Felietony Piłka nożna
Bij Mistrza!
Na takie mecze się czeka. Nic to, że już w poprzednim sezonie ich zaznaliśmy. Nadal jesteśmy świeżym zespołem w tej ekstraklasie, więc drugi sezon to za krótko, żeby nam takie pojedynki (a w sumie to jakiekolwiek w ekstraklasie) spowszedniały. Na Nową Bukową przyjeżdża Mistrz Polski. Zespół, który był bardzo blisko, aby tego tytuły w poprzednim sezonie nie zdobyć…
Ciągle przed oczami mam tę sytuację. Mateusz Mak niemal od połowy boiska biegnie sam na sam z Mrozkiem. W zasadzie to wydaje się, że jest spalony, bo to niemożliwe tak mocno za plecami zostawić obrońców Kolejorza. I gdy już myślimy, że wykończy akcję tak, jak na Cracovii, piłka po jego strzale odbija się od golkipera i wylatuje na róg. Dwusetka na 3:1. Można dywagować, czy Lech byłby w stanie z bardzo dobrze dysponowaną GieKSą odrobić dwubramkową stratę.
A potem jeden nabił drugiego i Lech zdobył przypadkowego gola na 2:2. W końcówce raczej bronił remisu niż był zainteresowany zwycięską bramką. Po końcowym gwizdku w obozie z Poznania nastała radość, były tańce i wspólne śpiewy z kibicami. Lech remisując w Katowicach zapewnił sobie uzależnienie tytułu tylko od siebie – wystarczyło w ostatniej kolejce wygrać z Piastem. Co Kolejorz uczynił.
Jeszcze niedawno nie sądzilibyśmy, że taki scenariusz jest możliwy. Pogrążona w otchłani niższych lig GieKSa mogła co najwyżej rywalizować ze spadkowiczami z ekstraklasy lub jakąś zabkłąkaną na dłużej pojedynczą marką. Naszą codziennością były mecze z Górnikiem Łęczna, Zniczem Pruszków, Odrą Opole czy Chrobrym Głogów. Czasem mam wrażenie, że niektórzy kibice już o tym zapomnieli, zwłaszcza wtedy, gdy po słabych występach GieKSy jednak przesadzając w opiniach, już sugerując, że wszystko w Katowicach jest do wymiany.
Znów na Bukową przyjeżdża Mistrz Polski. W podobnej sytuacji rok temu mogliśmy przeżyć euforię, gdy nasz zespół po kapitalnej grze odprawił z kwitkiem ekipę Adriana Siemieńca. Tę, która potem dotarła do ćwierćfinału Ligi Konferencji, a w tym sezonie w lidze i pucharach prezentuje się wyśmienicie. Wówczas to było dopiero drugie zwycięstwo w sezonie. Stara, poczciwa Bukowa zdążyła jeszcze zaznać triumfu nad mistrzami, a wiodący prym na krajowym podwórku Imaz czy Pululu musieli się obejść smakiem i poczuć tę gorycz porażki na żegnającym się powoli z wielkim piłkarskim światem obiektem.
Lech Poznań zanotował fatalny początek sezonu, z kilkoma spektakularnymi porażkami. Zwłaszcza u siebie. Klęski z Cracovią (1:4) czy Genkiem (1:5) odbiły się szerokim echem. Także przegrana z Zagłębiem chluby podopiecznym Frederiksena, jak i samemu trenerowi, nie przyniosła. Ostatnio Kolejorz z zadyszki wychodzi, choć nie do końca płynnie. Pewna wygrana z Niecieczą, świetna pierwsza połowa w Częstochowie i fatalna gra po utracie Palmy. Z Jagiellonią odwrotnie – kiepska gra przed przerwą, ale dwukrotne odrobienie strat po wyjściu z szatni na drugą połowę. No i przede wszystkim fenomenalne, najlepsze w sezonie, spotkanie z Rapidem Wiedeń w ostatni czwartek. Poznaniacy zmietli Austriaków, aplikując im cztery gole. W ich grze zgadzało się wszystko. Pokazali swój potencjał, który jak widać – został odblokowany.
Czy mamy prawo się bać jutrzejszego meczu? Prawdopodobnie tak… ale. Z pomocą przychodzi znane porzekadło piłkarskie – mecz meczowi nierówny. Nie wiem, czy ono jest mądre czy głupie, ale sprawdza się od zawsze. Posłużę się jednym przykładem, bo zapadł mi w pamięci. Rok temu Puszcza Niepołomice poniosła klęskę z GieKSą 0:6. Trener Tułacz mówił po meczu o kompromitacji i odsądzał od czci i wiary swoich zawodników. Na niewiele się zdało, bo potem przegrali w Radomiu i Szczecinie. I gdy wydawało się, że jest naprawdę tragicznie… zespół wygrał z Lechem Poznań 2:0.
Nie ma co patrzeć na to, że piłkarze z Wielkopolski rozegrali tak znakomite spotkanie z Rapidem. Przecież całkiem niedawno zaliczyli mega wtopę z Zagłębiem. Kilka drużyn pokazało, że nie taki ten zespół straszny. Poza tym rzadko zdarza się, żeby drużyna w kilka dni zagrała dwa razy tak dobrze.
No… dobrze. Problem jednak jest jeszcze w tym jak zagra drużyna o nazwie GKS Katowice. Bo możemy sobie analizować rywali, mówić o mocnych i słabych stronach oraz prawidłach pięknej dyscypliny jaką jest piłka nożna. Warunkiem koniecznym (ale niewystarczającym) jest w pierwszej kolejności umiarkowanie przyzwoita postawa, żeby w ogóle dać sobie szansę na sukces w tym meczu. Przede wszystkim w defensywie, która jest ciągle naszym największym problemem. Katowiczanie mają już piętnaście (plus jeden pucharowy) meczów z rzędu ze straconą bramką. Bilans to fatalny. Gdy dodamy do tego, że Lech ma serię 30 (!!!) meczów z golem strzelonym, dochodzimy do logicznego wniosku, że przynajmniej raz piłkarze gości do siatki w Katowicach trafią.
Zawsze w tym momencie przypomina mi się jednak sytuacja z sezonu 2000/01, kiedy w dziesiątej kolejce do gry na Bukowej przystępowała GieKSa, która wcześniej nie odniosła zwycięstwa oraz Legia, która nie zaznała smaku porażki. I do doliczonego czasu gry ten stan się utrzymywał, ale po trafieniu Moussy Yahai schemat został złamany.
Trzeba jednak w tej defensywie zagrać dobrze. W Płocku mieliśmy już zalążki niezłej gry, choć błędów się nie ustrzegliśmy. W ofensywie nie było wielkiego błysku, ale i tak kilka sytuacji udało się stworzyć. Wyglądało to nieźle, choć nie wybitnie, ale optymistycznie. Z trudnym przecież rywalem.
GieKSa jest po awansie do kolejnej rundy Pucharu Polski i remisie na wyjeździe z Wisłą. Niemoc wyjazdowa częściowo została przełamana i dla nastrojów to bardzo dobrze. Teraz grunt w tym, aby na przerwę (reprezentacyjną) zejść również dobrymi nastrojami.
To nie będzie koniec świata, jeśli GKS z Lechem przegra. Meczów do punktowania jest jeszcze multum. Ważne, żeby dobrze zagrać i dać realną, ale taką naprawdę realną nadzieję, że w starciu ze słabszymi od Lecha rywalami będziemy mieli swoje atuty. Do tego potrzebna jest przede wszystkim wspomniana gra w defensywie. Bo GieKSa ma co prawda lepsze i gorsze mecze w ataku, ale to, że potrafi nastrzelać mnóstwo bramek – już udowodniła. Więc o przód ogólnie nie musimy się martwić. Tylko ta obrona…
Katowiczan stać na zwycięstwo. Nie jesteśmy chłopcem do bicia w tej lidze. Ba, nawet nie jesteśmy zespołem do strefy spadkowej. Naszym głównym grzechem jest nieogarnięcie się na boisku i fatalne błędy. Czysto piłkarsko GKS jest ekipą na środek tabeli w tej lidze. Trzeba więc się właśnie… ogarnąć, uspokoić te gorące, zestresowane w niektórych sytuacjach boiskowych, głowy i naprawdę może być dobrze.
Wspieramy. Bij mistrza!
Hokej
Kompromitacja w Tychach
W 20. kolejce THL nasza drużyna wyruszyła do Tychów żeby zmierzyć się z miejscowym GKS-em.
Pierwszą tercję rozpoczęliśmy od szarpanej gry w tercji neutralnej. Dopiero w 4. minucie strzał na bramkę Fucika zdołał oddać Wronka, ale jego uderzenie nie sprawiło problemów bramkarzowi gospodarzy. W 7. minucie miejscowi wyszli na prowadzenie. W drugiej połowie pierwszej odsłony nasza drużyna stanęła przed szansą wyrównania wyniku za sprawą liczebnej przewagi. Pomimo oddania kilku groźnych strzałów, to żaden z naszych zawodników nie zdołał pokonać Fucika. W 19. minucie fantastyczną interwencją popisał się Eliasson ratując nas przed utratą drugiej bramki. Chwilę przed syreną kończącą pierwszą tercję Eliasson ponownie zachował czujność i pewnie obronił kolejne strzały gospodarzy.
Drugą tercję rozpoczęliśmy od zdecydowanego ataku na bramkę Fucika, blisko zdobycia bramki był Wronka i Varttinen. W 24. minucie gospodarze zdobyli drugą bramkę, wykorzystując liczebną przewagę. Kilkanaście sekund później gospodarze ponownie podwyższyli. W 25. minucie nastąpiła zmiana bramkarza w naszej drużynie. W 28. minucie czwartą bramkę dla drużyny gospodarzy zdobył Drabik, wykorzystując bierną postawę naszych obrońców. W 33. minucie w sytuacji sam na sam z Fucikiem znalazł się Dupuy, ale jego strzał był za lekki, by pokonać bramkarza gospodarzy. Na sam koniec drugiej odsłony gospodarze po raz piąty wbili krążek do naszej bramki.
Trzecią odsłonę rozpoczęliśmy od kilku strzałów na bramkę Fucika. Jednak to gospodarze ponownie znaleźli drogę do naszej bramki, zdobywając szóstą bramkę w tym meczu. Minutę później po raz siódmy do bramki trafił Viinikainen. Na sam koniec meczu bramkę honorową dla naszej drużyny zdobył Jonasz Hofman.
GKS Tychy – GKS Katowice 7:1 (1:0, 4:0, 2:1)
1:0 Filip Komorski (Valtteri Kakkonen, Rafał Drabik) 06:16
2:0 Alan Łyszczarczyk (Rasmus Hejlanko, Valtteri Kakkonen) 23:23, 5/4
3:0 Mark Viitianen (Dominik Paś) 24:18
4:0 Rafał Drabik (Szymon Kucharski, Mateusz Bryk) 27:48
5:0 Mateusz Gościński (Hannu Kuru, Olli Kaskinen) 38:56
6:0 Hannu Kuru (Juuso Walli, Bartłomiej Pociecha) 45:23
7:0 Olli-Petteri Viinikainen (Alan Łyszczarczyk, Rasmus Hejlanko) 47:54
7:1 Jonasz Hofman
GKS Tychy: Fucik, Lewartowski – Viinikainen, Bryk, Łyszczarczyk, Komorski, Knuutinen – Kaskinen, Kakkonen, Jeziorski, Kuru, Heljanko- Walli, Pociecha, Karkkanen, Paś, Viitanen – Bizacki, Ubowski, Drabik, Kucharski, Gościński.
GKS Katowice: Eliasson, Kieler – Maciaś, Hoffman, Wronka, Pasiut, Fraszko – Varttinen, Verveda, Anderson, Monto, Dupuy – Runesson, Lundegard, Michalski, McNulty, Hofman Jo. – Chodor, Dawid, Hofman Ja.
Galeria Piłka nożna
Kurczaki odleciały z trzema punktami
Felietony Piłka nożna
Plagi gliwickie
No i po raz kolejny potwierdziło się, jak dziwna bywa piłka. Przynajmniej jeśli przekładamy matematykę na boisko. I punkty oraz miejsca w tabeli. Matematycznie Piast nie miał prawa z nami wygrać, statystycznie niby też, choć patrząc na rachunek prawdopodobieństwa, kiedyś musieli to drugie zwycięstwo osiągnąć. Stało się i nikt w Katowicach nie jest z tego powodu zadowolony. Faktem jest, że Piast na to zwycięstwo zasłużył, choćby dlatego, że był bardziej zdeterminowany. Jednak czy był lepszy na tyle, aby dokonać takiej deklasacji?
Śmiem twierdzić, że jakby taki mecz powtórzyć, to wcale nie byłoby oczywiste, że goście znów by wygrali. Zwycięstwo odnieśli zasłużone, jednak splot różnego rodzaju okoliczności – tak nieszczęśliwych dla GKS, a fortunnych dla gliwiczan spowodował, że wykorzystując sposobność z zimną krwią, zainkasowali trzy punkty. Ale tę sposobność najpierw musieli mieć.
Zaczęło się od kontuzji Mateusza Kowalczyka. Zawodnik jeszcze próbował po obiciu okolic nerki pozostać na boisku, ale sam po chwili poprosił o zmianę. Kontuzja niepiłkarska, więc w tej chwili najważniejsze jest po prostu jego zdrowie i miejmy nadzieję, że ostatecznie nie będzie to nic poważnego. Potem w kilka minut katowiczanie stracili dwie bramki. Najpierw fatalnie zachowali się w obronie, bo Drapiński był kompletnie niepilnowany i wystarczyło mu tylko dołożyć stopę do piłki, aby pokonać Rafała Strączka. No a potem Lukas Klemenz też jakoś intuicyjnie chciał wybić piłkę, ale pokonał własnego bramkarza. Mieliśmy nadzieję na ten rzut karny, ale po analizie VAR sędzia Raczkowski podyktowaną jedenastkę anulował – słusznie, bo faulu nie było. I tak mieliśmy jeszcze szczęście, bo tych plag mogło być więcej – w początkowej fazie meczu na boisku opatrywany był Bartosz Nowak, interwencja medyczna była też przez chwilę potrzebna Wasylowi. Mimo wszystko za dużo tych nieszczęść, jak na jeden mecz.
Problem jest taki, że po pierwszej połowie, gdy GKS przegrywał 0:2 i nie miał nic do stracenia, myśleliśmy, że nasz zespół rzuci się na przeciwnika i wybije im z głowy myśl o punktach. Miało być tak, że goście będą żałowali, że te dwa gole strzelili. Nic takiego nie miało miejsca. Druga połowa była równie zła jak pierwsza albo nawet gorsza. GieKSa biła głową w mur, kompletnie nie potrafiąc zagrozić bramce Placha. Piast wyprowadzał kontry, z czego jedną wykorzystał i gliwicki Di Maria zamknął spotkanie. A mogło być jeszcze wyżej, bo nasz zespół tak się odkrył, że rekordowa porażka na Nowej Bukowej stawała się coraz bardziej realna. Bramka Lukasa Klemenza na koniec tylko dała drobną korektę na wyniku. Osobliwe jest to, że Lukas strzelił w tym meczu do właściwej i niewłaściwej siatki, jeszcze bardziej osobliwe, że powtórzył tego typu wyczyn Arkadiusza Jędrycha sprzed… dwóch meczów.
Trzeba przyznać, że Piast zagrał kapitalnie w defensywie. Zneutralizował nasz zespół kompletnie, dodatkowo nie bronił się jakoś bardzo głęboko, GKS skutecznie był wypychany, a wszelkie próby licznych prostopadłych podań ze strony piłkarzy Góraka kończyły się „sukcesem” Piasta. No i właśnie to mam na myśli, pisząc, że mecz mógł się potoczyć inaczej. Bo trzeba przyznać, że pomysł na mecz z podaniami za plecy – czy to długimi w powietrzu, czy bardziej po ziemi, wyglądał na całkiem niezły i nawet próby nie były najgorsze. Czujność obrońców Piasta była jednak na wysokim poziomie. Gdy już taka piłka przeszła, to albo Adam Zrelak został wzięty w kleszcze (sytuacja z odwołanym karnym), albo Ilja Szkurin był na spalonym po podaniu Wędrychowskiego (ale i tak Białorusin trafił w Placha).
Problem widzę inny. GieKSa chyba za bardzo postawił na tę kwestię czysto piłkarską. Chcieliśmy ten mecz wygrać umiejętnościami i kunsztem, a zabrakło walki wręcz. Piast tę „grę w piłkę” od początku meczu próbował nam wybić z głowy i zrobił to skutecznie. Nie mieliśmy więc – tak jak na wiosnę – łupanki, którą trudno było nazwać meczem piłkarskim. Mieliśmy GieKSę, która w piłkę chciała grać i Piasta, który był jednak dużo bardziej zdeterminowany do walki. Nie odbieram oczywiście Piastowi tego, że w kluczowych momentach też pokazał umiejętności, bo to jest oczywiste. Poziom agresji jednak zdecydowanie był po stronie zawodników Myśliwca i teraz to oni okazali się „zakapiorami”. Trochę to wyglądało tak, jak na szkolnym korytarzu, kiedy z klasowym łobuzem kujon chce rozmawiać na argumenty. I ma je sensowne, logiczne, tylko co z tego, skoro łobuz wyprowadził szybki cios i kujonowi tylko spadły okulary z nosa…
Ogólnie nie chcę jakoś specjalnie krytykować tego sposobu naszej gry, natomiast wygląda na to, że sztab trenerski się przeliczył, a przez to, że do przerwy było już 0:2, trudno było to skorygować. Osobiście chciałbym, żeby GKS dążył do gry w piłkę i generalnie nie będę o to miał pretensji. Czasem jednak być może trzeba postawić na proste i bardziej… prymitywne środki. To tak jak z tym rozgrywaniem od tyłu, kiedy różne drużyny nieraz tak bardzo chcą ten schemat utrzymywać, że czasem, zamiast po prostu wywalić piłkę w oczywistej sytuacji, klepią ją sobie trzy metry od bramki i za chwilę dostają gonga.
A już nie bawiąc się w porównania, metafory i piękne słowa. Piast po prostu od początku meczu zaczął dosłownie spuszczać wpierdol naszym piłkarzom, a ci nie potrafili odpowiedzieć tym samym. I też dlatego przegraliśmy. Z Koroną GieKSa potrafiła pójść na noże. W meczu derbowym – zupełnie nie.
Wracając do tematu bramek samobójczych – to niesłychane, że GKS ma ich w tym sezonie już pięć. I solidarni są ze sobą środkowi obrońcy, bo już każdy z nich ma po jednym takim trafieniu. Piątego samobója zaliczył Kowal w Łodzi. Wiadomo, że jest to często pech, ale skoro sytuacja się powtarza – to jest jakiś defekt, nad którym pewnie trzeba popracować. Jest to jakaś niefrasobliwość naszych zawodników, może czasami wręcz lekka niechlujność.
Nie ma co płakać. Już nie będę się rozpisywał na temat opinii niektórych kibiców, bo poświęciłem na to poprzednie felietony i… straciłem sporo nerwów. Teraz nawet nie czytałem (jeszcze) wielu komentarzy, ale jeśli natknąłem się po tej porażce znów na zdanie jednego ancymona, że mamy fatalnego trenera, fatalnych piłkarzy i zespół na co najwyżej pierwszą ligę, to wiem po prostu, że mam do czynienia z osobą niezbyt lotną. Tyle.
Sam nie wierzyłem, że możemy ten mecz przegrać. Nie sądziłem natomiast, że zwycięstwo będzie formalnością. A już na pewno nie spodziewałem się, że Piast nas tak rozjedzie. Ten mecz ostatecznie był fatalny. Nie wychodziło nam nic. Piastowi wyszło wszystko. Powtórzę – wykorzystali wszystkie swoje sposobności otwierające im drogę do zwycięstwa. To oni byli wyrachowani. Ale matrycą była agresja.
Październikowo-listopadowy piękny sen z serią czterech zwycięstw się skończył, przyszła szara jesienna rzeczywistość. Jednak dziś jest kolejny dzień, a wkrótce następne. GieKSa to nie jest drużyna perfekcyjna i jeszcze nie jest na tyle dobra, żeby takie mecze jak z Piastem zdecydowanie wygrywać. Absolutnie jednak nie jesteśmy tak słabi, żeby znów mówić, że zlecimy z hukiem z ekstraklasy. Mogliśmy stworzyć sobie ultra-komfortową sytuację przed końcem rundy jesiennej. Nie udało się. Nadal musimy punktować, żeby zadomowić się mocniej w środku tabeli.
Przed nami przerwa reprezentacyjna, a po niej piekielnie ciężkie spotkania. Tak jak pisałem, o punkty będzie niebywale trudno, ale musimy grać swoje. Może z większą różnorodnością środków, w zależności od rywala. Skoro jednak Piast wygrał z GKS, to dlaczego GieKSa ma nie móc wygrać z Jagiellonią? W tej lidze wszystko jest możliwe. I katowiczan stać na punktowanie nawet z Jagą, Pogonią i Rakowem.
Także GieKSiarze nie ma co się załamywać i wchodzić w jakieś smuty. Zostawmy to ludziom, dla których frustracja jest życiowym paliwem. Niech dla nas paliwem będzie nieustający optymizm – oparty na faktach i doświadczeniu. Doświadczeniu takim, że GieKSa jeszcze dopiero co potrafiła bardzo dobrze grać w piłkę, być lepsza od przeciwników i wygrywać mecz za meczem.




Najnowsze komentarze