Historia pojedynków GieKSy z Lechem sięga lat 70. ubiegłego wieku. Wiele z nich pamięta red. Józef Djaczenko z serwisu kibicpoznanski.pl, autor wielu publikacji o Poznaniu i Lechu, redaktor naczelny pierwszego Magazynu Kolejorz, autor m.in. takich książek jak „Alfabet Lecha Poznań” czy „Stadion. Magia Bułgarskiej”. Przed niedzielnym meczem porozmawialiśmy nie tylko o historii, ale także o wzlotach i upadkach Lecha w obecnym sezonie, szansach na upragnione mistrzostwo oraz personalnych związkach GieKSy z Kolejorzem.
Czy w tym sezonie Lech zasłużył na Mistrzostwo Polski?
Jeśli dziś ma najwięcej zwycięstw, strzelił najwięcej goli i dzięki temu zdobędzie najwięcej punktów, to pewnie tak. A nawet jeśli ktoś powie, że nie zasłużył, to pozostałe drużyny nie zasłużyły jeszcze bardziej. Faktem jest, że Lech wielokrotnie zawodził, grał nierówno, kiepsko sobie radził na wyjazdach, a jesień miał bez porównania lepszą niż wiosnę. Mimo tych wszystkich mankamentów dziś ma najwięcej punktów i mam nadzieję, że dołoży jeszcze te ostatnie, potrzebne do mistrzostwa.
Przed ostatnią ligową kolejką, która odwróciła kolejność w czołówce, jakie odczucia dominowały wśród kibiców Lecha? Wiara w ostateczny sukces czy poczucie zmarnowanej szansy?
Poczucie zmarnowanej szansy było wyczuwalne od dawna, kiedy Lech jako lider nie wykorzystywał kolejnych szans na odskoczenie rywalom. Na początku tego roku po fatalnej grze przegrał na wyjeździe z Lechią, a tydzień później uległ u siebie Rakowowi. Wtedy wydawało się, że wszystko jest już stracone. Tymczasem później rozegrał kilka fantastycznych spotkań i sytuacja się odwróciła, ale zamiast powiększać przewagę, wypuściliśmy z rąk zwycięstwo w Radomiu po golu w ostatniej minucie i daliśmy się wyprzedzić Rakowowi. Rozgoryczenie było duże. Na szczęście zespół szybko się podniósł i w następnym meczu rozbił Puszczę strzelając osiem bramek – jedna piękniejsza od drugiej. Kiedy okazało się, że Raków dość niespodziewanie przegrał z Jagiellonią, wróciła nadzieja na ostateczny tryumf, jednak aby tak się stało, trzeba było pokonać Legię w Warszawie. Lech zagrał pragmatycznie, koncentrując się na neutralizowaniu ataków Legii, a wykorzystał to, co ma najlepszego – niezwykłą jakość piłkarską takich zawodników jak Gholizadeh, który nie błyszczał, ale w kluczowym momencie – mówiąc w języku koszykarskim – znalazł swoją klepkę i zdobył w zasadzie identycznego gola jak w poprzednim meczu z Puszczą. Warto jeszcze wspomnieć instynktowną interwencję Pereiry, która uchroniła nas przed stratą gola. Dzięki temu znów otwiera się szansa na mistrzostwo, ale trzeba pamiętać, że nikt za darmo punktów Lechowi nie odda.
W ubiegłym sezonie zarzucano władzom Lecha, że bez walki oddały mistrzostwo po rundzie jesiennej, nie decydując się na odpowiednie wzmocnienia i przede wszystkim obsadzając Mariusza Rumaka w roli szkoleniowca. Nie obawialiście się, że bez zimowych wzmocnień historia może się powtórzyć?
W całej układance najważniejszy jest trener i pod tym względem nie powtórzono tamtego błędu. Mariusz Rumak kojarzy się kibicom Lecha z największymi wpadkami w europejskich pucharach, kiedy odpadaliśmy z Žalgirisem Wilno czy islandzkim Stjarnan. Z kolei Niels Frederiksen całkowicie przeobraził nasz zespół, nauczył piłkarzy gry ofensywnej i intensywnej, potrafi wydobyć z kluczowych piłkarzy to, co najlepsze. Co prawda wiosną nie jest już tak dobrze jak jesienią, ale zdarzały się fantastyczne mecze jak z Widzewem, Pogonią czy wspomniany wcześniej z Puszczą. I kiedy wydawało się, że Raków nie wypuści juz z rąk prowadzenia w tabeli, przyszła porażka z Jagiellonią i teraz wszystko jest w naszych rękach.
Lech być może nie imponuje dziś głębią składu, ale wygląda na to, że liderzy zespołu złapali formę we właściwym momencie.
Duża w tym zasługa Nielsa Frederiksena. W tym sezonie Lech nie wzmocnił znacząco kadry, ale trener potrafi w pełni korzystać z umiejętności Sousy, Ishaka czy Gholizadeha. Ali długo leczył kolejne kontuzje i był uważany za niewypał transferowy, bo dochodził do zdrowia o wiele dłużej niż się tego spodziewano. Tymczasem okazało się, że to brylant, który gra efektownie i skutecznie. Jakości w Lechu nie brakuje, bo przecież jest jeszcze Patrik Wålemark, który długo dochodził do formy, ale kiedy wreszcie pokazał pełnię swoich umiejętności, to widać, że jest to piłkarz z innej półki, mający przecież w swoim CV mistrzostwo Holandii z Feyenoordem.
Czy w tym samym szeregu można ustawić Antoniego Kozubala?
Chyba jeszcze nie. Kozubal to piłkarz o ogromnym potencjale, ale raczej jeszcze nie na dziś. Owszem, w niektórych meczach nie odstaje i daje drużynie wiele, ale czasem też zawodzi i gra słabo. Jest to jednak w pełni zrozumiałe w przypadku tak młodego zawodnika i nikt nie ma do niego pretensji. Moim zdaniem pokazuje więcej niż można się było spodziewać i kiedyś będzie wielkim piłkarzem. Jesteśmy wdzięczni GieKSie, że oszlifowała ten talent – Kozubal wrócił z wypożyczenia do Katowic jako gracz bez porównania lepszy niż w momencie, gdy opuszczał Lecha.
Swoje trzy grosze dołożyliśmy także do tego, że Lech ma wreszcie bramkarza, który jest pewnym punktem drużyny.
Mówi się, że Lech ma najlepszą akademię w Polsce, ale jednocześnie nie brakuje głosów, że potrafimy szkolić wszystkich oprócz bramkarzy. Lech sprowadzał na tę pozycję różnych piłkarzy, ostatnio np. z Holandii, ale nie znalazł właściwego kandydata, dopóki nie błysnął Mrozek. To, że w Poznaniu nie mają oka do bramkarzy potwierdza fakt, że Mrozek po powrocie z wypożyczenia w Katowicach wylądował w rezerwach, po czym przeniósł się do Stali Mielec na zasadzie transferu medycznego. Tam okazał się super wzmocnieniem, co więcej – dwukrotnie zatrzymał Lecha i ani razu nie dał się pokonać. Zapadła więc decyzja o sprowadzeniu go z powrotem i od tego czasu Mrozek nie oddaje miejsca między słupkami. Wcześniej zdarzały mu się błędy, ma jeszcze pewne mankamenty, szczególnie przy wyprowadzaniu piłki, ale już dziś jest to kawał solidnego bramkarza.
Macie jeszcze nadzieję, że Filip Szymczak okaże się w przyszłości wzmocnieniem ofensywy Lecha?
Filip dobrze rokował jeszcze w czasach trenera van den Broma, który dawał mu szanse występów nawet w wyjściowym składzie, nie na pozycji napastnika, ale tuż za nim. Szymczak spisywał się tam doskonale, walczył w środku pola, rozgrywał piłkę, ale też wchodził w pole karne i strzelał bramki. Wydawało się wtedy, że będzie z niego wiele pożytku. W pewnym momencie coś się jednak zatrzymało, szczególnie pod okiem Mariusza Rumaka Szymczak przestał się rozwijać. Szansą dla niego było pierwsze wypożyczenie do Katowic i moim zdaniem wrócił od was jako lepszy piłkarz. Nie był to jednak rozwój, który gwarantowałby mu miejsce w składzie Lecha. Trudno mi przewidywać, jakie decyzje zostaną wobec niego podjęte.
Ma Pan szczególne wspomnienia dotyczące rywalizacji Lecha z GKS-em?
W kontekście GieKSy pozwolę sobie sięgnąć pamięcią do zamierzchłej przeszłości, kiedy rozpoczynał się okres nazywany u nas „karnawałem Lecha”. Na przełomie lat 60. i 70. Poznań nie miał swojej drużyny w ówczesnej 1. lidze – Lech, Olimpia i Warta błąkały się na peryferiach futbolu. W 1971 r. Lech awansował wreszcie do 2. ligi i chciał iść za ciosem po kolejny awans. Jesienią tego roku do Poznania przyjechał GKS Katowice. Ten mecz został rozegrany awansem w środku tygodnia, późnym wieczorem, na stadionie milicyjnego klubu Olimpia, który był wyposażony w oświetlenie. Na trybunach zasiadło dobre 30 tysięcy ludzi mających nadzieję, że Kolejorz wykona kolejny krok w stronę awansu. Przewaga Lecha była przytłaczająca, nie przekładała się jednak na gole za sprawą jednego człowieka – Franciszka Sputa, który bronił w niemożliwych wręcz sytuacjach. Co ciekawe, niedawno Lech zorganizował spotkanie z byłymi gwiazdami. W pewnym momencie rozmowa zeszła właśnie na temat tego pamiętnego spotkania. Ryszard Matłoka, który w 89. minucie zdobył wtedy zwycięskiego gola, wspominał, że wszyscy w Lechu byli wściekli na Sputa, że tak długo nie dał się pokonać. Atmosfera tamtego spotkania była niesamowita i do dzisiaj jest wspominana. Tak wyglądał pierwszy kontakt Lecha z GKS-em Katowice.
Ostatecznie Lech awansował wtedy na najwyższy szczebel rozgrywek, natomiast GKS spędził na zapleczu kilka kolejnych sezonów.
Z tamtego okresu szczególnie zapadł mi w pamięci Henryk Górnik – piłkarz nomen omen górniczego klubu. Znakomity pomocnik, który dwukrotnie pomógł GieKSie wywalczyć upragniony awans. W kolejnych latach walczyliśmy ze sobą o puchary i choć GKS nigdy nie zdobył mistrzostwa, to często meldował się w europejskich rozgrywkach. Mieliście wielu dobrych piłkarzy, jak Piotr Piekarczyk, Jerzy Wijas, czy w późniejszych latach śp. Adam Ledwoń i Kazimierz Węgrzyn. Natomiast nie można mówić o GKS-ie nie wspomniawszy Jana Furtoka, który był gwiazdą nie tylko polskiej ligi, ale też Bundesligi. Mecze Lecha z GKS-em w latach 90. były bardzo zacięte, szczególnie za sprawą wyjątkowo zadziornego piłkarza, jakim był Piotr Świerczewski. Bywało nerwowo i zdarzały się nawet bójki na boisku, bo „Świr” nie dawał sobie w kaszę dmuchać, a nasi piłkarze też byli nieustępliwi. Wyniki były różne – raz wygrywali jedni, raz drudzy, zarówno przy Bułgarskiej, jak i przy Bukowej.
Miał Pan okazję odwiedzić stary stadion GieKSy?
Bywałem na tym stadionie nie raz – w latach 90. był to jeden z najnowocześniejszych obiektów. Pamiętam, jak za jedną z bramek powstawała imponująca, stroma trybuna. Wydawało się, że będzie to piękny stadion, niestety nie udało się go dokończyć.
Jest jeszcze jedna postać, która łączy nasze kluby: Krzysztof Gajtkowski.
Gajtek przywołuje w Poznaniu wesołe wspomnienia, bo był wyjątkowo barwnym człowiekiem i krąży wiele anegdot z nim związanych. Typowy Ślązak – sympatyczny, ale zadziorny, bardzo związany z GKS-em. Przy okazji jego transferu pojawiły się pewne nieporozumienia między Piotrem Dziurowiczem a Radosławem Majchrzakiem, prezesem Lecha, dotyczące płatności za ten transfer. GKS miał wtedy ogromne problemy finansowe i Dziurowiczowi zależało, aby przelew za Gajtkowskiego został zrealizowany na różne konta. Nie wszystko się zgadzało, więc prezes GKS-u rozkazał wręcz Gajtkowskiemu powrót do Katowic. Ten uciekł ze zgrupowania przez okno, wsiadł do samochodu i wrócił na Śląsk. Na szczęście udało się wyjaśnić wszystkie nieporozumienia i Gajtek trafił ostatecznie do Lecha. Do dzisiaj wspominamy, że kilka razy kradziono mu samochód, bo szczerze mówiąc nienajlepiej go pilnował. Potem musiał płacić okup, żeby go odzyskać. Pewnego dnia poprosił jednego z pracowników klubu o wysłanie faksu. Na informację, że faks poszedł, oburzył się mówiąc z charakterystycznym śląskim akcentem: Jak poszedł? Przecież widza, że dalej tu leży!
Gajtkowski to jednak nie tylko zabawne anegdoty, ale też przyzwoity poziom sportowy.
W czasie, gdy do Lecha wchodziła Amica jako inwestor, chciała zostawić najlepszych piłkarzy z dotychczasowej kadry. Władzom Lecha zależało jednak, aby odzyskać prywatne pieniądze zainwestowane w transfer Gajtkowskiego, którego widziała u siebie Korona Kielce. Stąd pośpiech, aby zdążyć go wytransferować przed połączeniem klubów. Ludzie związani z Amicą mieli potem pretensje, że wypuszczono tak dobrego napastnika. W Kielcach Gajtek również błysnął, strzelając sporo bramek. Jeśli chodzi o jego wystepy w Lechu, należy przypomnieć mecz z Pogonią w 2003 r. w którym strzelił pięć goli. Mnie natomiast najbardziej zapadł w pamięć wyjazd do Ostrowca w tym samym roku. Kibice Lecha i KSZO są zaprzyjaźnieni, więc na trybunach panowała przyjazna atmosfera. W drugiej połowie Gajtkowski strzelił gola dającego Lechowi prowadzenie do bramki, za którą siedzieli najzagorzalsi kibice, po czym zdjął koszulkę i nieco prowokacyjnie okazywał radość tuż przed sektorem gospodarzy, czym rozzłościł zarówno kibiców KSZO, jak i Lecha. Kilka minut później zszedł z boiska i dostał burę za swoje zachowanie. Odpowiedział w swoim stylu: to jeszcze nic, zobaczycie co zrobia na GieKSie! W Katowicach graliśmy tydzień później i przegraliśmy po golu brazylijczyka Léo, a Gajtkowski, mimo że rozegrał cały mecz, bramki nie zdobył.
Przed naszą rozmową odtworzyłem sobie skrót ostatniego meczu GieKSy w Poznaniu. Co ciekawe – nie załapała się do niego ani jedna nasza ofensywna akcja. Przewaga Lecha była aż tak przytłaczająca?
Przypominam sobie co najmniej kilka sytuacji stworzonych przez GKS, który nie grał źle. Za to Lech u siebie wygrywał wtedy wszystko, strzelając mnóstwo goli. Tydzień wcześniej Legia wyjechała z Poznania z bagażem pięciu bramek, wcześniej Jagiellonia przegrała 0-5. Mimo to czuliśmy respekt przed GieKSą, bo bardzo sprawnie radzicie sobie z przenoszeniem piłki z obrony pod pole karne rywala. Gracie bardzo dobrze z piłką przy nodze, także za sprawą graczy z Poznania, bo Marcin Wasielewski rozkwitł w Katowicach, a w Lechu grał głównie w rezerwach. Z zaciekawieniem patrzę też, jak coraz lepiej odnajduje się u was Alan Czerwiński. Swego czasu imponował w Zagłębiu i cieszyłem się, gdy Lech sprowadzał go do siebie. Miał dobre momenty, ale gdy przyszedł Joel Pereira, to zabrakło dla niego miejsca w składzie. GKS ma kilku piłkarzy, których będzie się trzeba bać w niedzielę.
Nasz pojedynek może być kluczowy dla ostatecznych rozstrzygnięć w lidze. Czy ta presja może przytłoczyć Lecha na boisku beniaminka?
Gdyby nie mecz z Legią, odpowiedziałbym, że tak. Lech nie wydawał się dotąd drużyną, która idzie jak po swoje i zdarzało się, że nie unosił ciężaru niektórych spotkań. GKS jest klasowym zespołem, co potwierdza wysokie jak na beniaminka miejsce w tabeli. Mimo to więcej jakości jest po stronie Lecha i bez dwóch zdań musimy wygrać w Katowicach. Mam jednak cichą nadzieję, że dzień wcześniej dla Lecha zagra trener Jacek Zieliński i jego Korona, która podejmuje Raków. Wtedy Lech nie musiałby aż tak spinać się na GieKSę. Kibice Lecha życzyliby sobie, żeby GKS nie walczył jak za ojczyznę, ale jestem przekonany, że wasi piłkarze nie położą się przed Lechem i będą chcieli się pokazać z jak najlepszej strony.
Przy korzystnym rozstrzygnięciu w Kielcach możecie świętować mistrzostwo już w niedzielę.
Mam wielką nadzieję, że tak właśnie będzie i stawiam na niewielkie zwycięstwo Lecha. Liczę, że walka o mistrzostwo będzie sportowa, uczciwa i po puchar ostatecznie sięgnie zespół lepszy, któremu bardziej zależy na przechyleniu szali na swoją korzyść. Dlatego w ciemno biorę jednobramkowe zwycięstwo Lecha: 1-0 lub 2-1.
Polskie kluby doskonale radziły sobie w tym sezonie w europejskich rozgrywkach. Czuliście żal, że możecie to tylko obserwować z boku?
Na pewno, choć to nie pierwszy raz, gdy Lech nie załapał się do pucharów. Jest jednak satysfakcja, że polskie drużyny potrafią rywalizować na tym poziomie i dzięki temu w przyszłym sezonie wystarczy zająć drugie miejsce, by grać w kwalifikacjach Ligi Mistrzów. Kto wie, być może Katowice powalczą o to dodatkowe miejsce w pucharach. Tego wam życzę, bo GKS jest zasłużonym klubem dla polskiej piłki i może się podobać, bo pod okiem trenera Góraka robi widoczne postępy, a przy odpowiednich transferach może być tylko lepiej. GKS może wyrosnąć jako solidny rywal dla Lecha, ale mam nadzieję, że dopiero w przyszłym sezonie.
Najnowsze komentarze