Piłka nożna
Post scriptum do meczu z Legią

Mecz z Legią to już historia. Niestety przegraliśmy go w samej końcówce, gdy było tak bardzo blisko upragnionego punktu. Nie pozostaje jednak nic innego, jak dalej walczyć w lidze. Wracamy jeszcze raz do Warszawy, by spojrzeć na ten mecz okiem redakcji i zajmujemy się już tylko starciem z Arką Gdynia.
1. Rok temu mieliśmy jako redakcja przeboje przed meczem. Był problem z zaparkowaniem i trzeba było się zakotwiczyć kilometr od stadionu. Żeby tego uniknąć, tym razem udaliśmy się dużo wcześniej do Warszawy i z Katowic wyjechaliśmy nieco po 14:00.
2. Na spotkanie wybraliśmy się w czterech – trzy osoby z GieKSa.pl, czyli ja, Misiek i Kazik oraz przyjaciel redakcji Mariusz, z którym niejednokrotnie jechaliśmy na wyjazdy.
3. Wnioskowaliśmy o trzy akredytacje i bez problemu nam je przyznano, dlatego ze spokojną głową jechaliśmy na to starcie do stolicy.
4. Niby wszyscy byli pojedzeni, ale padł pomysł, żeby w drodze do Warszawy zatrzymać się w „Barze 107” umiejscowionym dokładnie 107 kilometrów od Warszawy. Jechaliśmy więc z myślą, że na trasie będzie dobra szamka.
5. Czy była dobra? No cóż, zdania są podzielone. Niektórzy wzięli rosołek, inni kapustkę jako surówkę. Ja wziąłem naleśniki po meksykańsku. Ale nie był to „niezły Meksyk”. Nie zawsze jest niedziela. Tym razem była.
6. Naczekaliśmy się trochę w kolejce, bo jakiś gościu stał przy barze z 15 minut. Zawsze zastanawia mnie, jakie to są problemy, że ktoś tak utyka przy „okienku”. Minuta do minuty to się dokładało. Na szczęście mieliśmy duży zapas.
7. Wkrótce przed naszymi oczami ukazała się nowoczesna (jak na Polskę) zabudowa Warszawy. Kiedyś wyróżniał się tylko Pałac Kultury i Nauki, teraz otoczony jest ów drapaczami chmur. Polski Nowy Jork.
8. Do stadionu dojechaliśmy jakąś godzinę i dwadzieścia minut przed meczem. Zastanawialiśmy się, jak to będzie z mediami, bo rok temu to ktoś miał problemy z akredytacjami, no a my siedzieliśmy na jakimś absurdalnym miejscu na „prasie”, a tak naprawdę wśród kibiców gospodarzy. Nie wspominałem miło tamtego meczu.
9. Tym razem odbiór akredytacji odbył się błyskawicznie. Jako, że do meczu była wspomniana godzina z kawałkiem, to kibice Legii w dużej liczbie kręcili się pod stadionem i obok Legia Sports Bar. Z Mariuszem udaliśmy się do wejścia dla mediów, Misiek i Kazik na foto, oczywiście najpierw Kazik zrobił kilka efektownych ujęć z drona. Fotka ze stadionem Legii z Warszawą w tle przy zachodzącym słońcu to prawdziwa magia. Po drodze minęli też nasz nowy autokar.
10. Później dojście do wejścia do budynku klubowego i podobną trasą jak rok wcześniej poszliśmy w kierunku sektora prasowego.
11. Catering, o którym pisałem rok temu to osobna sprawa. Na razie napiszę tylko, że dla mediów są dwa cateringi, jeden – mniejszy – zaraz przy wejściu na dole, a kolejny – wypasiony – na pierwszym piętrze.
12. Gdy doszliśmy w jego okolice, wylegitymowaliśmy się po raz drugi, a sympatyczna pani skierowała nas do windy, która miała nas zawieźć na piąte piętro.
13. No, ale właśnie – ten catering. Już rok temu pisałem o tym, ale to mistrzostwo świata. Widać, że klub chce się dobrze zaprezentować nie tylko na polskiej, ale na europejskiej scenie. Tam to można by przyjechać się tylko najeść.
14. Ja czekałem na mini-hamburgerki i mini-pizze, które pamiętałem sprzed roku. Oba te dania były, pod specjalną podgrzewającą lampą. Dodatkowo jakieś kapuśniaczki itd.
15. Z kranów można było sobie nalewać soki (kilka rodzajów), do tego gazowane napoje w wersji pełnej i zero. I fikuśne kanapki, chleb ze smalcem, ogórek. A po drugiej stronie słodkości oraz bemary już z typowo obiadowymi daniami, mięsa, kluski, warzywa grillowane. Aż nie mógł się oprzeć tym smakom Kamil Kosowski, który po skomentowaniu meczu udał się tutaj, na sowity posiłek.
16. Nie omieszkałem przed meczem się tymi hamburgerkami posilić. Obiad mnie nie usatysfakcjonował, więc chciałem dojeść. I nabrać sił na to ekscytujące widowisko, które miało być przed nami.
17. Na Legii prasa dostaje taki bilecik z przydzielonym miejscem do siedzenia, jest tam kilka sektorów. Rok temu popełniliśmy błąd idąc dokładnie na te miejsca, które na bileciku i dlatego byliśmy dosłownie zepchnięci na margines prasy.
18. Tym razem stwierdziliśmy, że usiądziemy w bardziej cywilizowanych warunkach, a najwyżej, jak ktoś przyjdzie i przegoni nas z miejsca, to się usuniemy. Ostatecznie okazało się, że w tej części i tak było potem dobrych kilka miejsc niezajętych, więc nie niepokojeni przez nikogo, mogliśmy relacjonować mecz.
19. Trybuna prasowa jest im. Wiesława Gilera, twórcy i redaktora naczelnego magazynu „Nasza Legia”. Pamiętam, że w początkach mojego zainteresowania piłką, gdy jeździłem na wakacje na Podlasie, można było w kioskach ten magazyn kupić, więc mimo, że był legijny, zaczytywałem się, bo czegoś w takim wymiarze po prostu w Polsce nie było. W późniejszych latach, gdy już zacząłem udzielać się medialnie w GieKSie, sporo rzeczy było zapożyczonych właśnie z „Naszej Legii”.
20. A to miejsce prasowe – magia. Niemal na środku boiska, praktycznie tuż obok głównej kamery Canal Plus. Widoczność doprawdy doskonała. Do tego coś, czego nie ma na żadnym (chyba) innym stadionie. Zawieszone monitory z transmisją z Canal Plus. Boże, jaki to luksus relacjonowania, że widzisz boisko i relację na żywo w TV.
21. Wiadomo, że nieraz wspomagamy się Canal Plusem, ale puszczony przez internet ma co najmniej kilkadziesiąt sekund opóźnienia. Tutaj mieliśmy wszystko na żywo, więc wszelkie powtórki kluczowych sytuacji były momentalnie. Powtórzę – kapitalne warunki. Nawet jak w przerwie Cezary Olbrycht robił wywiad z Marcinem Wasielewskim, to mając odpalonego Canal Plus jeszcze na moim kompie, widziałem trzech Cezarych i trzech Wasylów – po jednym na lapku, na monitorze stadionowym i na żywo na murawie.
22. Jedyny minus to pochyły blat, bez żadnej krawędzi, więc położenie komórki było problematyczne, bo się ześlizgiwała. Ale to naprawdę jeden niewielki minus. W porównaniu z warunkami sprzed roku – niebo, a ziemia.
23. Na trybunach gorąco było już na kilkadziesiąt minut przed meczem. Kibice Legii mocno (chyba jak nigdy) wzięli sobie na celownik sympatyków GieKSy i pozdrawiali ich dość często. Katowiczanie odpowiadali tym samym, co zapowiadało, że i podczas meczu będzie się działo na trybunach.
24. Żyleta, jak i prawie cały stadion odśpiewali „Sen o Warszawie”, a kibice GieKSy jak tylko mogli, próbowali zagłuszyć ten zawsze specjalny dla gospodarzy moment. A potem zaczęło się granie.
25. Sam mecz, jaki był każdy widział. W pierwszej połowie przez długi czas mogliśmy być zadowoleni z tego, jak gra GieKSa. Nasz zespół grał ofensywnie i stwarzał sytuacje bramkowe. Wyglądało to dużo lepiej niż w Łodzi. Legia była nieco pogubiona, ale co jakiś czas atakowała i mimo wszystko udało jej się strzelić gola do szatni.
26. W drugiej połowie katowiczanie spuścili z tonu. Trochę ten mecz przypominał starcie z poprzedniego sezonu, kiedy do 25. minuty GieKSa była lepsza. Wtedy jednak jak Legia się obudziła, to zagrała koncert. Tutaj i ze strony gospodarzy było dużo słabiej.
27. Mimo braku większych sytuacji, GKS doprowadził jednak do wyrównania przy Łazienkowskiej. Dośrodkowanie Wasielewskiego fenomenalnym strzałem wykończył Bartosz Nowak. Bramka była naprawdę estetyczna, bo uderzenie takiej bomby z pierwszej piłki i moment, jak piłka wpada do bramki wlał euforię w serca katowickich kibiców.
28. Co ciekawe, bramka dla GKS padła, gdy kibice Legii weszli na wyższy poziom mobilizacji i zaczęli bardzo głośno śpiewać jedną ze swoich sztandarowych piosenek „Gdybym jeszcze raz miał urodzić się…”.
29. Odliczaliśmy minuty i sekundy do końca. Modliliśmy się o końcowy gwizdek. Niestety robili to również piłkarze GKS, którzy cofnęli się, choć przecież z tak przeciętną Legią była okazja, żeby i drugi raz trafić do siatki Tobiasza.
30. Moment, gdy Jędrzejczyk strzelił gola, a cały (prawie) stadion wybuchł radością to było coś, czego żaden kibic nie lubi przeżywać, a przecież, co jakiś czas musi, bo każda drużyna traci czasem bramkę w doliczonym czasie. Tylko dlaczego akurat z Legią i to na wyjeździe? Bolało to naprawdę przez to bardziej. Prawdziwy cios w serce. Trener Górak skrył twarz w dłoniach.
31. I tutaj – w przeciwieństwie do przytoczonej wcześniej piosenki – Jędza strzelił bramkę dokładnie w momencie, w którym kibice śpiewali, że Legia „zawsze o zwycięstwo gra”. To im się naprawdę ziściło.
32. W ogóle będąc na środku, miałem lepszy ogląd i… osłuch na wszystko niż rok temu. I muszę powiedzieć, że takiego dopingu, jak tutaj, nigdzie nie widziałem. To co wyprawiał młyn Legii, było naprawdę godne uwagi, śpiewali dosłownie przez cały mecz, głośno, nie było żadnych przestojów. Naprawdę w pewnym momencie głowa bolała. Widać, że nie potraktowali tego meczu jako spotkanie drugiej kategorii, tylko zmobilizowali się solidnie i ten doping był na szóstkę.
33. GieKSa dopingowała, na ile mogła, z sektora gości, ale ciężko było się przebić przez decybele gospodarzy. Tym cenniejsze były momenty, kiedy jednak było nas słychać, łącznie z tymi zaczepnymi wrzutkami w stronę warszawian.
34. Trzecia bramka była już konsekwencją i nie miała większego znaczenia. Choć typowałem, że jeśli ktoś z Legii ma nas pokarać, to będzie to Morishita.
35. Tym samym przegraliśmy z Legią trzeci mecz od powrotu do ekstraklasy. Wyniki 1:4, 1:3 i 1:3 nie są czymś, czego byśmy oczekiwali. Jak nam Legia nie leżała, tak nam dalej nie leży.
36. Trzeba było zrobić swoje, zamieścić relację, zrobić nagrywkę pomeczową. Kibice Legii dziękowali swoim piłkarzom za zwycięstwo, a kibice GKS – za walkę. Na tle Legii nasz zespół pokazał się przyzwoicie i w końcu zagrał mecz, po którym nie mamy niesmaku dotyczącego samej gry.
37. Udałem się w kierunku strefy mediów. Tam, zanim rozpoczęła się konferencja prasowa, trzeba było się ponownie posilić i osłodzić wytrawnymi potrawami tę ciężką do przełknięcia porażkę.
38. Legia przyciąga już super mainstreamowych dziennikarzy, więc na konferencji byli obecni m.in. Andrzej Janisz czy Roman Kołtoń, którzy po meczu ucięli sobie pogawędkę z Rafałem Górakiem.
39. Tym razem mieliśmy odmianę, najpierw wypowiadał się trener Edward Iordanescu, gdyż naszego szkoleniowca wzięli do łączenia z Ligą+ Extra.
40. Co ciekawe, tłumaczenie rumuńskiego szkoleniowca odbywało się na żywo, na słuchawkach, a nie po wypowiedzi trenera – przez tłumacza/rzecznika. To na pewno przyspiesza cały proces. Tydzień wcześniej w Łodzi, Żelijko Sopića tłumaczył właśnie rzecznik.
41. Po konferencji jeszcze chwilę popracowaliśmy nad naszymi materiałami na stronę, dlatego szybko pojawiła się galeria. Myśleliśmy nad tytułem – Kazik zdecydował się na „Bida z Jędzą”, ja optowałem za tytułem „Legia to stara Jędza”.
42. Zebraliśmy się nieco przed północą i znów prawie zamykaliśmy Łazienkowską. Wyjście medialne było już zamknięte, więc przechodziliśmy tym wjazdem dla autobusów.
43. Droga powrotna minęła szybko i spokojnie. Po drodze nawet byliśmy na stacji, gdy GieKSa (drużyna) miała tam postój swym nowym autokarem.
44. W Katowicach byliśmy około trzeciej. Niepocieszeni po tym meczu, ale z dobrze wykonaną naszą pracą.
45. Pozostaje tylko trzymać kciuki i czekać na pozytywne rozstrzygnięcie meczu z Arką!
Felietony Piłka nożna
8:8 i bal pękła

Tego jeszcze nie grali. GieKSa chyba lubi być pionierem. We współpracy z drugą Gieksą, która Gieksą oczywiście nie jest, bo „GieKSa je yno jedna”, jak mawiał niegdysiejszy prezes GKS Katowice Jacek Krysiak. Więc ten drugi klub to Gie Ka Es Tychy. Klub z ulicy Edukacji. W Tychach.
Miesiąc temu katowiczanie rozegrali sparing z Górnikiem Zabrze. Ten towarzyski Śląski Klasyk przyciągnął na Bukową rekordową liczbę kilku dziennikarzy. Był zamknięty dla kibiców, do czego się już przyzwyczailiśmy w przeszłości, natomiast nie było żadnych problemów z relacjonowaniem, pojawiły się nawet później na telewizji klubowej bramki.
Teraz we wtorek czy środę klub poinformował, że GieKSa zagra z Tychami mecz kontrolny w czwartek. Mecz zamknięty dla publiczności i przedstawicieli mediów. Okej – pomyślałem. Choć nadal wydaje mi się to dość absurdalnym rozwiązaniem, to tak jak wspomniałem – przywykliśmy.
Każdy jednak w tenże czwartek był ciekawy, jaki wynik padł w tych niesamowitych sparingowych bojach. Ja sprawdzałem sobie co jakiś czas w internecie, czy jest już podany rezultat. Dzień mijał, mijał, a wyniku nie było. Pomyślałem – kurde, może grają o 20.45 jak Polska z Nową Zelandią. Przy jupiterach, bo wiadomo, derby, mecz na noże i tak dalej. Odświętna atmosfera, tyle że bez kibiców i mediów.
No ale i po zakończeniu meczu „Orłów Urbana” z finalistą przyszłorocznego Mundialu, wyniku nie było. Kibicie już zaczęli się zastanawiać, czy sparing w ogóle się odbył. Zaczęły się pierwsze „śmiechy , chichy”. Że grają dogrywkę. Potem, że strzelają karne. Potem, że grają tak długo, aż ktoś strzeli bramkę, ale nikt nie może trafić do siatki… to akurat byłoby bardzo pozytywne, bo w końcu kilka godzin umielibyśmy zachować zero z tyłu.
No i nie doczekaliśmy się.
Za to w piątek po południu czy wczesnym wieczorem na Facebooku klubowym w KOMENTARZU do informacji zapowiadającej sparing kilka dni temu, czyli nawet nie w nowym, osobnym wpisie, pojawiła się informacja, że oba kluby uzgodniły, że nie będą do wiadomości publicznej podawały wyniku oraz składów.
I szczęka mi opadła i leży na podłodze do teraz.
W czasach czwartej czy trzeciej ligi trener Henryk Górnik prosił nas lub miał pretensje (już nie pamiętam dokładnie), że napisaliśmy o jakiejś czerwonej kartce, którą nasz piłkarz dostał w sparingu. Innym razem któryś trener w klubie miał pretensje, że wrzucamy bramki – chyba nawet z meczów ligowych (sic!), jak jeszcze prawa telewizyjne w niższych ligach nie były określone i była wolna amerykanka z tym. Trener Górnik na jednej z konferencji mówił, że gdzieś tam „może i nawet być k… sto kamer i coś tam”… Spoglądaliśmy na siebie wtedy z ludźmi z GKS porozumiewawczo. Już wtedy wygłaszałem twierdzenia, że przecież taka „Barcelona i Real znają się jak łyse konie, a my próbujemy ukryć, jak kopiemy się po czołach – i to jeszcze nieudanie”.
Żeby nie było – trener Górnik to legenda i GieKSiarz z krwi i kości, a wspomnianą sytuację przypominam z lekkim uśmiechem na tamte dziwne czasy.
Nie sądziłem, że w czasach nowoczesnych, w ekstraklasie, po tylu latach, jeszcze coś przebije tamten pomysł.
Jak po meczu z Lechem napisałem krytyczny wobec kibiców tekst dotyczący zbyt dużej „jazdy” po zespole i trenerze, tak tutaj trudno decyzję o niepodawaniu wyniku ocenić inaczej niż kabaret. Przecież tu nawet nikt nie oczekiwałby szczegółów przebiegu meczu czy materiału filmowego. Po prostu kibic jeśli wie, że jego drużyna gra mecz, chce poznać przynajmniej wynik i strzelców bramek. Ewentualnie składy. Nawet jakby był jakiś testowany zawodnik, to można to jakoś ukryć i po prostu dać info, że „zawodnik testowany”. Też śmieszne, ale to absolutnie nie ten kaliber, co całkowite odcięcie wiedzy o wyniku.
I tu nawet nie chodzi o sam fakt podania czy niepodania rezultatu. Tu chodzi o całą otoczkę i PR tej sytuacji. Przecież to jest tak absurdalne, że za chwilę wszystkie Paczule i Weszło będą miały niesamowite używanie po naszym klubie. To się kwalifikuje do czegoś, co jest określane „polskim uniwersum piłkarskim”, czyli wszelkie kradzieże znaków przez sędziów z ekstraklasy, dyskusje Haditagiego czy Królewskiego z kibicami i wiele innych.
Kibice już zaczęli drwić, że pewnie „Rosołek strzelił cztery bramki i żeby Legia go z powrotem nie wzięła, zrobiliśmy blokadę wyniku”. Ktoś inny, że zagraniczne kluby zaraz wykupią nam zawodników po tym wybitnym występie. Przecież taka informacja o… braku informacji to pożywka dla szyderców. Co przecież w kontekście słabych wyników w tym sezonie jest oczywiste, bo jakby GKS był w czubie tabeli, to wszyscy by machnęli ręką.
Strategia klubu też jest jakaś pomylona, bo przecież można byłoby o tym sparingu nie informować w ogóle. Wtedy nikt by o niczym nie wiedział, chyba że jakiś piłkarz by się pochwalił na swoich social mediach. A tak poszła jedna informacja o meczu, który się odbędzie i druga, że nie podamy wyniku. PR-owy strzał w stopę. Naprawdę chcemy w ekstraklasie klubu poważnego, ale też poważnego sztabu trenerskiego i piłkarzy.
Teraz można snuć domysły, dlaczego nie chcą podawać wyniku. Czy znów ktoś odniósł bardzo poważną kontuzję, tak jak Aleksander Paluszek ostatnio? A może GKS przegrał 0:5 i nie chcą podgrzewać negatywnych nastrojów? A może jeszcze coś innego? Tego na razie nie wiemy. Co może być tak istotnego w suchym wyniku spotkania, że aż trzeba go ukryć?
Mnie osobiście takie akcje niepokoją. Już mówię, dlaczego. Mam wrażenie i poczucie, że w futbolu, cokolwiek by się nie działo, czynnikiem, który pomaga, jest transparentność, a to, co zdecydowanie przeszkadza – tej transparentności brak. Ja nie mówię, że my musimy wszystko wiedzieć. Wiadomo, że są kwestie choćby taktyczne, które dla kibica i przede wszystkim przeciwników – mają być tajemnicą. Nikt też nie wymaga ujawniania rozmów transferowych z piłkarzami. Jednak są pewne podstawy.
I właśnie to mnie niepokoi, bo takie ukrycie wyniku dla mnie świadczy o dużej nerwowości, która panuje w zespole. Że po prostu to jest taki poziom lęku czy spięcia, że zaczynamy wymyślać jakieś dziwne zabiegi, w swojej istocie kuriozalne. To mało kiedy się kończy dobrze. Ostatnio zademonstrował to mistrz strategii Eduard Iordanescu, który wystawił mocno rezerwowy skład w Lidze Konferencji i efekt był taki, że co prawda z Samsunsporem przegrał, ale za to nie wygrał, ani nie zremisował z Górnikiem.
Nie oceniam tego komunikatu jako złego samego w sobie. Sam ten fakt niewiele zmienia w życiu piłkarzy, trenerów i kibiców. Bardziej chodzi o kuriozalność tej sytuacji i przyczynek do spekulacji. Kompletnie niepotrzebnych, bo ta drużyna przede wszystkim potrzebuje spokoju. Z Wisłą Płock i Lechem Poznań zagrali naprawdę niezłe mecze w porównaniu z poprzednimi. Po co to psuć głupotami?
Wiadomo, że jak GKS wygra z Motorem, to nie będzie tematu i wszyscy o tym zapomną. Ale jeśli naszemu zespołowi powinie się noga, to jestem przekonany, że ci kibice, którzy tak mocno jechali ostatnio po zespole i szkoleniowcu, teraz znów będą mieli mocne używanie.
Nie tędy droga.
Czekamy na piątek i to arcyważne starcie w Lublinie. Oby mimo wszystko ten sparing – cokolwiek się w nim nie wydarzyło – miał pozytywne przełożenie na mecz z Motorem. Punktów potrzebujemy jak tlenu.
PS Tytuł tego felietonu zapożyczony oczywiście od kibica GieKSy – Krista. Pasuje idealnie!
Felietony Piłka nożna
Post scriptum do meczu… z Tychami

Z alfabetycznego obowiązku (czyli jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B) zamieszczamy wytłumaczenie zaistniałej sytuacji ze sparingiem z GKS Tychy. Po wczorajszym artykule na GieKSa.pl (tutaj) do sprawy odniósł się Michał Kajzerek – rzecznik prasowy klubu.
Błędy zdarzają się każdemu, a rzecznik GieKSy – jak wyjaśnił w twitcie, kierował się dobrą współpracą z tyskim klubem na poziomie klubowych mediów. Też został de facto postawiony w niezbyt komfortowej sytuacji.
Dlatego jeśli chodzi o naszą stronę sportową, czyli sztab szkoleniowy, uznajemy temat za zamknięty. I mamy nadzieję, że nigdy naszemu pionowi sportowemu nie przyjedzie do głowy zatajać tego typu rzeczy. Jednocześnie, jeśli istnieje jakiś tyski Shellu, to mógłby spokojnie artykuł w podobnym tonie, jak nasz, napisać w stosunku do swojego klubu. Mogą sobie nawet skopiować, tylko zmienić nazwę klubu. To taki żart.
Co prawda nadal istnieją niedomówienia i podejrzenia co do wyniku, choć idą one w drugą stronę – być może to Tychy mogły sromotnie ten mecz przegrać, co w kontekście fatalnej atmosfery naszego sparingowego derbowego rywala, mogło być przyczynkiem do zatajenia wyniku. Ale to tylko takie luźne domysły. I w zasadzie sportowo, nie ma to żadnego znaczenia.
Tak więc, działamy dalej i – to się akurat w kontekście wczorajszego artykułu nie zmienia – z niecierpliwością czekamy na piątkowy mecz z Motorem!
Felietony
Kibicu GieKSy, pamiętaj, gdzie byłeś…

Początkowo ten felieton miał dotyczyć stricte meczu z Lechem Poznań. Meczu przegranego, kolejnej porażki na swoim boisku w tym sezonie. Spotkania, które wcale nie musiało się tak zakończyć.
I kilka słów temu pojedynkowi poświęcę. Środek ciężkości zostanie jednak umiejscowiony gdzie indziej. Bo po meczu niepotrzebnie otworzyłem internet i…
Każdy z nas był rozgoryczony końcowym rezultatem tego starcia. Do końca wierzyliśmy, że katowiczanie odrobią jednobramkową stratę i przynajmniej jeden punkt zostanie na Nowej Bukowej. Nasz zespół walczył, gryzł trawę i w zasadzie – zwłaszcza w drugiej połowie – grał bez kompleksów. W końcu kilka swoich okazji mieliśmy, ale albo kapitalnie interweniował Bartosz Mrozek, jak w sytuacji, gdy z refleksem wybronił „strzał” swojego kolegi z zespołu, albo fatalnie przy dobitce swojego własnego uderzenia skiksował aktywny Borja Galan. Hiszpan trafił też w poprzeczkę i wcale nie jestem przekonany, że gdyby piłka szła pod obramowanie bramki, to golkiper Lecha by ją odbił.
Wiadomo, że naszym zawodnikom brakuje trochę okrzesania w końcówce akcji ofensywnej, gramy za bardzo koronkowo, a nie zawsze na to starcza umiejętności, zwłaszcza z tak silnym przeciwnikiem. A gdy już decydujemy się na prostą grę – co kilka razy miało miejsce – od razu są sytuacje. Mimo wszystko jednak spodziewałem się, że z gry będziemy mieli mniej. Że Lech nas zje taktycznie i piłkarsko. To się nie stało i naprawdę nie ma tu znaczenia, czy Lech – jak sugerują niektórzy – zagrał na pół gwizdka i pół-rezerwowym składem. Na konferencji pomeczowej trener Lecha Nils Frederiksen powiedział, że absolutnie nie miał odczucia , że jego zespół kontrolował to spotkanie. To rzadkość, bo zazwyczaj trenerzy lubią mówić, że kontrolowali. Jak choćby trener Rafał Górak po tym meczu, co dziwnie brzmi w przypadku porażki. To jest po prostu złe słowo, nieadekwatne, tak jak ostatnio trener Iordanescu, który stwierdził, że Legia kontrolowała mecz z Samsunsporem przez 90 minut z wyjątkiem sytuacji, gdy stracili gola…
Jednak jeśli jesteśmy już przy tym nazewnictwie, to tak – trener Kolejorza powiedział, że tej kontroli swojego zespołu nie czuł. I nie było widać, że to jakaś nadmierna kurtuazja. Przysłuchuję się od lat wypowiedziom trenerów przeciwników GKS i nieraz w głowie łapałem się… za głowę, słysząc tę cukierkową, fałszywą kurtuazję mówiącą o tym, z jakim to silnym przeciwnikiem się ich zespół mierzył, podczas gdy katowiczanie zagrali mecz fatalny. Więc słowa Duńczyka są cenne, podobnie jak w poprzednim sezonie Marka Papszuna po meczu w Katowicach.
Daleki jestem od tego, żeby nasz zespół jakoś specjalnie chwalić po tym meczu, bo jednak tych punktów potrzebujemy jak tlenu, była szansa Lecha ukąsić, a tego nie zrobiliśmy. Jesteśmy w strefie spadkowej z mizerną liczbą punktów – zaledwie ośmioma. Kilka drużyn nam w tabeli odskoczyło, stworzył się peleton drużyn środka tabeli. Ten środek jest płaski, ale może być taki scenariusz, że wkrótce zostanie np. pięć drużyn zamieszanych w walkę o utrzymanie. I bycie w takiej grupie i wyżynanie się wzajemne byłoby najgorszym, co może nam się przydarzyć. Kolejne okienko międzyreprezentacyjne będzie niesamowicie istotne w tym zakresie, o czym pod koniec.
Jest frustrujące, że jako cała drużyna nie możemy zagrać na tyle dobrego meczu, żeby zarówno w defensywie, jak i ofensywie być efektywnymi. Piszę o tym dlatego, że zarówno w Płocku, jak i wczoraj ogólna gra defensywna była już lepsza niż w praktycznie wszystkich poprzednich spotkaniach (może poza meczem z Arką). Nadal to nie wystarcza do gry na zero z tyłu i jest mocno irytujące, że w każdym meczu tracimy gola. Katowiczanie nie ustrzegli się błędów. Bramka Fiabemy ostatecznie była jakaś… dziwna. Najpierw na radar go pilnował Jesse Bosch, i zawodnik był totalnie sam przed polem karnym, co było karygodne. Żaden z naszych zawodników nie zdołał go zablokować. Dodatkowo można zapytać, co zrobił w tej sytuacji Rafał Strączek. Może to jest jakaś szkoła bramkarska, by nie stać w środku światła bramki tylko gdzieś w ¾… W każdym razie przez to strzał w miarę w środek bramki został przepuszczony, przy czym dodatkowo Rafał interweniował tak, jakby piłka mu przeleciała pod brzuchem, schował ręce…
Można tego meczu było nie przegrać, można było w końcówce wyrównać i nie dać Lechowi czasu na strzelenie zwycięskiej bramki. Jednak to nie jest tak, że Kolejorz nic nie grał. Goście mieli swoje sytuacje. W pierwszej połowie kilkukrotnie rozpędzili się niczym Pendolino i było naprawdę widać sporo jakości, jak i… niedokładności. W drugiej części w końcówce, gdy GKS się odkrył, mieli już doskonałe sytuacje na 2:0. Nie strzelili.
Ostatecznie był to taki mecz, w którym wynik w każdą z dwóch stron – lub remis – byłby sprawiedliwy. Nie ma więc co na ten temat dywagować. Wygrała drużyna, która wykorzystała swoje doświadczenie i najwidoczniej – minimalnie była lepsza.
I na tym mógłbym zakończyć…
Niestety przejrzałem komentarze po meczu, czy to na naszym Facebooku czy na forum. I o ile byłem dość spokojny po meczu, to po tej – jakże fascynującej lekturze – ciśnienie mi się podniosło do granic możliwości. Wiele jestem w stanie wybaczyć, emocje, sam dałem im się nieraz ponosić w przeszłości. Jedno, czego jednak nie mogę dzisiaj opanować i chyba to nigdy nie nastąpi, to uodpornić się na… czystą głupotę.
W swojej dwudziestoletniej „karierze” przy mediach GieKSy miałem różne okresy i różnie byłem oceniany. W czasach trzeciej ligi (tak, był taki czas) byłem ochrzczony „obrońcą piłkarzy”. Wtedy gdy po remisie z Pogonią Świebodzin czy Stilonem Gorzów (tak, byli tacy rywale) nasz awans zawisł na włosku, uspokajałem, mówiłem, że będzie dobrze. Jechano po mnie za to. Były też inne momenty, kiedy mówiono mi, że przesadzam. Gdy za Jerzego Brzęczka dzwoniłem na alarm, od początku wiosny, że przegrywamy awans, twierdzono, że niepotrzebnie zaogniam atmosferę. Raz obrażali się na mnie piłkarze, raz kibice.
Nie dbam więc o to, co sobie krytykanci, których niestety jest bardzo wielu, pomyślą. O ile po Cracovii mój ton był jeszcze w stylu „niech się niektórzy pukną w głowę” to dzisiaj cisną mi się na usta zdecydowanie mocniejsze i nieparlamentarne epitety.
Pogrzebowa atmosfera, jaka rozpętała się po wczorajszym meczu w tych opiniach to jest takie kuriozum, że żadna taka czy inna bramka Strączka lub fatalne błędy w obronie w poprzednich meczach nie mają podjazdu. Po minimalnej przegranej z Mistrzem Polski, w której GKS nie był zespołem gorszym, naczytałem się, że jesteśmy na autostradzie do pierwszej ligi, większość składu jest „do wypierdolenia”, łącznie z „taktykiem Górakiem”. Już nie będę mówił o populizmach, żeby dać szanse „chłopakom z Akademii”, bo osoba która taki farmazon wymyśliła to zapewne zabetonowany i odporny na wiedzę wyborca jednej czy drugiej głównej opcji politycznej… Podobny poziom argumentacji.
Jest taka maksyma, że jeżeli nie znasz historii jesteś skazany na jej powtarzanie. Wiele osób zachowuje się tak, jakby jej naprawdę nie znało. A przecież to fałsz. To nie jest tak, że te osoby rzeczywiście nie wiedzą, w jakiej sytuacji była GieKSa choćby jeszcze dwa lata temu. I w jakiej byliśmy rok temu. Natomiast ta zbiorowa amnezja jest zatrważająca. Ja wiem, że łaska kibica na pstrym koniu jeździ, ale są pewne granice realizacji tego powiedzenia.
Przypomnę, gdzie byliśmy. Sześć lat temu GieKSa z hukiem jak stąd do Bytowa spadła do drugiej ligi. W ostatniej minucie ostatniego meczu po golu bramkarza. W dwóch poprzedzających sezonach walczyliśmy o awans do ekstraklasy i w końcowych fazach sezonów spektakularnie te awanse przewalaliśmy. Był gol z połowy zdegradowanego Kluczborka w doliczonym czasie gry. Była porażka z gimnazjalistami z Chorzowa, poprawiona porażką u siebie w następnym meczu z Tychami. Ale to spadek na trzeci poziom rozgrywkowy to była wyprawa w prawdziwą otchłań. Nie mieliśmy już nawet Tychów czy Podbeskidzia. Naszymi przeciwnikami była Legionovia, Gryf czy Błękitni. Pewnie wielu nowych kibiców nawet by nie potrafiła powiedzieć, z jakich miejscowości są wspomniane ekipy. Na Bukową nawet przyjechał Lech Poznań! Problem polegał na tym, że były to rezerwy wielkopolskiego klubu, które nawet Bułgarskiej nie powąchały, a swoje mecze rozgrywały we Wronkach. Stadiony, które dzisiaj są dla nas przygodą w Pucharze Polski – wtedy były codziennością.
I w pierwszym spotkaniu po spadku do tej drugiej ligi, będącym jednocześnie pierwszym meczem Rafała Góraka w drugiej jego kadencji, GKS Katowice przegrywał u siebie do przerwy ze Zniczem Pruszków 0:3. Do przerwy. Ze Zniczem. Zero trzy. W drugiej lidze.
Ostatecznie nasz zespół przegrał to spotkanie 1:3. To był początek próby wyjścia z otchłani. Z totalnej otchłani polskiej piłki. W pierwszym sezonie nie udało się awansować. Nie strzeliliśmy w końcówce z Resovią. W kiepskim stylu przegraliśmy baraż ze Stalą Rzeszów. Po roku z tą Stalą katowiczanie przypieczętowali powrót na zaplecze ekstraklasy.
I przez kolejne dwa lata awansu do ekstraklasy nadal nie było. Zbliżaliśmy się do dwóch dekad bez najwyższej klasy rozgrywkowej w Katowicach. W sezonie 2023/24 w pewnym momencie jesieni GKS złapał kryzys. Przez chyba dziewięć meczów nasza drużyna nie potrafiła wygrać meczu. Zaczęły się psuć nastroje, kibice tracili cierpliwość do trenera, pojawiło się słynne „pakuj walizki” i „licznik Góraka” odmierzający dni od ostatniego zwycięstwa GieKSy. Trener był przegrany, sam – ze swoją drużyną – przeciw wszystkim. Nie podał się do dymisji. A potem spektakularnie awansował do ekstraklasy.
Człowiek inteligentny wyciąga wnioski. Człowiek inteligentny na podstawie jednej sytuacji odpowiednio ustosunkowuje się do podobnej w przyszłości.
GieKSa doświadcza takich problemów jak obecnie po raz pierwszy od dwóch lat. Mówiąc inaczej – od 24 miesięcy. W piłce do bardzo długo. Po latach upokorzeń, ostatnie dwa lata żyliśmy jak pączki w maśle. Cała wiosna 2024 zakończona awansem to był sen. A potem był cały sezon w ekstraklasie, w którym ani przez moment nie drżeliśmy o utrzymanie i zdobyliśmy niemal pół setki punktów. Nawet po matematycznym zapewnieniu sobie pozostania w lidze, GieKSa potrafiła wygrywać – z Cracovią czy Lechią, zremisowaliśmy z Lechem.
I teraz po 11 kolejkach czytam, że „wszyscy do wyjebania”, bo znaleźliśmy się w strefie spadkowej.
W dupach się poprzewracało od dobrobytu.
Jesienią 2023 byliśmy powiedzmy w podobnej sytuacji, ileś tam meczów niewygranych, kilka fatalnych spotkań i duży zawód. Wydawało się, że kolejny sezon spiszemy na straty. Przegrywaliśmy u siebie ze słabiutką Polonią Warszawa. I czy naprawdę tamta sytuacja – z której w taki sposób wyszedł trener z drużyną nie nauczyła was, że należy się z pewnymi opiniami wstrzymać? I przede wszystkim – tak po ludzku – dać mu szansę na to, żeby wyciągnął drużynę z dołka?
Nie mówię, że krytyki ma nie być. Sam jestem poirytowany niektórymi zawodnikami i niektórymi decyzjami trenera. Jednak jak znowu czytam, że „Górak ma wypierdalać”, to nie tyle poddaję w wątpliwość, co jestem pewien, że mam do czynienia z osobą niezbyt lotną, która jest w stanie takie coś ze swoich ust czy palców wyprodukować. Taka osoba musi mieć naprawdę smutne życie…
Niektórzy domagali się zwolnienia połowy drużyny w sytuacji, kiedy GKS byłby dwa razy z rzędu mistrzem, a w trzecim kolejnym zajął piąte miejsce. Albo gdyby zespół grał w Lidze Mistrzów i przegrałby u siebie np. 0:4 z Arsenalem. Jestem pewien, że znalazłoby się kilka osób, które by wylało wiadro pomyj, że przynieśliśmy wstyd i kilku piłkarzom powinniśmy podziękować.
Ja wyciągam wnioski. Wyciągam wnioski z tego, że jeśli ktoś, w kogo zwątpiłem, udowodnił raz, że się myliłem, to drugi raz nie popełnię tego błędu. Nie mówię, że nigdy już nie będę nawoływał do zmiany trenera. Nawet tego trenera. Jednak ten moment jest tak kompletnie nieadekwatny do tego, że trzeba być ostatnim frustratem, żeby takie tezy – jeszcze w taki bezceremonialny sposób – wygłaszać.
Czytałem opinię, że powinniśmy spojrzeć na taką Arkę, która potrafiła wygrać z Cracovią, z którą my przecież dostaliśmy srogie bęcki. Na Boga… Przecież my tę „wspaniałą” Arkę roznieśliśmy w puch i w pył i jesteśmy ich koszmarem z dwóch ostatnich meczów. Trzeba naprawdę mieć intelektualny tupet i pustkę, żeby takiego argumentu użyć.
Oczywiście, że to obecnie wiadro pomyj jest związane nie tylko z Lechem, ale całym obecnym sezonem, który jest na razie bardzo słaby. I nasza pozycja oraz dorobek punktowy też są słabe. Nie jest jednak to żadna sytuacja dramatyczna, w której mielibyśmy do kreski pięć punktów straty. Jesteśmy pod kreską, ale cały czas w kontakcie. Teraz trzeba zrobić wszystko, żeby tego kontaktu nie stracić. Gra ciągle daje duże nadzieje, że tak się stanie. Wszystko zależy od głów piłkarzy.
Jazda po drużynie stricte po meczu z Lechem jest kompletnie nieadekwatna. Bardziej uzasadniona krytyka byłaby wtedy, gdybyśmy znów przegrali 0:3, względnie zagrali jakieś fatalne spotkanie. Tymczasem GieKSa zagrała na tle Mistrza Polski naprawdę nieźle i było blisko zdobyczy punktowej.
Więc nakładają się tu dwie rzeczy, za które mam pretensje do kibiców. Od razu zaznaczę – nie wierzę, że to się zmieni i niektórzy pójdą po rozum do głowy. Liczę jednak, że pojawią się takie osoby, które jednak przypomną sobie właśnie – gdzie byliśmy jeszcze pięć lat temu, w jak głębokiej dupie – i gdzie jesteśmy teraz. I dzięki komu cały ten projekt istnieje, dzięki komu w ostatnich dwóch latach byliśmy w piłkarskim raju. Nie, to nie jest podziękowanie za zasługi. To jest z jednej strony ludzkie, a z drugiej ciągle merytoryczne podejście do tematu.
Ten mecz ze Zniczem… Przecież patrząc na samo tamto spotkanie, obawialiśmy się, że to pójdzie jeszcze dalej i GKS będzie się bronił przed spadkiem do… trzeciej ligi. Wtedy wydawało się, że – mimo przyjścia nowego-starego trenera – jesteśmy autentycznie pogrzebani. A to był początek czegoś wielkiego. Czegoś, czego owoce dzisiaj mamy – mogąc w ogóle emocjonować się szansą potyczek z największymi polskimi drużynami. Jesteśmy w czymś wielkim, a jednocześnie jesteśmy w trudnej sytuacji.
Teraz przed zespołem około półtora tygodnia przerwy. A potem przyjdą kluczowe mecze dla tej jesieni. Jakbym na ten moment miał typować ekipy do walki – wraz z nami – o utrzymanie i te które po prostu są dość słabe, to byłyby to Termalika, Motor i Piast. Dodałbym jeszcze Arkę.
I to właśnie zarówno z Motorem, jak i Piastem oraz Niecieczą będziemy się mierzyli w czterech najbliższych kolejkach. Tam już bezwzględnie będzie trzeba punktować za trzy. Nie wiem czy zdobędziemy komplet, raczej wątpię, bo będzie o to bardzo ciężko. Ale co najmniej dwa z tych trzech spotkań należałoby wygrać, żeby zyskać minimum spokoju. Pamiętajmy, że tam nie tylko chodzi o zdobywanie punktów, ale także o odbieranie ich rywalom. Klasyczne mecze o sześć oczek. Dodatkowo będzie spotkanie z mocną Koroną, która jest w górze tabeli, ale drużynie Jacka Zielińskiego mamy coś do udowodnienia.
Apeluję. Dajmy im pracować. To nie jest tak, że przegrywamy z kretesem mecz za meczem. Tak naprawdę zawaliliśmy totalnie dwa mecze – z Zagłębiem u siebie i Lechią na wyjeździe. Gdybyśmy mieli w tych spotkaniach 3-5 punktów więcej nasza sytuacja byłaby dużo lepsza.
To jednak przeszłość. Trochę nam ta nasza GieKSa nawarzyła piwa i w komplecie teraz ich głowa w tym, żeby to piwo wypić. Z naszym wsparciem. A nie bezsensowną jazdą.
Na koniec dodam, że ten felieton dotyczy zmasowanego „ataku” w sieci. Jeśli chodzi o to, co się dzieje na żywo – czyli stadion i trybuny – nie mam nic do zarzucenia. Doping zarówno u siebie, jak i na wyjazdach jest kapitalny. Wsparcie z trybun po nieudanych meczach – również wielkie. I oby tak dalej. W piłce decydują szczegóły. Jak VAR odwołujący karnego w derbach Trójmiasta. Tutaj takim szczegółem może być jedna przyśpiewka, po której zawodnikowi zadrży noga. Lub nie zadrży.
Najnowsze komentarze