Dołącz do nas

Felietony Piłka nożna

Oldschool

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Jeśli ktoś myślał, że mecz Pucharu Polski to taka popierdółka, nudne wypełnienie piłkarskiego kalendarza, wczoraj mógł przekonać się, że był w błędzie. W iście oldchoolowych okolicznościach stadionowej przyrody mieliśmy bardzo ciekawe widowisko, ze swoją dramaturgią i zwrotami akcji. Po raz kolejny zresztą w tym sezonie.

Puchar Polski to przekleństwo GieKSy od lat. Przed tym meczem katowiczanie mieli w ciągu ostatnich 20 lat zaledwie 10 wygranych meczów na szczeblu centralnym. Statystyka jest to iście katastrofalna. Oznaczająca tyle, że wygrywając tyle spotkań i licząc, że zaczynamy od 1/32 finału, nie zdobylibyśmy nawet dwóch trofeów. W ciągu tych 20 lat GKS nigdy nie doszedł do ćwierćfinału, a tylko dwa razy zameldował się w 1/8 finału, czyli przeszedł dwie rundy. Przez wiele lat ten puchar był traktowany po macoszemu, niepoważnie i jako zbędny balast.

Mecz w środku tygodnia, więc trzeba było się sprężyć z dotarciem na stadion. Po raz pierwszy na nasz nowy dom docierało się już w całkowitej ciemnicy. Pięknie się prezentuje nasza rozświetlona i zapraszająca swym blaskiem Arena Katowice. Czuć piłkę…

Właśnie idąc na stadion, poznałem składy i już pomyślałem – „jest nieźle”. Co prawda z kilkoma zmianami, ale nie sięgamy do głębokich rezerw, nie wymieniamy prawie całej jedenastki. Gramy na poważnie. Bo i rywal poważny i nie w ciemię bity. Rewelacja tych rozgrywek i do niedawna lider. Czekało nas trudne wyzwanie przed tym jednym ze szlagierów pierwszej rundy Pucharu Polski.

Wczoraj po raz pierwszy mogliśmy uświadczyć niskiej frekwencji przy Nowej Bukowej. I przyznam, że… nie było to takie złe. Atmosfera była iście oldschoolowa, mimo niecałych sześciu tysięcy doping był dobry i głośny, pogoda już mocno jesienna, a na boisku ciekawy mecz. Podobało mi się. W różnych dziedzinach, czy to w życiu, czy w piłce, czy w górach – bardzo lubię różnorodność. Fajnie, że ekstraklasa jest taka efektowna i mamy na meczach ponad dziesięć tysięcy widzów – to jest naprawdę extra. Ale raz na jakiś czas taki futbolowy oldchool się przyda. Pamiętam mecz w grupowym Pucharze Polski w 2004 roku, kiedy – również jako ówczesny ekstraklasowicz – graliśmy z czwartoligowym Skalnikiem Gracze. Frekwencja była na poziomie niecałego tysiąca, przyjechała nawet grupka kibiców z Opolszczyzny i śpiewała „Skaaalnik, Skaaalnik”. Klimacik.

Mecz miał swojego oczywistego bohatera i był nim oczywiście Bartosz Nowak. Indywidualnie na uwielbienie Blaszoka trzeba sobie zasłużyć. Nie wiem, czy jest klub w Polsce, którego kibice tak oszczędnie i rzadko (ba, prawie nigdy) skandują nazwisko zawodnika. Jakbym miał typować, to bym powiedział, że u nas zdarza się to maksymalnie raz na rok, ale chyba jednak rzadziej. Więc wczorajsza sytuacja, w której po trzecim golu oraz po meczu kibice wykrzykiwali chóralne „Bartek Nowak!” to kompletny ewenement. Musiał indywidualnie jakiś zawodnik zrobić coś spektakularnego, żeby taka reakcja trybun nastąpiła. Swoją drogą to też był powrót do tych starych czasów, kiedy nazwiska Jojki, Ledwonia, Wojciechowskiego czy Jasia Furtoka były wykrzykiwane dość często. To były legendy. Teraz piłkarze budują nową historię.

Bartek Nowak ofensywnie ciągnie tę drużynę w tym sezonie. Zawodnik strzelił już siedem bramek w tym sezonie, niejednokrotnie przyczyniając się do zdobyczy punktowych. Swoim dubletem uratował remis z Zagłębiem, po pięknej bramce na Legii było blisko jednego punktu, a gol z Radomiakiem z wolnego był odmieniamy przez wszystkie… kamery. No i teraz ten hat-trick, przy czym nie były to byle jakie bramki. Obie wymagały techniki i kunsztu. Przy drugiej Bartek zachował się jak wytrawny bilardzista posyłający bilę do łuzy z niebywałą precyzją. Przy trzecim golu zadziałała szybka noga zawodnika. Gol skojarzył się jedną z czterech bramek Roberta Lewandowskiego w dawnym meczu BVB z Realem Madryt.

Cieszy pierwszy gol Ilji Szkurina. Zawodnik najwyraźniej upatrzył sobie swoją ulubioną kępkę trawy na Nowej Bukowej, bo przecież z dość podobnego miejsca trafił do siatki GKS w wiosennym meczu, jeszcze jako zawodnik Legii. W każdym razie świetnie, że trafienie zaliczył, a było blisko drugiej bramki, ale minimalnie chybił. Miejmy nadzieję, że zawodnik rozwiązał worek z bramkami i będzie dalej strzelał. W obliczu cały czas różnej maści problemów zdrowotnych Adama Zrelaka, odpowiedzialność za „dziewiątkę” może spaść na Białorusina, jako na głównego napastnika.

Ogólnie w ofensywie wyglądało to lepiej, przede wszystkim dlatego – bo skuteczniej. GieKSa swoje bramki strzelała i wykorzystała słabość przeciwnika przede wszystkim w dogrywce, kiedy Wisła Płock ewidentnie spuchła. Nie pomogła też płocczanom kontuzja Lecoucha, który musiał opuścić boisko z powodu kontuzji, podczas gdy goście mieli już wykorzystany limit zmian. Nie najlepiej zarządzali tym meczem i musieli końcówkę grać w dziesiątkę i przez to byli już praktycznie bez szans. Dla odmiany, GKS wytrzymał to spotkanie kondycyjnie naprawdę bardzo dobrze. Mateusz Kowalczyk w samej końcówce rozpędził się, jakby chciał zamazać odwrotną sytuację z meczu z Lechią, kiedy grający cały mecz Camilo Mena wygrał sprinterski pojedynek.

Niestety wszystkie stare grzechy powieliły się i w tym meczu. Mimo że Wisła nie grała ofensywnie jakoś dobrze, to gdy zbliżyli się pod nasze pole karne, to już było ryzyko utraty gola. Znów prawie sami sobie wbiliśmy gola, gdy Galan nie zrozumiał się ze Strączkiem i piłka odbiła się od słupka i prawie po chwili wleciała do bramki, ale niebywałym refleksem popisał się Kuusk i uratował GKS od utraty gola. Przy pierwszym golu dla płocczan zaspał Alan Czerwiński, co zdarza mu się ostatnio coraz częściej.

Wiele mówiło się o słabszej dyspozycji Dawida Kudły. W końcu szansę dostał Rafał Strączek i… nie dał absolutnie argumentów trenerowi, by poważniej myślał o zmianie bramkarza. Drugi gol obciąża po części jego konto. Najpierw wybijał piłkę prosto pod nogi przeciwnika na szesnastkę – rozumiem, że padał deszcz, nie chciał łapać mokrej piłki, ale ostatecznie ten wybór okazał się niekorzystny. Do tego dał się złapać na „złym kroku” i gdy wyskakiwał do uderzonej z kilkunastu metrów piłki, nie miał się za bardzo od czego odbić i efektem jednak złego ustawienia była niemożność skutecznej interwencji.

Dodatkowo bramka znów wpadła w końcówce i to już naprawdę jest… zieeeew. Po prostu nudne. Jeśli jest jakaś największa powtarzalność GieKSy, to są to utraty bramek na sam koniec. Piszę to co mecz od kilku tygodni. Szczęściem GKS w tej sytuacji było to, że nie był to mecz ligowy, w której taka bramka miałaby ostateczne skutki w postaci utraty punktów. Tutaj była druga szansa – dogrywka.

Tę dogrywkę nasi zawodnicy wykorzystali świetnie. Już w pierwszej minucie Bartek Nowak zdobył bramkę i wybił Wiśle z głowy marzenia o awansie. Więc nastąpiła solidna rehabilitacja katowiczan, wypili piwo, które nawarzyli tym golem z 91. minuty. Wypili na eksa.

Taki zestaw meczów co trzy dni jest też wyzwaniem dla naszej redakcji. Mamy rozpiskę newsów na konkretne mecze i tu trzeba było mocno ten harmonogram „ścieśnić”. A zwłaszcza jak pogodzić newsy z meczu pucharowego i ligowego z jedną i tą samą drużyną. Dlatego ten felieton, choć głównie traktuje o meczu zakończonym, pełni też funkcję przedmeczowego – dotyczącego spotkania ligowego, które już w piątek.

To będzie zupełnie inne spotkanie, już z większą frekwencją, z otoczką ekstraklasową, o – według wielu – większej wadze. Wracamy do walki o ligowe punkty, przygodę pucharową odkładając na kilka tygodni, z małą wstawką, gdy będzie losowanie. W Płocku GKS będzie walczył o to, by wydostać się ze strefy spadkowej.

Mamy pewną przewagę psychologiczną, bo wygraliśmy mecz u siebie, ale przede wszystkim wygraliśmy wytrwałością i wytrzymałością. Tym razem to nasz sztab trenerski okazał się bardziej wytrawny, zostawiając sobie jedną zmianę na dogrywkę, podczas gdy płocczanie, wprowadzając w 87. minucie Hanglinda-Sangre zawiesili sobie pętlę na szyję. Trudno oczywiście jednoznacznie krytykować trenera Misiurę, bo dla niego ważne było postawić va banque, by w ogóle do tej dogrywki poprowadzić. Pech jednak chciał, że zawodnik w dogrywce odniósł kontuzję i nie mogli kończyć w komplecie.

GieKSa dała radę i jest ten jeden kroczek przed Wisłą. Jest jednak drugi aspekt – rywale mają swoje cele w lidze i też będą chcieli się nam zrewanżować. Dodatkowo będą mieli atut własnego boiska, a dla GKS mecz wyjazdowy to kontr-atut. Można więc powiedzieć, że suma wychodzi na zero i będziemy startować do tego meczu z równymi szansami. Ale GieKSa musi zacząć punktować, bo perspektywa bilansu wyjazdowego 0-0-5 jest dość przerażająca.

Na razie cieszmy się z tego, że po dwóch porażkach ligowych GieKSa wygrała mecz i to wygrała w naprawdę trudnych okolicznościach i wychodząc z opresji. Minuta po minucie? Po straconym golu, gol zdobyty? Tak było rok temu na Cracovii. Wtedy to trener mówił, że sam już zwątpił, ale na szczęście zawodnicy nie zwątpili. Co by nie mówić – tę zdolność nasi piłkarze mają. Grają te swoje i nawet jak zawalą, nie poddają się. No chyba, że wtopią bezdyskusyjnie, to wtedy animusz opada.

Dla sprawiedliwości dziejowej – nie powielajmy błędów, że ostatnim hat-trickiem w GieKSie były trzy bramki Mateusza Maka w meczu ze Stalą Rzeszów. Z całym szacunkiem dla sympatycznego zawodnika – ale jedna z bramek przypisywana jemu, to było trafienie samobójcze Milana Simcaka. Wobec tego ostatnim tego typu wyczynem była „trójka” Arkadiusza Woźniaka ze… Stalą Rzeszów, gdy GKS zapewniał sobie awans do pierwszej ligi.

Czekamy na piątek i na dobrą grę GieKSy w Płocku. No i oczywiście na losowanie kolejnej rundy. Czy wywieje nas do Goczałkowic albo innego dziwnego miejsca? A może znów zagramy u siebie? A może… nad morze? Fajny jest ten Puchar Polski.



Kliknij, by skomentować
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy, jednakże zastrzega sobie prawo do ich cenzurowania lub usuwania.

Odpowiedz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Hokej

Kompromitacja w Tychach

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

W 20. kolejce THL nasza drużyna wyruszyła do Tychów żeby zmierzyć się z miejscowym GKS-em.

Pierwszą tercję rozpoczęliśmy od szarpanej gry w tercji neutralnej. Dopiero w 4. minucie strzał na bramkę Fucika zdołał oddać Wronka, ale jego uderzenie nie sprawiło problemów bramkarzowi gospodarzy. W 7. minucie miejscowi wyszli na prowadzenie. W drugiej połowie pierwszej odsłony nasza drużyna stanęła przed szansą wyrównania wyniku za sprawą liczebnej przewagi. Pomimo oddania kilku groźnych strzałów, to żaden z naszych zawodników nie zdołał pokonać Fucika. W 19. minucie fantastyczną interwencją popisał się Eliasson ratując nas przed utratą drugiej bramki. Chwilę przed syreną kończącą pierwszą tercję Eliasson ponownie zachował czujność i pewnie obronił kolejne strzały gospodarzy.

Drugą tercję rozpoczęliśmy od zdecydowanego ataku na bramkę Fucika, blisko zdobycia bramki był Wronka i Varttinen. W 24. minucie gospodarze zdobyli drugą bramkę, wykorzystując liczebną przewagę. Kilkanaście sekund później gospodarze ponownie podwyższyli. W 25. minucie nastąpiła zmiana bramkarza w naszej drużynie. W 28. minucie czwartą bramkę dla drużyny gospodarzy zdobył Drabik, wykorzystując bierną postawę naszych obrońców. W 33. minucie w sytuacji sam na sam z Fucikiem znalazł się Dupuy, ale jego strzał był za lekki, by pokonać bramkarza gospodarzy. Na sam koniec drugiej odsłony gospodarze po raz piąty wbili krążek do naszej bramki.

Trzecią odsłonę rozpoczęliśmy od kilku strzałów na bramkę Fucika. Jednak to gospodarze ponownie znaleźli drogę do naszej bramki, zdobywając szóstą bramkę w tym meczu. Minutę później po raz siódmy do bramki trafił Viinikainen. Na sam koniec meczu bramkę honorową dla naszej drużyny zdobył Jonasz Hofman.

GKS Tychy – GKS Katowice 7:1 (1:0, 4:0, 2:1)

1:0 Filip Komorski (Valtteri Kakkonen, Rafał Drabik) 06:16
2:0 Alan Łyszczarczyk (Rasmus Hejlanko, Valtteri Kakkonen) 23:23, 5/4
3:0 Mark Viitianen (Dominik Paś) 24:18
4:0 Rafał Drabik (Szymon Kucharski, Mateusz Bryk) 27:48
5:0 Mateusz Gościński (Hannu Kuru, Olli Kaskinen) 38:56
6:0 Hannu Kuru (Juuso Walli, Bartłomiej Pociecha) 45:23
7:0 Olli-Petteri Viinikainen (Alan Łyszczarczyk, Rasmus Hejlanko) 47:54
7:1 Jonasz Hofman

GKS Tychy: Fucik, Lewartowski – Viinikainen, Bryk, Łyszczarczyk, Komorski, Knuutinen – Kaskinen, Kakkonen, Jeziorski, Kuru, Heljanko- Walli, Pociecha, Karkkanen, Paś, Viitanen – Bizacki, Ubowski, Drabik, Kucharski, Gościński.

GKS Katowice: Eliasson, Kieler – Maciaś, Hoffman, Wronka, Pasiut, Fraszko – Varttinen, Verveda, Anderson, Monto, Dupuy – Runesson, Lundegard, Michalski, McNulty, Hofman Jo. – Chodor, Dawid, Hofman Ja.

Kontynuuj czytanie

Galeria Piłka nożna

Kurczaki odleciały z trzema punktami

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Zapraszamy do drugiej fotorelacji z wczorajszego wieczoru. GieKSa przegrała z Piastem Gliwice 1:3.

Kontynuuj czytanie

Felietony Piłka nożna

Plagi gliwickie

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

No i po raz kolejny potwierdziło się, jak dziwna bywa piłka. Przynajmniej jeśli przekładamy matematykę na boisko. I punkty oraz miejsca w tabeli. Matematycznie Piast nie miał prawa z nami wygrać, statystycznie niby też, choć patrząc na rachunek prawdopodobieństwa, kiedyś musieli to drugie zwycięstwo osiągnąć. Stało się i nikt w Katowicach nie jest z tego powodu zadowolony. Faktem jest, że Piast na to zwycięstwo zasłużył, choćby dlatego, że był bardziej zdeterminowany. Jednak czy był lepszy na tyle, aby dokonać takiej deklasacji?

Śmiem twierdzić, że jakby taki mecz powtórzyć, to wcale nie byłoby oczywiste, że goście znów by wygrali. Zwycięstwo odnieśli zasłużone, jednak splot różnego rodzaju okoliczności – tak nieszczęśliwych dla GKS, a fortunnych dla gliwiczan spowodował, że wykorzystując sposobność z zimną krwią, zainkasowali trzy punkty. Ale tę sposobność najpierw musieli mieć.

Zaczęło się od kontuzji Mateusza Kowalczyka. Zawodnik jeszcze próbował po obiciu okolic nerki pozostać na boisku, ale sam po chwili poprosił o zmianę. Kontuzja niepiłkarska, więc w tej chwili najważniejsze jest po prostu jego zdrowie i miejmy nadzieję, że ostatecznie nie będzie to nic poważnego. Potem w kilka minut katowiczanie stracili dwie bramki. Najpierw fatalnie zachowali się w obronie, bo Drapiński był kompletnie niepilnowany i wystarczyło mu tylko dołożyć stopę do piłki, aby pokonać Rafała Strączka. No a potem Lukas Klemenz też jakoś intuicyjnie chciał wybić piłkę, ale pokonał własnego bramkarza. Mieliśmy nadzieję na ten rzut karny, ale po analizie VAR sędzia Raczkowski podyktowaną jedenastkę anulował – słusznie, bo faulu nie było. I tak mieliśmy jeszcze szczęście, bo tych plag mogło być więcej – w początkowej fazie meczu na boisku opatrywany był Bartosz Nowak, interwencja medyczna była też przez chwilę potrzebna Wasylowi. Mimo wszystko za dużo tych nieszczęść, jak na jeden mecz.

Problem jest taki, że po pierwszej połowie, gdy GKS przegrywał 0:2 i nie miał nic do stracenia, myśleliśmy, że nasz zespół rzuci się na przeciwnika i wybije im z głowy myśl o punktach. Miało być tak, że goście będą żałowali, że te dwa gole strzelili. Nic takiego nie miało miejsca. Druga połowa była równie zła jak pierwsza albo nawet gorsza. GieKSa biła głową w mur, kompletnie nie potrafiąc zagrozić bramce Placha. Piast wyprowadzał kontry, z czego jedną wykorzystał i gliwicki Di Maria zamknął spotkanie. A mogło być jeszcze wyżej, bo nasz zespół tak się odkrył, że rekordowa porażka na Nowej Bukowej stawała się coraz bardziej realna. Bramka Lukasa Klemenza na koniec tylko dała drobną korektę na wyniku. Osobliwe jest to, że Lukas strzelił w tym meczu do właściwej i niewłaściwej siatki, jeszcze bardziej osobliwe, że powtórzył tego typu wyczyn Arkadiusza Jędrycha sprzed… dwóch meczów.

Trzeba przyznać, że Piast zagrał kapitalnie w defensywie. Zneutralizował nasz zespół kompletnie, dodatkowo nie bronił się jakoś bardzo głęboko, GKS skutecznie był wypychany, a wszelkie próby licznych prostopadłych podań ze strony piłkarzy Góraka kończyły się „sukcesem” Piasta. No i właśnie to mam na myśli, pisząc, że mecz mógł się potoczyć inaczej. Bo trzeba przyznać, że pomysł na mecz z podaniami za plecy – czy to długimi w powietrzu, czy bardziej po ziemi, wyglądał na całkiem niezły i nawet próby nie były najgorsze. Czujność obrońców Piasta była jednak na wysokim poziomie. Gdy już taka piłka przeszła, to albo Adam Zrelak został wzięty w kleszcze (sytuacja z odwołanym karnym), albo Ilja Szkurin był na spalonym po podaniu Wędrychowskiego (ale i tak Białorusin trafił w Placha).

Problem widzę inny. GieKSa chyba za bardzo postawił na tę kwestię czysto piłkarską. Chcieliśmy ten mecz wygrać umiejętnościami i kunsztem, a zabrakło walki wręcz. Piast tę „grę w piłkę” od początku meczu próbował nam wybić z głowy i zrobił to skutecznie. Nie mieliśmy więc – tak jak na wiosnę – łupanki, którą trudno było nazwać meczem piłkarskim. Mieliśmy GieKSę, która w piłkę chciała grać i Piasta, który był jednak dużo bardziej zdeterminowany do walki. Nie odbieram oczywiście Piastowi tego, że w kluczowych momentach też pokazał umiejętności, bo to jest oczywiste. Poziom agresji jednak zdecydowanie był po stronie zawodników Myśliwca i teraz to oni okazali się „zakapiorami”. Trochę to wyglądało tak, jak na szkolnym korytarzu, kiedy z klasowym łobuzem kujon chce rozmawiać na argumenty. I ma je sensowne, logiczne, tylko co z tego, skoro łobuz wyprowadził szybki cios i kujonowi tylko spadły okulary z nosa…

Ogólnie nie chcę jakoś specjalnie krytykować tego sposobu naszej gry, natomiast wygląda na to, że sztab trenerski się przeliczył, a przez to, że do przerwy było już 0:2, trudno było to skorygować. Osobiście chciałbym, żeby GKS dążył do gry w piłkę i generalnie nie będę o to miał pretensji. Czasem jednak być może trzeba postawić na proste i bardziej… prymitywne środki. To tak jak z tym rozgrywaniem od tyłu, kiedy różne drużyny nieraz tak bardzo chcą ten schemat utrzymywać, że czasem, zamiast po prostu wywalić piłkę w oczywistej sytuacji, klepią ją sobie trzy metry od bramki i za chwilę dostają gonga.

A już nie bawiąc się w porównania, metafory i piękne słowa. Piast po prostu od początku meczu zaczął dosłownie spuszczać wpierdol naszym piłkarzom, a ci nie potrafili odpowiedzieć tym samym. I też dlatego przegraliśmy. Z Koroną GieKSa potrafiła pójść na noże. W meczu derbowym – zupełnie nie.

Wracając do tematu bramek samobójczych – to niesłychane, że GKS ma ich w tym sezonie już pięć. I solidarni są ze sobą środkowi obrońcy, bo już każdy z nich ma po jednym takim trafieniu. Piątego samobója zaliczył Kowal w Łodzi. Wiadomo, że jest to często pech, ale skoro sytuacja się powtarza – to jest jakiś defekt, nad którym pewnie trzeba popracować. Jest to jakaś niefrasobliwość naszych zawodników, może czasami wręcz lekka niechlujność.

Nie ma co płakać. Już nie będę się rozpisywał na temat opinii niektórych kibiców, bo poświęciłem na to poprzednie felietony i… straciłem sporo nerwów. Teraz nawet nie czytałem (jeszcze) wielu komentarzy, ale jeśli natknąłem się po tej porażce znów na zdanie jednego ancymona, że mamy fatalnego trenera, fatalnych piłkarzy i zespół na co najwyżej pierwszą ligę, to wiem po prostu, że mam do czynienia z osobą niezbyt lotną. Tyle.

Sam nie wierzyłem, że możemy ten mecz przegrać. Nie sądziłem natomiast, że zwycięstwo będzie formalnością. A już na pewno nie spodziewałem się, że Piast nas tak rozjedzie. Ten mecz ostatecznie był fatalny. Nie wychodziło nam nic. Piastowi wyszło wszystko. Powtórzę – wykorzystali wszystkie swoje sposobności otwierające im drogę do zwycięstwa. To oni byli wyrachowani. Ale matrycą była agresja.

Październikowo-listopadowy piękny sen z serią czterech zwycięstw się skończył, przyszła szara jesienna rzeczywistość. Jednak dziś jest kolejny dzień, a wkrótce następne. GieKSa to nie jest drużyna perfekcyjna i jeszcze nie jest na tyle dobra, żeby takie mecze jak z Piastem zdecydowanie wygrywać. Absolutnie jednak nie jesteśmy tak słabi, żeby znów mówić, że zlecimy z hukiem z ekstraklasy. Mogliśmy stworzyć sobie ultra-komfortową sytuację przed końcem rundy jesiennej. Nie udało się. Nadal musimy punktować, żeby zadomowić się mocniej w środku tabeli.

Przed nami przerwa reprezentacyjna, a po niej piekielnie ciężkie spotkania. Tak jak pisałem, o punkty będzie niebywale trudno, ale musimy grać swoje. Może z większą różnorodnością środków, w zależności od rywala. Skoro jednak Piast wygrał z GKS, to dlaczego GieKSa ma nie móc wygrać z Jagiellonią? W tej lidze wszystko jest możliwe. I katowiczan stać na punktowanie nawet z Jagą, Pogonią i Rakowem.

Także GieKSiarze nie ma co się załamywać i wchodzić w jakieś smuty. Zostawmy to ludziom, dla których frustracja jest życiowym paliwem. Niech dla nas paliwem będzie nieustający optymizm – oparty na faktach i doświadczeniu. Doświadczeniu takim, że GieKSa jeszcze dopiero co potrafiła bardzo dobrze grać w piłkę, być lepsza od przeciwników i wygrywać mecz za meczem.

Kontynuuj czytanie

Zobacz również

Made with by Cysiu & Stęga