ekstraklasy. Siedem i pół roku przeciętności w zapyziałej pierwszej lidze, a tu nagle ekstraklasa? Na czym opierać swoją wiarę i jak dbać o to, żeby ona nie zgasła?
Początki sezonów w Katowicach to zawsze nowe nadzieje, tak było po awansie z trzeciej ligi, tak było przy pojawieniu się nowego (tfu!) właściciela (pamiętny mecz z Dolcanem i niesamowity „balon”) czy choćby w meczu z Niecieczą („Ekstraklasa albo śmierć”). Zawsze przy Bukowej na początku rozgrywek jest mniejszy lub większy „balon”, który z reguły pęka już w pierwszych kolejkach.
Powiem jak było z moimi odczuciami w ciągu ostatniego roku. Po bardzo dobrej zeszłorocznej jesieni miałem wielką nadzieję na fantastyczną wiosnę i w końcu upragniony awans. Starałem się nie przyjmować głosów dochodzących z okolic klubu, że zespół odpuści… Starałem się olać te „bzdury”. Katowiczanie mieli dobry jak na pierwszoligowe warunki zespół i trenera Moskala, który nie tylko wprowadził efektywność, ale także styl – przecież zeszłej jesieni na tę drużynę aż chciało się patrzeć. Z wielką nadzieją podszedłem więc do operacji „runda wiosenna”. Co dostałem? Chyba pasuje tylko jedno określenie. W mordę. Naprawdę nie przypominam sobie tak brutalnego i bezczelnego pozbawienia złudzeń i zniszczenia marzeń. Nadawałem jednak temu szersze znaczenie – nie tylko dotyczące GKS, ale sportu jako takiego w ogóle, w szczególności polskiej piłki nożnej i polskich pseudoprofesjonalnych zawodników. Przyznam, że naszła mnie chwila zwątpienia po zakończeniu poprzedniego sezonu.
Odpoczynek od ligi jednak robi swoje. Minęło trochę czasu i nadzieja powróciła. Dostałem nowe argumenty, które moją wiarę skutecznie znowu wzmocniły. Przede wszystkim pozbyto się kilku zawodników odpowiedzialnych za odpuszczenie rundy wiosennej. Ale pozyskano też graczy, co uznałem za najlepsze transfery w ciągu ostatnich lat. Do klubu przyszli przecież doświadczeni zawodnicy na pierwszoligowych boiskach, dobry bramkarz, dobry napastnik i kilku solidnych młodzianów. Sens tych wzmocnień aż sam się nasuwał, więc mogliśmy z niecierpliwością oczekiwać meczu z Widzewem. Euforyczne zwycięstwo w dramatycznych okolicznościach dodatkowo dawało wiarę, że drużyna się skonsoliduje i będzie punktować w następnych meczach. Niestety kolejne trzy spotkania były przegrane, w tym nastąpiła kolejna kompromitacja w Pucharze Polski. Potem GieKSa miała nawet kilka niezłych momentów, jak trzy wyjazdowe wygrane z rzędu, ale co z tego, skoro zaraz potem przyszły cztery porażki w delegacjach? Co z tego, skoro wygrywanie u siebie stało się wielkim problemem? Co z tego, skoro przegrywaliśmy lub remisowaliśmy ze średniakami lub outsiderami tej ligi?
Piszę o tym wszystkim w kontekście wiary dlatego, że co pół roku lub rok dostajemy coraz to nowe argumenty, by jednak naprawdę wierzyć, że lepsze piłkarskie czasy nastąpią, a potem by notorycznie przeżywać brutalne zderzenie z rzeczywistością i orientować się, że znów zostaliśmy nabici w butelce. Schemat jest ciągle takie sam – wielkie nadzieje, wielka klapa i gadka o budowaniu zespołu na przyszły sezon. Tak budujemy, budujemy i nic z tego nie wychodzi poza coraz to kolejnymi porażkami, klęskami i upokorzeniami. Jakby tego było mało, nasz „wspaniały” zespół potrafi nam 2-3 razy do roku zaserwować w promocji mega, extra śmierdzące zgniłe jajo w postaci tragikomicznych meczów ze absolutnymi słabeuszami – jak z Okocimskim, który wygrywa na Bukowej swoje jedyne spotkanie w ciągu 23 (!!!) kolejek (w których dodatkowo 15 razy przegrywa!) czy z Widzewem, który po serii dziewięciu porażek przełamuje się na naszym „teamie”.
Naprawdę trzeba mieć silny charakter, żeby wierzyć i trwać w tym marazmie, który mamy na Bukowej od kilku lat (mówimy tylko o stronie sportowej). Tak naprawdę na ten moment absolutnie nic nie przemawia za tym, aby przeciętny Kowalski miał chodzić z ochotą i przyjemnością na mecze GieKSy. Dla takiego Kowalskiego szkoda wydawać kasę na to, żeby w zimnie oglądać jak grupa „zawodowców” potyka się o własne nogi, dając wygrywać ambitnej młodzieży z innych klubów.
My jednak się nie poddajemy i ciągle jesteśmy i będziemy obecni na meczach. Nasza wiara to wierność, to oczywiste. Ale jak z tą wiarą w kontekście nadziei na lepsze jutro? Powoli wiara w tym kontekście staje się już typowym myśleniem magicznym, zabobonem, wspomnianą wiarą w rzeczy nadprzyrodzone. Że coś się odmieni, że nagle zdarzy się cud. Bo argumenty na ten moment naprawdę się wyczerpały, a ci zawodnicy, którzy obecnie są w kadrze pierwszego zespołu po prostu już w ogóle nie są godni zaufania. Oszukali nas już wielokrotnie i jeszcze perfidnie budowali nadzieję. Jak z Tychami, kiedy zagrali kapitalne, świetne, znakomite zawody, by za dwie kolejki w Łodzi zagrać bez ambicji i dodatkowo zapominając o choćby minimalnych dla przyzwoitości umiejętnościach piłkarskich. Ja sam po derbach znów uwierzyłem, że może być dobrze, choć niektórzy kibice tonowali hurraoptymistyczne nastroje – okazało się, że mieli rację.
Nie przeczę tutaj, że trener Artur Skowronek mając całą zimę do przepracowania, nie przepracuje jej solidnie i najlepiej jak tylko potrafi, że nawet podniesie poziom zespołu i będzie on grał lepiej niż w rundzie jesiennej. Aspiracje w Katowicach są jednak dużo wyższe niż „lepsza gra na wiosnę”. Czysto teoretycznie 11 punktów straty do miejsca premiowanego awansem to 4 kolejki, ale sezon nie wydaje się do uratowania i już na 95% został przegrany. GieKSa musiałaby wygrać większość meczów, by awansować, a to wydaje się niemożliwe.
Pozostaje mieć chyba nadzieję, że wiosna da nadzieję na dobrą jesień… Tak musimy się pocieszać, takimi półśrodkami. Tak naprawdę to nie zima jest do przepracowania, tylko całe pierwsze półrocze. Po to, żebyśmy za rok o tej porze nie musieli znowu mówić o przegranym sezonie.
Wiara? Ta wiara ciągle jest, niepoprawna, nieracjonalna, nielogiczna. Wiara w to, że kiedyś po prostu musi być lepiej, że minie może jeszcze rok, może pięć, a może dziesięć lat i w końcu osiągniemy upragniony sukces i w końcu wrócimy na salony. Będziemy mogli wtedy spojrzeć w lustro i powiedzieć, że zawsze byliśmy z tym klubem i nie zrezygnowaliśmy, kiedy nic nie przemawiało za sukcesem. Musimy w to wierzyć, bo przecież nie mając wiary w ogóle nasze bycie przy GieKSie nie miałoby sensu.
Shellu
Hokej
Kompromitacja w Tychach
W 20. kolejce THL nasza drużyna wyruszyła do Tychów żeby zmierzyć się z miejscowym GKS-em.
Pierwszą tercję rozpoczęliśmy od szarpanej gry w tercji neutralnej. Dopiero w 4. minucie strzał na bramkę Fucika zdołał oddać Wronka, ale jego uderzenie nie sprawiło problemów bramkarzowi gospodarzy. W 7. minucie miejscowi wyszli na prowadzenie. W drugiej połowie pierwszej odsłony nasza drużyna stanęła przed szansą wyrównania wyniku za sprawą liczebnej przewagi. Pomimo oddania kilku groźnych strzałów, to żaden z naszych zawodników nie zdołał pokonać Fucika. W 19. minucie fantastyczną interwencją popisał się Eliasson ratując nas przed utratą drugiej bramki. Chwilę przed syreną kończącą pierwszą tercję Eliasson ponownie zachował czujność i pewnie obronił kolejne strzały gospodarzy.
Drugą tercję rozpoczęliśmy od zdecydowanego ataku na bramkę Fucika, blisko zdobycia bramki był Wronka i Varttinen. W 24. minucie gospodarze zdobyli drugą bramkę, wykorzystując liczebną przewagę. Kilkanaście sekund później gospodarze ponownie podwyższyli. W 25. minucie nastąpiła zmiana bramkarza w naszej drużynie. W 28. minucie czwartą bramkę dla drużyny gospodarzy zdobył Drabik, wykorzystując bierną postawę naszych obrońców. W 33. minucie w sytuacji sam na sam z Fucikiem znalazł się Dupuy, ale jego strzał był za lekki, by pokonać bramkarza gospodarzy. Na sam koniec drugiej odsłony gospodarze po raz piąty wbili krążek do naszej bramki.
Trzecią odsłonę rozpoczęliśmy od kilku strzałów na bramkę Fucika. Jednak to gospodarze ponownie znaleźli drogę do naszej bramki, zdobywając szóstą bramkę w tym meczu. Minutę później po raz siódmy do bramki trafił Viinikainen. Na sam koniec meczu bramkę honorową dla naszej drużyny zdobył Jonasz Hofman.
GKS Tychy – GKS Katowice 7:1 (1:0, 4:0, 2:1)
1:0 Filip Komorski (Valtteri Kakkonen, Rafał Drabik) 06:16
2:0 Alan Łyszczarczyk (Rasmus Hejlanko, Valtteri Kakkonen) 23:23, 5/4
3:0 Mark Viitianen (Dominik Paś) 24:18
4:0 Rafał Drabik (Szymon Kucharski, Mateusz Bryk) 27:48
5:0 Mateusz Gościński (Hannu Kuru, Olli Kaskinen) 38:56
6:0 Hannu Kuru (Juuso Walli, Bartłomiej Pociecha) 45:23
7:0 Olli-Petteri Viinikainen (Alan Łyszczarczyk, Rasmus Hejlanko) 47:54
7:1 Jonasz Hofman
GKS Tychy: Fucik, Lewartowski – Viinikainen, Bryk, Łyszczarczyk, Komorski, Knuutinen – Kaskinen, Kakkonen, Jeziorski, Kuru, Heljanko- Walli, Pociecha, Karkkanen, Paś, Viitanen – Bizacki, Ubowski, Drabik, Kucharski, Gościński.
GKS Katowice: Eliasson, Kieler – Maciaś, Hoffman, Wronka, Pasiut, Fraszko – Varttinen, Verveda, Anderson, Monto, Dupuy – Runesson, Lundegard, Michalski, McNulty, Hofman Jo. – Chodor, Dawid, Hofman Ja.
Felietony Piłka nożna
Komu nie zależało, by zagrać?
Gdy wyjrzałem dziś za okno z pokoju hotelowego, zobaczyłem szron na pobliskich dachach. I tyle. Śniegu nie było ani grama, jedyne, co mogło nas przyprawiać o lekkie dreszcze to przymrozek i konieczność spędzenia tego meczu w tak niskiej temperaturze. Wiadomo jednak, że podczas dobrego widowiska można się porządnie rozgrzać i emocje sportowe niwelują jakiekolwiek atmosferyczne niedogodności. Głowiłem się, jak to jest, że w różnych rejonach Polski mamy atak zimy, a przecież okolice bieguna zimna, które teoretycznie najbardziej są narażone na popularny biały puch, tym razem są wolne od tego.
Gdy jechałem autobusem na mecz i zaczęło lekko prószyć – a było to o godz. 10.30 ani przez myśl nie przeszło mi, jak to się wszystko skończy. Po prostu – śnieg zaczął sobie padać, nie był to jakiś armagedon, a i same opady śniegu, choć były wyraźne, nie przypominały tych, które znamy z przeszłości.
Po wejściu na stadion zobaczyłem taką właśnie oprószoną murawę – niezasypaną. Białawo-zieloną lub zielonkawo-białą. Typowy widok, gdy mamy pierwsze opady śniegu w roku lub też szron po mroźnej nocy. Białe gunwo (że tak zejdziemy z romantycznej wersji o puchu) ciągle jednak z białostockiego nieba spadało. I w pewnym momencie rzeczywiście murawa stała się dość biała. Nie przeszkodziło to jednak obu drużynom oraz sędziom rozgrzewać się. Kibice wypełniali stadion, zwłaszcza ci z Jagiellonii jeszcze przed meczem głośno dopingując swój zespół. Sympatycy GieKSy powoli zaczęli wchodzić na sektor gości i też dali znać o sobie. Przyznam, że nie myślałem w ogóle o tym, że mecz może się nie odbyć. Nie miałem takiego konceptu w głowie.
Za łopaty wzięło się… kilka osób. Zaczęli odśnieżać pola karne. Wyglądało to tak, że na jednym skrzydle stało trzech chłopa i sami nie wiedzieli, jak się za to zabrać. „Gdzie kucharek sześć…” – powiedziałem Miśkowi. A na drugim skrzydle szesnastki jeden jegomość odśnieżył na kilka metrów szerokość pola karnego, pokazując, że „da się”. A tamci deliberowali. Do tej pory odśnieżone były tylko linie i wspomniany kawałek. Na drugim polu karnym natomiast jakiś artysta „odśnieżał” w taki sposób, że zagarniał, wręcz zdrapywał śnieg, zamiast go nabierać na łopatę. Nie trzeba być śnieżnym omnibusem, żeby wiedzieć, że średnio efektywna jest to metoda. Po niedługim czasie wszyscy położyli na to lachę i sobie poszli czy tam przestali działać.
Dopiero kilka minut przed meczem zorientowałem się, że sędzia się dziwnie zachowuje, wychodzi i sprawdza. Załączyłem Canal+, by nasłuchiwać wieści i tam było jasne, że arbiter Wojciech Myć sugerował, iż szanse na rozegranie tego spotkania są dość marne. Potem wyszedł na boisko jeszcze raz, ze swoimi asystentami i patrzyli, jak zachowuje się piłka. W moim odczuciu ta rzucana i turlana przez nich futbolówka reagowała normalnie, z odpowiednim odbiciem czy brakiem większego oporu przy toczeniu się po ziemi. Do końca miałem nadzieję, że mecz się odbędzie.
Sędzia jednak zadecydował inaczej. W wywiadzie dla Canal+ powiedział, że ze względu na zdrowie zawodników, a także ograniczoną widoczność – podejmuje decyzję o odwołaniu meczu. Podał też argument, że do pomarańczowej piłki przykleja się śnieg i tak jej nie widać. A linie, które zostały odśnieżone i tak za chwilę zostałyby zasypane.
Mecz się nie odbył.
Odniosę się więc najpierw do słów sędziego, bo już one są dla mnie kuriozalne. Odśnieżone linie po 40 minutach (także już po odwołaniu meczu) nadal były widoczne. I nie zanosiło się specjalnie na to, że mają zostać momentalnie zasypane. Nawet jeśli – to chwila przerwy w meczu lub po prostu w przerwie między dwiema połowami – pospolite ruszenie do łopat i gotowe. A argument o piłce to już kuriozum do kwadratu. Na Boga – przecież śnieg to nie jest jakiś klej czy oleista substancja. I nawet jeśli w statycznej sytuacji klei się do piłki, to jest ona cały czas KOPANA. Dla informacji pana Mycia – to powoduje drgania w futbolówce, a to (plus odbijanie się od ziemi) z piłki przyklejony kawałek śniegu strząsa. Więc naprawdę nie mówmy takich głodnych kawałków na głos, bo tylko wzmacniamy opinię o sędziach taką, a nie inną.
Trener Siemieniec już po decyzji mówił dla Canal Plus, że z punktu widzenia logistyki w rundzie jesiennej, nie na rękę jest im nie grać, w domyśle, że ten mecz trzeba będzie jeszcze gdzieś wcisnąć. Tylko przecież WIADOMO, że tego spotkania nie da się rozegrać jesienią, bo przecież po ostatnim meczu ligowym Jaga gra dwa razy w Lidze Europy plus jeszcze w środku grudnia zaległy mecz z Motorem. Więc z GKS musieliby zagrać tuż przed świętami, a przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie przedłuży rundy GieKSie o dwa tygodnie z powodu zaległego meczu. Niech więc trener Adrian nie robi ludziom wody z mózgu. Poza tym trener powiedział, że ze względu na stan boiska, była to jedyna i słuszna decyzja i trudno nie było odnieść wrażenia, że z powodu napiętego terminarza właśnie TERAZ, dłuższy oddech dla Jagiellonii to najlepsze, co może ich spotkać…
A Rafał Górak? Bardzo dyplomatycznie mówił, że rozumie decyzję sędziów, ale chyba trzy razy podczas wywiadu dał do zrozumienia, jakie miał zdanie… Panowie za zamkniętymi drzwiami rozmawiali, każdy dał swoje argumenty. Trener zwrócił uwagę, że ze względu na szczelnie wypełniony sektor gości mogło to wyglądać inaczej. Że białe linie widać i przy dobrej woli organizatora, boisko można byłoby doprowadzić do stanu używalności. Że taki wyjazd bez meczu to dodatkowe koszty dla klubu. Jakbym więc miał typować, to pewnie wyglądało to tak „ej Rafał, wiesz, jak jest, jaką mamy sytuację, wiem, że nie jest to wam na rękę, ale zgódź się na przełożenie meczu, odwdzięczymy się dobrym winkiem”… Być może więc ze względu na solidarność kolegów po fachu i gentelmen’s agreement, szkoleniowiec, mimo że wolałby zagrać – nie oponował.
No i właśnie. To jest pytanie – czy komuś zależało, żeby wykorzystać opady i meczu nie rozegrać? Powiem wprost – reakcja organizatora meczu na tę „zimę” jest mocno zastanawiająca i nie wiem, czy Jagiellonia nie powinna z tego tytułu ponieść konsekwencji. Powtórzę – klub nie zrobił absolutnie nic, żeby ten mecz rozegrać. Począwszy od prognoz – przecież atak zimy w Polsce był już wczoraj, więc nie można było nie zakładać, że podobna sytuacja powtórzy się w Białymstoku. A jeśli tak, to przygotowuje się zastępy ludzi – choćby na wszelki wypadek – do tego, żeby boisko odśnieżyć. Pamiętacie, co było w zeszłym sezonie w meczu Radomiaka z Zagłębiem? Momentalnie, w ciągu kilku minut płyta po nawałnicy zrobiła się biała. Tam też było ryzyko przerwania i odwołania meczu. Ale ludzie robili, co w swojej mocy, odśnieżali, jak tylko się da i spotkanie zostało dokończone. Wczoraj w Rzeszowie kompletnie zasypany stadion został odśnieżony i mecz również się odbył. A w Białymstoku? Nie było chętnych czy nie miało ich być? Mogli nawet tych żołnierzy wziąć, co to zawsze są na trybunach. Cokolwiek. A tutaj kilku ludzi z łopatą zaczęło nieskładnie machać, ale chyba ktoś im powiedział, że to bez sensu – no i przestali.
Nie będę wnikał, czy na takim boisku można grać czy nie. Jak bardzo wpływa to na zdrowie zawodników. Wiem, że w przeszłości takie mecze się odbywały i nikt nie płakał i nie zasłaniał się ani zdrowiem, ani terminarzem. GieKSa taki mecz rozgrywała z Arką Gdynia – pamiętny z niewykorzystanym karnym Adamczyka – i jakoś się dało. Nie jest to może najbardziej estetyczne widowisko, ale mecz jest rozegrany i jest z głowy.
Natomiast tu nie chodzi o to, czy na zaśnieżonym boisku można grać. Chodzi o to, że nikt nie zajął się odśnieżaniem. Dlatego cała ta sytuacja ostatecznie wydaje mi się po prostu skandaliczna. Dosłownie godzinkę śnieg poprószył – bez jakiejś większej nawałnicy – i odwołujemy mecz.
I tak – piłkarze pojechali sobie na drugi koniec polski, by pobiegać na murawie stadionu Jagiellonii. Klub zapłacił za hotel, wyżywienie, przejazd. Teraz będzie to musiał zrobić drugi raz – najpewniej na wiosnę. Kibice zrywali się o drugiej w nocy, niektórzy pewnie nawet nie poszli spać, by stawić się na zbiórkę w ciemnych Katowicach. Jechali w tak wielkiej liczbie przez cały kraj – też przecież zapłacili za bilety i przejazd. I dostali w bambuko, bo paru osobom nie chciało się wyjść i doprowadzić boisko do jako takiego stanu.
Uważam, że PZPN czy Ekstraklasa, czy kto tam zarządza tym całym grajdołkiem, nie powinien przyzwalać na taką fuszerkę. To jest kupa kasy i czas wielu ludzi, którzy zdecydowali się do Białegostoku przyjechać. To po prostu jest nie fair.
Nieraz bywały jakieś sytuacje czy to z pogodą, czy wybrykami kibiców i kapitanowie lub trenerzy obu drużyn zgodnie mówili – gramy/nie gramy. Była ta wyraźna jednogłośność. A czasem spór. Grano nawet po zapaści Christiana Eriksena – choć tam akurat uważam, że ta decyzja była fatalna (choć z drugiej strony to Euro, więc logistyka dużo trudniejsza). Tutaj zabrakło determinacji, żeby mecz rozegrać. Rozumiem trenera Góraka, że podszedł dyplomatycznie do sprawy. Ja tego protokołu dyplomatycznego trzymać nie muszę i wysuwam hipotezę, że komuś na rękę był ten niezbyt wielki opad śniegu.
Dotychczas wielokrotnie pisałem i mówiłem, że cenię Jagiellonię i Adriana Siemieńca za to, jak łączą ligę i puchary. Byłem pod wrażeniem, że rok temu Jaga nie przełożyła spotkania z GKS na jesień, gdy sama była pomiędzy meczami z Ajaxem – trener gospodarzy dzisiejszego niedoszłego pojedynku mówił, że poważna drużyna musi umieć grać co trzy dni. Tym razem jednak w obliczu meczu z KuPS i końcówki ligi, takie zdanie przestało już zobowiązywać.
Nam nie pozostaje nic innego, jak przygotować się do sobotniego spotkania z Pogonią. Oby piłkarze GKS również wykorzystali fakt, że nie będą mieli Jagi w nogach i jak najlepiej mentalnie i fizycznie przygotowali się do spotkania z Portowcami. A z Jagiellonią i tak się już niedługo zmierzymy, bo za jedenaście dni w Pucharze Polski.
Kups!
Piłka nożna
Mecz z Jagiellonią odwołany!
W związku z atakiem zimy w Białymstoku i niezdatnymi według sędziego warunkami do gry mecz Jagiellonia Białystok – GKS Katowice został odwołany.




Najnowsze komentarze