Piłka nożna Wywiady
Okiem rywala: jakość po stronie Lecha
Historia pojedynków GieKSy z Lechem sięga lat 70. ubiegłego wieku. Wiele z nich pamięta red. Józef Djaczenko z serwisu kibicpoznanski.pl, autor wielu publikacji o Poznaniu i Lechu, redaktor naczelny pierwszego Magazynu Kolejorz, autor m.in. takich książek jak „Alfabet Lecha Poznań” czy „Stadion. Magia Bułgarskiej”. Przed niedzielnym meczem porozmawialiśmy nie tylko o historii, ale także o wzlotach i upadkach Lecha w obecnym sezonie, szansach na upragnione mistrzostwo oraz personalnych związkach GieKSy z Kolejorzem.
Czy w tym sezonie Lech zasłużył na Mistrzostwo Polski?
Jeśli dziś ma najwięcej zwycięstw, strzelił najwięcej goli i dzięki temu zdobędzie najwięcej punktów, to pewnie tak. A nawet jeśli ktoś powie, że nie zasłużył, to pozostałe drużyny nie zasłużyły jeszcze bardziej. Faktem jest, że Lech wielokrotnie zawodził, grał nierówno, kiepsko sobie radził na wyjazdach, a jesień miał bez porównania lepszą niż wiosnę. Mimo tych wszystkich mankamentów dziś ma najwięcej punktów i mam nadzieję, że dołoży jeszcze te ostatnie, potrzebne do mistrzostwa.
Przed ostatnią ligową kolejką, która odwróciła kolejność w czołówce, jakie odczucia dominowały wśród kibiców Lecha? Wiara w ostateczny sukces czy poczucie zmarnowanej szansy?
Poczucie zmarnowanej szansy było wyczuwalne od dawna, kiedy Lech jako lider nie wykorzystywał kolejnych szans na odskoczenie rywalom. Na początku tego roku po fatalnej grze przegrał na wyjeździe z Lechią, a tydzień później uległ u siebie Rakowowi. Wtedy wydawało się, że wszystko jest już stracone. Tymczasem później rozegrał kilka fantastycznych spotkań i sytuacja się odwróciła, ale zamiast powiększać przewagę, wypuściliśmy z rąk zwycięstwo w Radomiu po golu w ostatniej minucie i daliśmy się wyprzedzić Rakowowi. Rozgoryczenie było duże. Na szczęście zespół szybko się podniósł i w następnym meczu rozbił Puszczę strzelając osiem bramek – jedna piękniejsza od drugiej. Kiedy okazało się, że Raków dość niespodziewanie przegrał z Jagiellonią, wróciła nadzieja na ostateczny tryumf, jednak aby tak się stało, trzeba było pokonać Legię w Warszawie. Lech zagrał pragmatycznie, koncentrując się na neutralizowaniu ataków Legii, a wykorzystał to, co ma najlepszego – niezwykłą jakość piłkarską takich zawodników jak Gholizadeh, który nie błyszczał, ale w kluczowym momencie – mówiąc w języku koszykarskim – znalazł swoją klepkę i zdobył w zasadzie identycznego gola jak w poprzednim meczu z Puszczą. Warto jeszcze wspomnieć instynktowną interwencję Pereiry, która uchroniła nas przed stratą gola. Dzięki temu znów otwiera się szansa na mistrzostwo, ale trzeba pamiętać, że nikt za darmo punktów Lechowi nie odda.
W ubiegłym sezonie zarzucano władzom Lecha, że bez walki oddały mistrzostwo po rundzie jesiennej, nie decydując się na odpowiednie wzmocnienia i przede wszystkim obsadzając Mariusza Rumaka w roli szkoleniowca. Nie obawialiście się, że bez zimowych wzmocnień historia może się powtórzyć?
W całej układance najważniejszy jest trener i pod tym względem nie powtórzono tamtego błędu. Mariusz Rumak kojarzy się kibicom Lecha z największymi wpadkami w europejskich pucharach, kiedy odpadaliśmy z Žalgirisem Wilno czy islandzkim Stjarnan. Z kolei Niels Frederiksen całkowicie przeobraził nasz zespół, nauczył piłkarzy gry ofensywnej i intensywnej, potrafi wydobyć z kluczowych piłkarzy to, co najlepsze. Co prawda wiosną nie jest już tak dobrze jak jesienią, ale zdarzały się fantastyczne mecze jak z Widzewem, Pogonią czy wspomniany wcześniej z Puszczą. I kiedy wydawało się, że Raków nie wypuści juz z rąk prowadzenia w tabeli, przyszła porażka z Jagiellonią i teraz wszystko jest w naszych rękach.
Lech być może nie imponuje dziś głębią składu, ale wygląda na to, że liderzy zespołu złapali formę we właściwym momencie.
Duża w tym zasługa Nielsa Frederiksena. W tym sezonie Lech nie wzmocnił znacząco kadry, ale trener potrafi w pełni korzystać z umiejętności Sousy, Ishaka czy Gholizadeha. Ali długo leczył kolejne kontuzje i był uważany za niewypał transferowy, bo dochodził do zdrowia o wiele dłużej niż się tego spodziewano. Tymczasem okazało się, że to brylant, który gra efektownie i skutecznie. Jakości w Lechu nie brakuje, bo przecież jest jeszcze Patrik Wålemark, który długo dochodził do formy, ale kiedy wreszcie pokazał pełnię swoich umiejętności, to widać, że jest to piłkarz z innej półki, mający przecież w swoim CV mistrzostwo Holandii z Feyenoordem.
Czy w tym samym szeregu można ustawić Antoniego Kozubala?
Chyba jeszcze nie. Kozubal to piłkarz o ogromnym potencjale, ale raczej jeszcze nie na dziś. Owszem, w niektórych meczach nie odstaje i daje drużynie wiele, ale czasem też zawodzi i gra słabo. Jest to jednak w pełni zrozumiałe w przypadku tak młodego zawodnika i nikt nie ma do niego pretensji. Moim zdaniem pokazuje więcej niż można się było spodziewać i kiedyś będzie wielkim piłkarzem. Jesteśmy wdzięczni GieKSie, że oszlifowała ten talent – Kozubal wrócił z wypożyczenia do Katowic jako gracz bez porównania lepszy niż w momencie, gdy opuszczał Lecha.
Swoje trzy grosze dołożyliśmy także do tego, że Lech ma wreszcie bramkarza, który jest pewnym punktem drużyny.
Mówi się, że Lech ma najlepszą akademię w Polsce, ale jednocześnie nie brakuje głosów, że potrafimy szkolić wszystkich oprócz bramkarzy. Lech sprowadzał na tę pozycję różnych piłkarzy, ostatnio np. z Holandii, ale nie znalazł właściwego kandydata, dopóki nie błysnął Mrozek. To, że w Poznaniu nie mają oka do bramkarzy potwierdza fakt, że Mrozek po powrocie z wypożyczenia w Katowicach wylądował w rezerwach, po czym przeniósł się do Stali Mielec na zasadzie transferu medycznego. Tam okazał się super wzmocnieniem, co więcej – dwukrotnie zatrzymał Lecha i ani razu nie dał się pokonać. Zapadła więc decyzja o sprowadzeniu go z powrotem i od tego czasu Mrozek nie oddaje miejsca między słupkami. Wcześniej zdarzały mu się błędy, ma jeszcze pewne mankamenty, szczególnie przy wyprowadzaniu piłki, ale już dziś jest to kawał solidnego bramkarza.
Macie jeszcze nadzieję, że Filip Szymczak okaże się w przyszłości wzmocnieniem ofensywy Lecha?
Filip dobrze rokował jeszcze w czasach trenera van den Broma, który dawał mu szanse występów nawet w wyjściowym składzie, nie na pozycji napastnika, ale tuż za nim. Szymczak spisywał się tam doskonale, walczył w środku pola, rozgrywał piłkę, ale też wchodził w pole karne i strzelał bramki. Wydawało się wtedy, że będzie z niego wiele pożytku. W pewnym momencie coś się jednak zatrzymało, szczególnie pod okiem Mariusza Rumaka Szymczak przestał się rozwijać. Szansą dla niego było pierwsze wypożyczenie do Katowic i moim zdaniem wrócił od was jako lepszy piłkarz. Nie był to jednak rozwój, który gwarantowałby mu miejsce w składzie Lecha. Trudno mi przewidywać, jakie decyzje zostaną wobec niego podjęte.
Ma Pan szczególne wspomnienia dotyczące rywalizacji Lecha z GKS-em?
W kontekście GieKSy pozwolę sobie sięgnąć pamięcią do zamierzchłej przeszłości, kiedy rozpoczynał się okres nazywany u nas „karnawałem Lecha”. Na przełomie lat 60. i 70. Poznań nie miał swojej drużyny w ówczesnej 1. lidze – Lech, Olimpia i Warta błąkały się na peryferiach futbolu. W 1971 r. Lech awansował wreszcie do 2. ligi i chciał iść za ciosem po kolejny awans. Jesienią tego roku do Poznania przyjechał GKS Katowice. Ten mecz został rozegrany awansem w środku tygodnia, późnym wieczorem, na stadionie milicyjnego klubu Olimpia, który był wyposażony w oświetlenie. Na trybunach zasiadło dobre 30 tysięcy ludzi mających nadzieję, że Kolejorz wykona kolejny krok w stronę awansu. Przewaga Lecha była przytłaczająca, nie przekładała się jednak na gole za sprawą jednego człowieka – Franciszka Sputa, który bronił w niemożliwych wręcz sytuacjach. Co ciekawe, niedawno Lech zorganizował spotkanie z byłymi gwiazdami. W pewnym momencie rozmowa zeszła właśnie na temat tego pamiętnego spotkania. Ryszard Matłoka, który w 89. minucie zdobył wtedy zwycięskiego gola, wspominał, że wszyscy w Lechu byli wściekli na Sputa, że tak długo nie dał się pokonać. Atmosfera tamtego spotkania była niesamowita i do dzisiaj jest wspominana. Tak wyglądał pierwszy kontakt Lecha z GKS-em Katowice.
Ostatecznie Lech awansował wtedy na najwyższy szczebel rozgrywek, natomiast GKS spędził na zapleczu kilka kolejnych sezonów.
Z tamtego okresu szczególnie zapadł mi w pamięci Henryk Górnik – piłkarz nomen omen górniczego klubu. Znakomity pomocnik, który dwukrotnie pomógł GieKSie wywalczyć upragniony awans. W kolejnych latach walczyliśmy ze sobą o puchary i choć GKS nigdy nie zdobył mistrzostwa, to często meldował się w europejskich rozgrywkach. Mieliście wielu dobrych piłkarzy, jak Piotr Piekarczyk, Jerzy Wijas, czy w późniejszych latach śp. Adam Ledwoń i Kazimierz Węgrzyn. Natomiast nie można mówić o GKS-ie nie wspomniawszy Jana Furtoka, który był gwiazdą nie tylko polskiej ligi, ale też Bundesligi. Mecze Lecha z GKS-em w latach 90. były bardzo zacięte, szczególnie za sprawą wyjątkowo zadziornego piłkarza, jakim był Piotr Świerczewski. Bywało nerwowo i zdarzały się nawet bójki na boisku, bo „Świr” nie dawał sobie w kaszę dmuchać, a nasi piłkarze też byli nieustępliwi. Wyniki były różne – raz wygrywali jedni, raz drudzy, zarówno przy Bułgarskiej, jak i przy Bukowej.
Miał Pan okazję odwiedzić stary stadion GieKSy?
Bywałem na tym stadionie nie raz – w latach 90. był to jeden z najnowocześniejszych obiektów. Pamiętam, jak za jedną z bramek powstawała imponująca, stroma trybuna. Wydawało się, że będzie to piękny stadion, niestety nie udało się go dokończyć.
Jest jeszcze jedna postać, która łączy nasze kluby: Krzysztof Gajtkowski.
Gajtek przywołuje w Poznaniu wesołe wspomnienia, bo był wyjątkowo barwnym człowiekiem i krąży wiele anegdot z nim związanych. Typowy Ślązak – sympatyczny, ale zadziorny, bardzo związany z GKS-em. Przy okazji jego transferu pojawiły się pewne nieporozumienia między Piotrem Dziurowiczem a Radosławem Majchrzakiem, prezesem Lecha, dotyczące płatności za ten transfer. GKS miał wtedy ogromne problemy finansowe i Dziurowiczowi zależało, aby przelew za Gajtkowskiego został zrealizowany na różne konta. Nie wszystko się zgadzało, więc prezes GKS-u rozkazał wręcz Gajtkowskiemu powrót do Katowic. Ten uciekł ze zgrupowania przez okno, wsiadł do samochodu i wrócił na Śląsk. Na szczęście udało się wyjaśnić wszystkie nieporozumienia i Gajtek trafił ostatecznie do Lecha. Do dzisiaj wspominamy, że kilka razy kradziono mu samochód, bo szczerze mówiąc nienajlepiej go pilnował. Potem musiał płacić okup, żeby go odzyskać. Pewnego dnia poprosił jednego z pracowników klubu o wysłanie faksu. Na informację, że faks poszedł, oburzył się mówiąc z charakterystycznym śląskim akcentem: Jak poszedł? Przecież widza, że dalej tu leży!
Gajtkowski to jednak nie tylko zabawne anegdoty, ale też przyzwoity poziom sportowy.
W czasie, gdy do Lecha wchodziła Amica jako inwestor, chciała zostawić najlepszych piłkarzy z dotychczasowej kadry. Władzom Lecha zależało jednak, aby odzyskać prywatne pieniądze zainwestowane w transfer Gajtkowskiego, którego widziała u siebie Korona Kielce. Stąd pośpiech, aby zdążyć go wytransferować przed połączeniem klubów. Ludzie związani z Amicą mieli potem pretensje, że wypuszczono tak dobrego napastnika. W Kielcach Gajtek również błysnął, strzelając sporo bramek. Jeśli chodzi o jego wystepy w Lechu, należy przypomnieć mecz z Pogonią w 2003 r. w którym strzelił pięć goli. Mnie natomiast najbardziej zapadł w pamięć wyjazd do Ostrowca w tym samym roku. Kibice Lecha i KSZO są zaprzyjaźnieni, więc na trybunach panowała przyjazna atmosfera. W drugiej połowie Gajtkowski strzelił gola dającego Lechowi prowadzenie do bramki, za którą siedzieli najzagorzalsi kibice, po czym zdjął koszulkę i nieco prowokacyjnie okazywał radość tuż przed sektorem gospodarzy, czym rozzłościł zarówno kibiców KSZO, jak i Lecha. Kilka minut później zszedł z boiska i dostał burę za swoje zachowanie. Odpowiedział w swoim stylu: to jeszcze nic, zobaczycie co zrobia na GieKSie! W Katowicach graliśmy tydzień później i przegraliśmy po golu brazylijczyka Léo, a Gajtkowski, mimo że rozegrał cały mecz, bramki nie zdobył.
Przed naszą rozmową odtworzyłem sobie skrót ostatniego meczu GieKSy w Poznaniu. Co ciekawe – nie załapała się do niego ani jedna nasza ofensywna akcja. Przewaga Lecha była aż tak przytłaczająca?
Przypominam sobie co najmniej kilka sytuacji stworzonych przez GKS, który nie grał źle. Za to Lech u siebie wygrywał wtedy wszystko, strzelając mnóstwo goli. Tydzień wcześniej Legia wyjechała z Poznania z bagażem pięciu bramek, wcześniej Jagiellonia przegrała 0-5. Mimo to czuliśmy respekt przed GieKSą, bo bardzo sprawnie radzicie sobie z przenoszeniem piłki z obrony pod pole karne rywala. Gracie bardzo dobrze z piłką przy nodze, także za sprawą graczy z Poznania, bo Marcin Wasielewski rozkwitł w Katowicach, a w Lechu grał głównie w rezerwach. Z zaciekawieniem patrzę też, jak coraz lepiej odnajduje się u was Alan Czerwiński. Swego czasu imponował w Zagłębiu i cieszyłem się, gdy Lech sprowadzał go do siebie. Miał dobre momenty, ale gdy przyszedł Joel Pereira, to zabrakło dla niego miejsca w składzie. GKS ma kilku piłkarzy, których będzie się trzeba bać w niedzielę.
Nasz pojedynek może być kluczowy dla ostatecznych rozstrzygnięć w lidze. Czy ta presja może przytłoczyć Lecha na boisku beniaminka?
Gdyby nie mecz z Legią, odpowiedziałbym, że tak. Lech nie wydawał się dotąd drużyną, która idzie jak po swoje i zdarzało się, że nie unosił ciężaru niektórych spotkań. GKS jest klasowym zespołem, co potwierdza wysokie jak na beniaminka miejsce w tabeli. Mimo to więcej jakości jest po stronie Lecha i bez dwóch zdań musimy wygrać w Katowicach. Mam jednak cichą nadzieję, że dzień wcześniej dla Lecha zagra trener Jacek Zieliński i jego Korona, która podejmuje Raków. Wtedy Lech nie musiałby aż tak spinać się na GieKSę. Kibice Lecha życzyliby sobie, żeby GKS nie walczył jak za ojczyznę, ale jestem przekonany, że wasi piłkarze nie położą się przed Lechem i będą chcieli się pokazać z jak najlepszej strony.
Przy korzystnym rozstrzygnięciu w Kielcach możecie świętować mistrzostwo już w niedzielę.
Mam wielką nadzieję, że tak właśnie będzie i stawiam na niewielkie zwycięstwo Lecha. Liczę, że walka o mistrzostwo będzie sportowa, uczciwa i po puchar ostatecznie sięgnie zespół lepszy, któremu bardziej zależy na przechyleniu szali na swoją korzyść. Dlatego w ciemno biorę jednobramkowe zwycięstwo Lecha: 1-0 lub 2-1.
Polskie kluby doskonale radziły sobie w tym sezonie w europejskich rozgrywkach. Czuliście żal, że możecie to tylko obserwować z boku?
Na pewno, choć to nie pierwszy raz, gdy Lech nie załapał się do pucharów. Jest jednak satysfakcja, że polskie drużyny potrafią rywalizować na tym poziomie i dzięki temu w przyszłym sezonie wystarczy zająć drugie miejsce, by grać w kwalifikacjach Ligi Mistrzów. Kto wie, być może Katowice powalczą o to dodatkowe miejsce w pucharach. Tego wam życzę, bo GKS jest zasłużonym klubem dla polskiej piłki i może się podobać, bo pod okiem trenera Góraka robi widoczne postępy, a przy odpowiednich transferach może być tylko lepiej. GKS może wyrosnąć jako solidny rywal dla Lecha, ale mam nadzieję, że dopiero w przyszłym sezonie.
Piłka nożna Wywiady
Okiem rywala: kibicowski boom na GieKSę zachwyca
W ostatnich tygodniach relacje z Częstochowy zdominowały czołówki serwisów sportowych w Polsce. Sprawcą zamieszania był przede wszystkim trener Marek Papszun, ale forma sportowa Medalików również jest godna podkreślenia. Jak w tym wszystkim odnajdują się kibice pod Jasną Górą? Zapytałem Roberta Parkitnego ze stowarzyszenia „Wieczny Raków”, który po raz drugi odpowiedział na nasze zaproszenie. Jednocześnie zachęcam do lektury naszej poprzedniej rozmowy, w której poruszyliśmy wiele tematów związanych z historią Rakowa i naszych pojedynków.
Meczem w Częstochowie otwieramy rundę rewanżową. Jak podsumujesz postawę Rakowa w pierwszej części sezonu?
Na początku Raków stracił, ale później odrobił i teraz nasze miejsce jest mniej więcej takie, jak należy. Natomiast z kilku względów była to dla nas ciężka runda, stąd wiele osób wyraża się o Rakowie negatywnie, nie mając pełnej wiedzy o tym, co tak naprawdę dzieje się w klubie. Ja nie mam potrzeby mówić i pisać o wszystkim tylko po to, aby zebrać dodatkowe lajki. Przede wszystkim kadra nie była odpowiednio zestawiona, aby łapać punkty na wszystkich frontach. Niektórzy powiedzą, że doszły duże nazwiska, takie jak Bulat, Diaby-Fadiga czy Konstantópoulos, mimo to na początku nie grało to, jak należy. Moim zdaniem drużyna potrzebowała czasu, aby wszystko mogło się zazębić. Zmian w kadrze było dużo, do tego doszły kontuzje, dlatego początek sezonu był ciężki. W pewnym momencie pojawiały się nawet głosy nawołujące do zwolnienia trenera, ale kryzysy trzeba przezwyciężać i cała sztuka polega na tym, aby w takich momentach karta się odwróciła. Nam się to udało i dziś idziemy jak burza w Europie, a w lidze też wyglądamy coraz lepiej. Uważam, że tę rundę zakończymy jeszcze dwoma zwycięstwami, niestety m. in. waszym kosztem. Koniec końców runda jesienna w naszym wykonaniu była dobra, natomiast jako kibic polecam krytycznie podchodzić do informacji podawanych w Internecie. Czasem spotykam się z opiniami, że ktoś nie pamięta tak słabego meczu, odkąd kibicuje Rakowowi – wtedy wiem, że nie mamy o czym rozmawiać, bo sam doskonale pamiętam ciężkie czasy w naszej całkiem niedawnej historii.
A co sądzisz o formie GieKSy?
Wydaje się, że ten sezon jest dla was cięższy niż poprzedni, w roli beniaminka. Z drugiej strony takie mecze jak pucharowy z Jagiellonią pokazują, że w waszej drużynie jest potencjał i gdybyś zapytał mnie o kandydatów do spadku, to nie wskazałbym w tym gronie GieKSy. Myślę, że te niegdyś „ulubione” przez was pozycje 8-12 w 1. lidze są teraz w waszym zasięgu, jeśli chodzi o Ekstraklasę. Natomiast z zachwytem obserwuję kibicowski boom na GieKSę, spowodowany m.in. nowym stadionem. Miałem okazję być w waszym sklepie „Blaszok”, który wygląda okazale, co chwilę przychodzili ludzie nie tylko na zakupy, ale też pogadać i zapytać o bieżące sprawy. Gdyby taki stadion jak wasz powstał w Częstochowie, to również byłby to dla nas impuls do kibicowskiego rozwoju.
Pytając o GKS w tym sezonie, przeważały opinie, że głównym powodem słabszej formy na początku sezonu był transfer Oskara Repki. Jak ten zawodnik odnalazł się pod Jasną Górą?
Pierwsze wejście Repki do zespołu było bardzo dobre. Z czasem nieco przygasł, być może z tego względu, że Marek Papszun wymaga więcej niż w większości innych klubów, nie tyle w kwestii samego zaangażowania na boisku, ale przede wszystkim całej otoczki. Była taka sytuacja po naszym meczu z Górnikiem, przegranym u siebie 0:1, który był chyba najsłabszy w całej rundzie: gra była fatalna i gdy po meczu trener nie przebierał w słowach, to mocno oberwało się m. in. Repce. Oskar wylądował na ławce i było to trudne zderzenie z rzeczywistością Marka Papszuna. Być może w GieKSie wyglądało to inaczej – po porażce trener reagował w inny sposób, jak przystało na beniaminka, natomiast w Rakowie wylicza się każdy błąd. Sam nie zwracam dużej uwagi na aspekty piłkarskie, ale czytałem opinie, że w ostatnim meczu ze Śląskiem Repka był jednym z naszych najsłabszych ogniw. Dla mnie jest to piłkarz z ogromnym potencjałem, pozostaje jednak pytanie, czy na dłuższą metę dopasuje się do naszego stylu gry. Z drugiej strony za chwilę w Rakowie będzie nowy trener, więc rola Repki też może się zmienić.
Jest też piłkarz, który kiedyś próbował podbić Częstochowę, a dziś nie wyobrażamy sobie bez niego GieKSy. Uważasz, że patrząc na obecną formę Bartosza Nowaka, odpuszczenie go przez Raków było błędem?
Przede wszystkim Bartek jest fajnym człowiekiem – otwartym, uśmiechniętym, radosnym. Widać, że gra sprawia mu przyjemność. Trudno uważać jego transfer za błąd. Kiedyś przygotowałem dla trenera statystykę zawodników, którzy nie sprawdzili się w Rakowie – większość wylądowała w 2. lub 3. lidze. Tacy jak Nowak są wyjątkami, ale nie znam dokładnie kulis jego odejścia – może sam na to nalegał, a może naciskał agent. Ja widziałbym Bartka w Rakowie, ale w tamtym czasie rywalizacja na jego pozycji była ogromna. Ponadto czasem po prostu tak jest, że w jednym klubie zawodnik gaśnie, a gdzie indziej, przy innym trenerze rozkwita i taki transfer okazuje się strzałem w dziesiątkę.
„Gdy pojawiła się informacja, że Papszun wraca, miałem mieszane uczucia, zastanawiając się, czy jest szansa po raz drugi napisać tę samą historię” – to twoje słowa z naszej poprzedniej rozmowy. Wszystko wskazuje na to, że twoje obawy były słuszne.
Mimo całego zamieszania, jakie od kilku tygodni trwa w Częstochowie, z Markiem Papszunem wciąż mam dobre relacje. Po jednym z ostatnich meczów porozmawiałem trochę dłużej z trenerem i poznałem jego punkt widzenia oraz odczucia co do obecnej sytuacji w klubie. Dlatego teraz, gdy spotykam się z innymi kibicami i słucham niepochlebnych opinii na temat trenera, to staram się tonować nastroje. Trener Papszun nie jest idealny ani bezbłędny, ale takie sprawy często mają drugie dno i nie inaczej jest w tym przypadku.
Po ewentualnym odejściu Marek Papszun zachowa status legendy?
Pod koniec jego pierwszej kadencji byłem wśród inicjatorów uroczystego pożegnania trenera w naszym kibicowskim lokalu, wręczyliśmy mu też piłkę z napisem „trener – legenda”. Żegnaliśmy go jak króla, tymczasem niedługo później on wrócił. To dowód na to, że zarząd nie był przygotowany na jego odejście, decydując się na Dawida Szwargę. Poza tym nastroje byłyby inne, gdyby w poprzednim sezonie Raków zdobył mistrzostwo. Nie każdemu pasuje praca z Markiem Papszunem, ale trzeba pamiętać, że w tym, co robi, jest profesjonalistą i nawet w sytuacji, gdy jedną nogą jest w Legii, to jego piłkarze wychodzą na boisko przygotowani i wygrywają kolejne mecze. Po pamiętnej konferencji wielu w to zwątpiło – pojawiły się głosy, że piłkarze będą grać przeciwko trenerowi. Z kolei po wysokich zwycięstwach z Rapidem i Arką ci sami ludzie mówili: wygrali, bo chcieli zrobić na złość Papszunowi. Można oszaleć…
Po deklaracji trenera o chęci trenowania Legii studziłeś na Twitterze gorące głowy częstochowskich kibiców. Jakie uczucia dominują – zawód czy zrozumienie?
Zdecydowanie negatywnie odebrano tę wypowiedź trenera, przede wszystkim co do miejsca i czasu. Natomiast ja patrzę na to w inny sposób. Owszem, trener mógł to rozegrać inaczej, ale z drugiej strony, gdyby tego nie zrobił, a niedługo później wypłynęłaby informacja o jego przejściu do Legii, to spotkałby się z zarzutem, że nas zdradził i ukrywał prawdę. Wszyscy wiemy, że Papszun jest Legionistą, warszawiakiem i prowadzenie stołecznych zawsze było jego marzeniem. W Częstochowie zrobił kawał dobrej roboty, dlatego nie widzę w jego słowach aż tak dużej sensacji, jak przedstawiają to media.
Kwestia „transferu” Papszuna do Legii jest już oficjalna?
Nie mam pojęcia. Oficjalne jest porozumienie Rakowa z Łukaszem Tomczykiem – trenerem Polonii Bytom. Było już wiele wersji rozwoju sytuacji, natomiast jeśli miałbym obstawiać, to moim zdaniem Papszun zostanie w Częstochowie do końca rundy (kilka godzin później taką informację podał Tomasz Włodarczyk w serwisie meczyki.pl – przyp. red.).
W ostatnich tygodniach forma zarówno Rakowa, jak i GKS-u wyraźnie poszła w górę. To, co jeszcze nas łączy, to lanie od ostatniego w tabeli Piasta Gliwice. Jak do tego doszło w Częstochowie?
Na ten temat nie powiem zbyt wiele, bo choć w ciągu ostatnich 18 sezonów opuściłem zaledwie siedem domowych meczów Rakowa, to właśnie z Piastem był jeden z nich. Ani go nie oglądałem, ani też nie analizowałem tej porażki. Po pierwsze, Daniel Myśliwiec jest dobrym trenerem i szybko odcisnął swoje piętno na drużynie, a po drugie liga jest mega wyrównana i nawet tak niskie miejsce w tabeli jak Piasta nie znaczy, że nie potrafią się odgryźć. Inna sprawa, że Rakowowi zawsze lepiej gra się z drużynami z czołówki – nie wiem, czy to kwestia motywacji, czy czegoś innego. Mimo że Piast zdobył 6 punktów z naszymi drużynami, to uważam, że w końcowym rozrachunku znajdzie się mimo wszystko w trójce spadkowiczów.
Jeśli natomiast chodzi o czołówkę ligi, to wielokrotnie podkreśla się w mediach postawę Jagiellonii, która dobrze prezentuje się we wszystkich rozgrywkach. Tymczasem Raków radzi sobie równie dobrze, o ile nie lepiej, bo w przeciwieństwie do Jagi nadal ma szansę na Puchar Polski. Cele na ten sezon pozostają niezmienne?
Zdecydowanie. Zarówno trener, jak i piłkarze zarabiają takie pieniądze, że nie ma innego celu jak mistrzostwo. Pochwały dla Jagiellonii przypominają mi laurki dla Rakowa przy okazji marszu z 1. ligi do Ekstraklasy – jak to wszystko było doskonale poukładane. Jaga wygląda nawet lepiej – ogromny stadion, odpowiednie zaplecze infrastrukturalne i kibicowskie. Z kolei Raków jest w Polsce wyśmiewany przede wszystkim za brak stadionu. Mieliśmy swoje pięć minut zachwytów w mediach, a teraz każdy gorszy moment jest dodatkowo rozdmuchiwany. Nic się jednak nie zmienia: zarówno mistrzostwo, jak i Puchar Polski są dla nas mega ważne. Do tego jak najdłuższa gra w Lidze Konferencji. Po to sztab liczy tylu ludzi, by odpowiednio przygotować zespół do wszystkich rozgrywek, a wyniki muszą przyjść. Tym bardziej że w Pucharze robi się powoli autostrada do finału.
Musicie tylko uważać, by nie utknąć na bramkach z napisem „GKS Katowice”, ale przy odpowiednim zrządzeniu losu być może jeszcze będzie okazja o tym porozmawiać. Tymczasem skupiacie się na lidze i rozgrywkach europejskich. Czujecie się już w Sosnowcu jak u siebie?
W żadnym wypadku. Nie było tak ani w Bełchatowie, ani teraz w Sosnowcu. Trzeba być wdzięcznym włodarzom obu miast, że Raków miał gdzie grać, ale nie da się czuć dobrze poza Częstochową. Niby to tylko 60 kilometrów, ale każdy mecz w Sosnowcu bardziej przypomina bliski wyjazd niż mecz u siebie. Ciężko przyciągnąć tłumy na takie mecze, szczególnie tych najmłodszych – w Częstochowie byłoby to dużo prostsze. Sam stadion jest kapitalny do oglądania meczu, natomiast u siebie będziemy tylko w Częstochowie, choć na ten moment jest to nierealne. I pewnie w ciągu najbliższych lat się to nie zmieni.
Mimo że spodziewam się odpowiedzi, to i tak zadam ci to samo pytanie, co ostatnio: co nowego dzieje się w sprawie stadionu dla Rakowa?
Odpowiadam tak samo: nic się nie dzieje. Jakieś rozmowy się toczą, ale dopóki nie zobaczymy łopat na terenie budowy, to nie uwierzymy w żadne obietnice. Nie da się ukryć, że blokuje to rozwój klubu i Marek Papszun musi czuć to samo. Za każdym razem słyszy od prezesa, że rozmowy z Miastem są w toku – po pięciu czy sześciu latach można mieć już tego dość.
W poprzednim sezonie typowałeś gładkie 3:0 dla Rakowa w Częstochowie, tymczasem mecz potoczył się zupełnie inaczej.
Rzeczywiście, mój typ się nie sprawdził i po meczu śmiałem się w duchu, co ze mnie za znawca. Moim zdaniem tym meczem przegraliśmy mistrzostwo Polski, więc po czasie zabolało podwójnie. Szczególnie nie lubię przegrywać z Legią, Widzewem czy Lechem, a tutaj przyszła porażka z beniaminkiem. Mówi się trudno, bo takie wpadki się zdarzają. Myślę, że w najbliższą niedzielę 3:0 dla nas już musi być. Raków jest w gazie, a GieKSa będzie delikatnie podmęczona pojedynkiem z Jagiellonią, który musiał was sporo kosztować. Raków też co prawda grał ze Śląskiem, ale moim zdaniem wyglądało to trochę tak, jakby grał na pół gwizdka. Dlatego forma fizyczna będzie działać na naszą korzyść.
Wiem, że byłeś na Nowej Bukowej w pierwszej kolejce tego sezonu. Jak wrażenia?
Jak wspominałem w naszej poprzedniej rozmowie, tylko raz miałem okazję być na starej Bukowej – załapałem się na ostatni wyjazd w ubiegłym roku. W tym sezonie wiedziałem, że z powodu narodzin dziecka będę musiał odpuścić część wyjazdów, dlatego ucieszyłem się, że do Katowic jechaliśmy na samym początku i zdążyłem się do was wybrać. Miałem podobne odczucia jak z meczu w Lublinie – imponujący stadion, wszyscy ubrani na żółto, mnóstwo ludzi i kapitalny doping. Wielokrotnie podkreślałem, że doping ekip ze Śląska, takich jak GieKSa czy Górnik, to ścisły top w Polsce. Co do samego meczu to nie powiem za wiele, bo nie należę do tych, którzy szczególnie skupiają się na analizie boiskowych wydarzeń, najważniejsze było zwycięstwo 1:0. Cały wyjazd wspominam więc bardzo dobrze, z wyjątkiem incydentu z rozpylonym gazem, który wprowadził trochę zamieszania.
Felietony Piłka nożna
Plusy i minusy po Rakowie
Po meczu z Rakowem można było odnieść wrażenie, że ktoś przewinął taśmę o kilka kolejek wstecz i z powrotem wrzucił GieKSę w tryb „mecz do ukłucia, ale nie do wygrania”. To nie był występ fatalny, ale zdecydowanie taki, który pozostawia po sobie uczucie niedosytu.
Kilka naprawdę obiecujących momentów w pierwszej połowie, trzy sytuacje, które aż prosiły się o lepsze ostatnie podanie lub dokładniejszy strzał, a jednocześnie za mało konsekwencji, by z Częstochowy wywieźć choćby punkt. Raków – drużyna w formie, w gazie, z szeroką kadrą – przycisnął po przerwie i to wystarczyło na jedno trafienie. Problem w tym, że my nie wykorzystaliśmy swoich szans wtedy, gdy mieliśmy ku temu przestrzeń. Zapraszam na plusy i minusy po meczu z Rakowem.
Plusy:
+ Pomysł na mecz w pierwszej połowie
Raków nie dominował od początku. GieKSa bardzo dobrze wyglądała w pressingu i w szybkim wyprowadzaniu piłki. Były momenty, w których to katowiczanie wyglądali dojrzalej – szczególnie do 30. minuty. Szkoda tylko, że z tego pomysłu nie udało się „wcisnąć” bramki.
+ Jędrych i Klemenz
W pierwszych 30 minutach GieKSa miała sytuacje… po stałych fragmentach i dobitkach właśnie środkowych obrońców. Jędrych dwa razy huknął z powietrza tak, że gdyby piłka zeszła, choć o pół metra, mielibyśmy kandydata do gola kolejki. Klemenz czyścił kluczowe akcje Rakowa – chociażby Makucha z 19. minuty. Solidny występ tej dwójki, szczególnie w pierwszej połowie.
Minusy:
– Niewykorzystane setki
To jest największy grzech tego meczu. Sytuacja 3 na 1 w 37. minucie – Zrel’ák mógł strzelić albo wystawić, a nie zrobił… niczego. W drugiej połowie Marković z pięciu metrów trafił w poprzeczkę, mając przed sobą pół bramki. W takim spotkaniu, jeśli masz 2-3 okazje, to musisz coś z nich zrobić, jeśli chcesz myśleć o wygranej.
– Statyczna reakcja przy straconej bramce
To był gol, którego można było uniknąć, bo sama akcja nie była wybitnie skomplikowana. Niestety Galan był spóźniony, a Brunes zupełnie niekryty. Raków przyspieszył w drugiej połowie, ale to nie był jakiś huragan – po prostu konsekwentna i cierpliwa gra.
– Głęboko i chaotycznie w drugiej połowie
Po 60. minucie w zasadzie przestaliśmy utrzymywać piłkę. Oderwane akcje, straty, chaos, brak wyjścia do pressingu. Raków to wykorzystał i zamknął GieKSę na długie minuty. Paradoksalnie – nie tworzyli sytuacji seryjnie, ale całkowicie przejęli inicjatywę. A my nie potrafiliśmy odpowiedzieć.
Podsumowanie:
GKS nie zagrał w Częstochowie meczu złego. Zagrał mecz… do wzięcia. I właśnie dlatego jest tyle rozczarowania.
To spotkanie nie zmienia obrazu całej jesieni. Wręcz przeciwnie – potwierdza, że ta drużyna gra dobrze. 6 zwycięstw w 7 ostatnich meczach przed Rakowem to nie przypadek. 20 punktów po jesieni w tak spłaszczonej tabeli to naprawdę solidny wynik. GieKSa po fatalnym starcie wróciła do ligi z jakością.
Ten mecz można było zremisować. Można było nawet wygrać. Nie udało się – ale też nie ma tu powodu, by bić na alarm. Przy takiej dyspozycji, jak z Motoru, Korony, Niecieczy, Jagiellonii, Pogoni czy w pierwszej połowie z Rakowem – GKS będzie punktował. Wiosna zacznie się praktycznie od zera, bo cała dolna połowa tabeli wciągnęła się w walkę o utrzymanie.
GieKSiarz
Piłka nożna
Nowa Bukowa pisze swoją historię
Gdy wydaje nam się, że i tak dużo przeżyliśmy w tym roku, GieKSa dokłada kolejną cegiełkę. Do wspomnień. Do historii. Do legendy. Rok 2025 to kolejny, który będziemy mogli wspominać z rozrzewnieniem i dumą. To nie jest jeszcze podsumowanie, bo czeka nas niedzielny mecz z Rakowem Częstochowa. Ale to, jak szybko Nowa Bukowa zaczęła pisać swoją historię, jest po prostu ewenementem. Ten stadion to już nie nowość i ciekawostka. To miejsce, w którym JUŻ przeżyliśmy piękne chwile, o których będziemy pamiętać na zawsze.
Wczorajsze późne popołudnie i wieczór było magiczne. Nie pamiętam tak głośnych i długich podziękowań i świętowania po meczu. Mimo mniejszej niż na meczach ligowych frekwencji było w tym tyle esencji, a euforia utrzymująca się po bramce Bartosza Nowaka była ciągle wyczuwalna. Nasz zespół osiągnął naprawdę wielki sukces ogrywając – nie waham się tego określenia użyć – obecnie najlepszą drużynę w Polsce. Tak, Jaga mimo chwilowego zawahania (które i tak nie jest naznaczone porażkami), jest w mojej opinii najlepiej i najrówniej grającą drużyną naszej ekstraklasy. I co najlepsze – GieKSa wygrała ten mecz zasłużenie. Znów żelaznym realizowaniem taktyki i przede wszystkim efektywnością w działaniu. Piłkarze Jagi dwoili się i troili próbując wejść w nasze pole karne, a wręcz bramkowe, ale zaraz mieli naprzeciw siebie gąszcz nóg i tułowi katowickich rywali. Nasi piłkarze byli jak smok, któremu w momencie obcięcia jednej nogi (czytaj minięciu jednego przeciwnika), wyrastały trzy nowe. Przez to Jaga nie stworzyła sobie bardzo klarownych sytuacji. Było kilka zamieszań, kilka strzałów z dystansu, kilka interwencji Strączka. Ale summa summarum, podobnie, jak w meczu z Pogonią, zagrożenia wielkiego z tej ofensywy Jagi nie było.
Pan Piłkarz Bartosz Nowak… Boże. Przecież to jest obecnie najlepszy piłkarz ekstraklasy. Inteligencja i efektywność tego zawodnika sprawia, że śmiało może on kandydować do najlepszego piłkarza GKS w ostatnim dwudziestoleciu. Przy czym nie mówimy tu o dorobku, długiej grze, tylko walorach czysto piłkarskich. Uważam, że od czasu Przemysława Pitrego nie mieliśmy tak dobrego zawodnika, tyle że Bartek i od tego zawodnika jest dużo lepszy. To inny poziom, inna liga. Cieszmy się, że mamy takiego piłkarza w swoich szeregach. W poprzednim sezonie trochę kręciliśmy nosem, bo choć zawodnik imponował swoimi niekonwencjonalnymi zagraniami i również był efektywny, zaliczał asysty, to jakoś mieliśmy wrażenie, że jest tego za mało, jak na jego potencjał. Teraz ten potencjał wybuchł ze zdwojoną siłą. Zawodnik jest to wprost doskonały i dla takich ludzi dzieci zaczynają się interesować piłką nożną i wieszają plakaty nad łóżkiem. Po prostu mistrz.
W wywiadzie dla GieKSaTV Bartek powiedział, że pierwsza bramka to w zdecydowanej większości zasługa Marcela Wędrychowskiego. Mam z tym stwierdzeniem problem, bo zgadzam się, ale nie do końca. To znaczy uważam, że większość zasługi w tym golu jest i Marcela, i Bartka. Wiem, że to wbrew logice, ale trudno. Zaraz się skupię na Marcelu, ale to co zrobił Bartosz tym minięcie na spokoju przeciwnika to też był majstersztyk. Przecież gdyby uderzył od razu, ryzykowałby trafieniem w blokujących przeciwników. A tak zamarkował strzał, nawinął i już nie miał żadnych przeszkód, by trafić do siatki. To był jego kunszt. Wielu piłkarzy stosuje nadmierne dryblingi, nawet w takich sytuacjach, ale często są one zupełnie bez sensu. Tutaj było to działanie w ściśle określonym celu – zwiększenia prawdopodobieństwa zdobycia bramki. I to się udało perfekcyjnie.
W pierwszej połowie Bartek często stosował taki subtelny pressing, próbował przewidzieć błąd rywala, więc gdy Piekutowski miał piłkę, robił taki ruch, to w lewo, to w prawo, by ewentualnie przeciąć piłkę. Dosłownie pomyślałem sobie wtedy, że mało prawdopodobne jest, że coś takiego się uda, ale po chwili przyszła druga myśl: Pan Piłkarz Bartosz Nowak wie, co robi i skoro tak robi, to jest duża szansa, że w końcu będzie z tego efekt. I choć nie bezpośrednio, to jednak taki błąd przeciwnika wykorzystał właśnie Marcel Wędrychowski. To jak katowicki De Bruyne wyczuł i doskoczył do golkipera gości, to też była klasa. Liczyła się szybkość. I oczywiście geneza tego gola jest po stronie Marcela. A potem był już kunszt Nowego.
W ataku zagrał tym razem Ilja Szkurin. Zawodnik przepychał się z rywalami, walczył. Sytuacji przez sporą część meczu nie miał. Ale jak już przyszło do pokazania swoich umiejętności, to i tu Białorusin spisał się świetnie. Najpierw świetne przyjęcie klatką, potem asysta oczywiście od Nowaka, no i pozostało już pewne wykończenie. Choć przyznam, że bardziej niż ten gol, podobało mi się zachowanie Ilji, przy golu na 3:1. Poszedł jak ten dzik na Vitala i już sam nie wiem, czy nasz zawodnik dziubnął tę piłkę czy rywal, ale ta agresja to było coś wspaniałego i doprowadziła ona do tego, że piłka trafiła pod nogi Nowaka, a ten – znów w wybitny sposób – strzelił niczym bilą do łuzy. W ogóle mam wrażenie między Szkurinem, a Nowakiem jest jakaś chemia, to jak współpracują i cieszą się wspólnie po bramkach, ten uśmiech na ustach i radość – coś pięknego. A Ilja w ogóle jeszcze punktuje u mnie dodatkowo tym, że ma kota – ale to już prywata 😉
Około 80. minuty byłem też pod wrażeniem jednej rzeczy i bardzo ceniłem nasz zespół. Mianowicie za to, że nie cofnęliśmy się do głębokiej defensywy. Oczywiście kilka razy byliśmy bardzo głęboko, bo Jaga rzuciła na nas wszystkie siły, do Imaza dołączyli Pululu czy Pietuszewski i mając dwubramkową stratę, logicznym było, że ruszą na nas. I czasem zakotłuje się w polu karnym. Jednak GieKSa starała się jak tylko mogła oddalić grę i dość często to się udawało. Ceniłem to dlatego, bo nieraz w takiej sytuacji zespoły cofają się już na stałe w swoją szesnastkę i tylko czekają na wymiar kary. Zamiast po prostu grać swoje. Powiedziałem sobie wtedy w duchu – właśnie w tej 80. minucie – że jeśli GKS straci dwa gole, to nie będę miał żadnych pretensji za ten sposób gry, bo ostatecznie to zmniejsza ryzyko utraty bramek, a nie zwiększa. Ostatecznie Jagiellonia strzeliła gola z rzutu karnego, bo Rafał Strączek w drugim meczu z rzędu znokautował rywala (poprzednio Kuuska, teraz Pozo), ale to była jedyna bramka gości w tym spotkaniu. I Rafał się do tego przyczynił również, broniąc dobrze i pewnie.
Ten mecz miał kilka analogii ze spotkaniem z ekstraklasy z poprzedniego sezonu. Znów wygraliśmy 3:1. Znów gola strzelił Pululu. I znowu katowiczanie zdobyli bramkę po fatalnym błędzie rywali w wyprowadzaniu piłki. Wtedy Nowak odebrał piłkę Halitiemu i gola strzelił Adrian Błąd, tym razem to Nowy był egzekutorem po świetnym odebraniu od Piekutowskiego. I znów euforia.
Dodajmy, że to już druga bramka w tym sezonie, w której nasz piłkarz odbiera piłkę bramkarzowi przeciwnika. W Płocku Rafałowi Leszczyńskiemu futbolówkę sprzed nosa zgarnął Marcin Wasielewski. Pressing się opłaca!
Nie zapominajmy też o świetnej defensywie naszej drużyny. To była kontynuacja gry z meczu z Pogonią. Poświęcenie, żółty (w tym przypadku czarny) mur naszych piłkarzy, wślizgi, bloki i wybloki. To co było naszym mankamentem na początku sezonu, w dwóch ostatnich meczach stało się chlubą. Nasz zespół znakomicie gra w obronie. A jeśli dołożymy do tego fakt, że nie opieramy się tylko na kontrach, tylko budujemy ciekawie swoje akcje ofensywne, można powiedzieć, że rozwój tej drużyny trwa w najlepsze.
Kolejnym naszym problemem były tracone nałogowo bramki do szatni. Już o tym zapomnieliśmy, choć Pululu akurat trafił na kilka minut przed końcem. Ale ostatnio mamy mecze na zero z tyłu, tych goli do szatni też po prostu nie zaliczamy. A tymczasem trend się odwrócił. Gdy ja się cieszyłem, że mamy spokojne 0:0 do przerwy i jedna minuta doliczona, GieKSa przeprowadziła swoją skuteczną akcję. Dla mnie to był totalny bonus, bo mentalnie byłem przy remisie do przerwy. A potem w doliczonym czasie całego meczu Bartosz ponownie strzelił gola.
Euforia po tej bramce była niebywała. Z wszystkich spadło ciśnienie. Te okrzyki „GKS! GKS!” i „Loooo, lolo loooooooo” po bramce przypominały stare czasy, jeszcze z lat 90., kiedy właśnie tak celebrowało się bramki. Absolutnie piękna sprawa.
Trener oczywiście na konferencji jest „oficjalny”, więc gdy zapytałem go, czy ma satysfakcję, że utarli nosa Jagiellonii za ten mecz ligowy, który się nie odbył powiedział, że nie rozpatruje tego w takich kategoriach. Za to my, jako kibice możemy – bo to też jest kwintesencja kibicowania, takiego bym powiedział w stylu angielski, czyli takie prztyczki, docinki. Więc troszkę Jaga dostała za swoje za to, że nie przygotowali boiska i lekceważąco podeszli zarówno do naszej drużyny, jak i kibiców, którzy do Białegostoku przyjechali. Chytry traci. Więc nie było co kombinować, trzeba było w tamtą niedzielę zagrać. Choć może Jaga wiedziała, co ją czeka i po prostu się bała?…
Myślałem o takim performancie, żeby trenerowi Siemieńcowi wręczyć łopatę do odśnieżania po meczu, ale stwierdziłem, że nie będę takich cyrków robił, choć wydaje mi się to całkiem zabawne (ach, pamiętny Puchar Pepco). Jednak nawet gdybym już miał sprzęt przygotowany, to w ostatniej chwili bym zrezygnował. Widząc przybitego trenera gości, włączyłaby mi się empatia i po prostu bym mu już nie dowalał. Poza tym mógłbym z tej konfrontacji nie wyjść żywy 😉
Jesteśmy w ćwierćfinale. Po raz pierwszy od 21 lat. W końcu po latach upokorzeń, kompromitacji i pucharowych dramatów, przeszliśmy już trzy rundy i zagramy na wiosnę w tych rozgrywkach. Czy znów naszym przeciwnikiem będzie ekipa z ekstraklasy? A może jakaś drużyna z niższej ligi? W ósemce znalazły się Avia Świdnik, Zawisza Bydgoszcz i Chojniczanka. To byłyby bardzo ciekawe opcje. W każdym razie droga na Narodowy zrobiła się realna. Trzeba będzie walczyć o to ze wszystkich sił.
W niedzielę Raków. Na zakończenie roku. GKS Katowice ma obecnie sześć zwycięstw w siedmiu ostatnich meczach. Bilans to znakomity. Trochę osób wieszczyło, że po porażce z Piastem w pozostałych spotkaniach nie zdobędziemy już żadnych punktów, że wszystko przegramy. Tymczasem mecz w Białymstoku się nie odbył, a potem z Pogonią i Jagą GKS po bardzo dobrej grze odniósł zwycięstwa. Naprawdę – wierzmy w tę drużynę.
Oczywiście z Rakowem łatwo nie będzie, bo piłkarze Marka Papszuna złapali dobry rytm. Odprawili z kwitkiem Rapid Wiedeń i Arkę strzelając im po cztery gole, wyeliminowali także Śląsk Wrocław. Więc przeciwnik jest trudny, ale przecież w lutym pokonaliśmy go w Częstochowie. A GieKSa jest na tyle w dobrej dyspozycji, że nie ma powodów, by nie wierzyć, że przy Limanowskiego nasz zespół nie jest w stanie grać o zwycięstwo.


Najnowsze komentarze