Trudno w to uwierzyć, ale w obecnym sezonie w formacji obrony grało aż jedenastu zawodników. Można więc powiedzieć, że w ustawieniu z czwórką w obronie zestawilibyśmy niemal trzy takie składy, a z piątką – dwa. Ilość defensorów pokazuje jak wielki był brak stabilizacji w liniach obronnych, jak duże były rotacje i w konsekwencji – jak defensywa okazała się nieskuteczna. Łagodnie mówiąc. Tak naprawdę była dziurawa jak szwajcarski ser.
Na początek kilka liczb. W 21 meczach ligowych i 2 Pucharu Polski, katowiczanie stracili 30 bramek, co daje średnią 1,3 straconej bramki na mecz. Pięciokrotnie udało się zachować czyste konto, osiem razy nasi bramkarz wyjmowali piłkę z siatki jeden raz w meczu, w dziewięciu przypadkach były to dwa strzelone gole przeciwników i raz zdobyli oni w meczu cztery bramki. Jak wyglądała nasza obrona – każdy widział i choć wspomniana średnia 1,3 bramki straconej na mecz nie stawia obrońców w dobrym świetle, to fakt, że tylko raz dali sobie wbić więcej niż dwa gole jest zaskakujący. Można więc powiedzieć z przekąsem, że przynajmniej w tym temacie defensywa wykazała dużą stabilizację, w 17 na 23 spotkania tracąc jednego lub dwa gole.
Obrona zawodziła jako całość, ale swój udział mieli w niej oczywiście pojedynczy zawodnicy. Jedni mniejszy, jedni większy, zarówno w kontekście czasu spędzonego na boisku, jak i samej jakości gry. Warto też pamiętać o zmianie ustawienia, jakie wprowadził trener Dariusz Dudek po objęciu funkcji pierwszego trenera. Role na boisku nieco się zmieniły i wyjąwszy mecz z GKS Tychy – można powiedzieć, że przejście na piątkę obrońców nieco poprawiło grę zespoły w defensywie.
Tym, który rozegrał najwięcej minut, jeśli chodzi o obrońców, był – i tu zaczynamy z naprawdę grubej rury – Wojciech Lisowski. W głowie się nie mieści, że to właśnie ten zawodnik był najczęstszym uczestnikiem formacji obronnej, ale skoro tak – to naprawdę nie możemy się dziwić, że GieKSa jest w tym miejscu, w którym jest. Lisowski nie był poddawany większej krytyce w pierwszych meczach sezonu, można powiedzieć – nieźle się uchował. A to bowiem wielkie babole robił Simon Kupec, a to GieKSa zdobyła trochę punktów i nieźle grała. I choć nie można powiedzieć, że Wojciech grał pierwsze skrzypce, to na tamten czas niczego nie psuł. Pierwszy moment zastanowienia przyszedł w Częstochowie, gdzie zawodnik raził swoją drewnianą techniką i praktycznie każdy moment, w którym miał piłkę przy nodze, był ślepym losem, czy zagra w miarę poprawnie czy zaliczy jakieś koszmarne podanie. Niestety tych drugich było więcej, ale przynajmniej w rozegraniu, a nie bezpośrednio pod swoją bramką. W każdym razie od spotkania z Rakowem wszystko się posypało, mit „pracującej maszyny” runął i stał się jedynie ironicznym określeniem gry Lisowskiego, gdy popełniał coraz to bardziej katastrofalne błędy. Co ciekawe, szkoleniowcy nie wychwycili jego problemów na prawej obronie i nieodpowiedzialnie zaczęli go wystawiać na środku defensywy. I to dopiero wówczas zaczął się sajgon. W meczu pucharowym z Pogonią co prawda strzelił pewnie decydującego karnego, ale wcześniej kompletnie nie radził sobie z dynamicznymi rywalami i po jego błędach mieli 2-3 znakomite sytuacje. Szczęścia nie miał już w ligowym starciu z Niecieczą, kiedy tak żenująco krył przeciwników przy obu akcjach bramkowych, że nie mieli oni problemów ze skierowaniem piłki do siatki. To nie był jednak jeszcze szczyt możliwości popularnego „Lismena”. Tę próbkę dał w kolejnym meczu, ze Stalą Mielec, kiedy olewacko podawał za lekko do Pawełka, rywal przejął piłkę i strzelił gola. Lepiej nie było i w kolejnym spotkaniu z Garbarnią, kiedy to pomylił dyscypliny i wpadł w mającego praktycznie już piłkę w rękach golkipera, po czym padł gol dla rywali. Trener Dudek powoli zaczął się orientować, że z Lisowskim tej ligi nie zawojuje, ale jeszcze trochę wody w Wiśle musiało upłynąć. Całkiem dobry taktycznie mecz z Jagiellonią, indywidualnie w wykonaniu Lisowskiego był skandaliczny. Zawodnik sobie kompletnie nie radził, prokurował groźne sytuacje dla rywali, a na koniec naprawdę idiotycznym faulem w polu karnym zniweczył szansę na awans. Tego było już za wiele. Zawodnik stracił miejsce w składzie. Poza symbolicznym udziałem w końcówce meczu z ŁKS (ale za jego bytności na boisku rywale mieli dwie setki, tym razem… nie z jego winy), zagrał cały mecz w spotkaniu z Sandecją – i tym razem wyjątkowo większych błędów nie popełnił. Patrząc z perspektywy całej rundy, był to jednak jeden z najgorszych okresów pojedynczego zawodnika. Jego gra, jak i wystawianie go trenerów, którzy przecież widzieli, jak się „spisuje”, to był istny sabotaż.
Kolejnym zawodnikiem z największą liczbą minut jest Rafał Remisz. Tu już tak długiego opisu nie będzie, bo w sumie… nie wiadomo, o czym pisać. Zawodnik jest jedną z najbardziej bezbarwnych postaci w historii GKS Katowice. Trudno nawet powiedzieć, jak wygląda i jaki ma głos. Mimo tak wielu straconych bramek, zazwyczaj nie był bezpośrednio zamieszany w ich utratę, mimo tego przecież, że był stoperem w ustawieniu z czwórką i najbardziej środkowym obrońcą, w ustawieniu z piątką defensorów. W zasadzie najbardziej można go zapamiętać z dwóch sytuacji. Pierwsza miała miejsce w Nowym Sączu, kiedy to po rozgrzewce zawodnik poinformował trenera Paszulewicza, że nie jest w stanie grać. Sytuacja była o tyle dziwna, że wedle słów szkoleniowca, zawodnik nie zgłosił żadnego urazu. Skończyło się na tym, że Remisz za kadencji Paszulewicza już prawie nie pograł, pojawił się na boisku jedynie w Głogowie w wyniku kontuzji Jakuba Wawrzyniaka i rozegrał cały mecz z Odrą Opole. Powrót do składu – już za Jakuba Dziółki i potem Dariusza Dudka, nastąpił na dobre. I można się zastanowić, czy wspomniany brak zamieszania w większość straconych goli to wybitne umiejętności zawodnika, czy może jednak w jakiś sposób unika on gry? Powiedzmy sobie bowiem szczerze – spektakularnych interwencji czy konkretnego czyszczenia u niego nie uświadczyliśmy. Trudno go wręcz oceniać w jakikolwiek sposób, tak jest niewyraźny. Jedynym meczem, w którym rzeczywiście się „popisał” było spotkanie z Wartą Poznań. Zawalił przy obu golach, a przy drugim usiadł na czterech literach i tym samym zasłonił Pawełkowi widok piłki, uniemożliwiając tym samym sensowną interwencję.
Adrian Frańczak, czyli nasz Atmosferić, a drugie nazwisko – Zapchajdziurić. Tajemnicą jest, dlaczego ten zawodnik przez tyle lat gra w GKS. Bardzo sympatyczny, budujący atmosferę, ale na boisku zazwyczaj przeciętny albo słaby. Jesienią był przeciętny, nie popełniając wielu kiksów. Problem w tym, że pamiętamy zawodnika z przeszłości, kiedy włączał się do akcji ofensywnych, notował asysty, strzelał gole. Dobrze wykonywał stałe fragmenty. Od długie czasu jednak tego z małymi wyjątkami nie ma (choć te wyjątki były) i piłkarz nie niweluje swoich braków defensywnych czymś ekstra w przodu. Jako zaprzeczenie tego, akurat w swoim pierwszym meczu z Tychami zanotował bardzo dobrą asystę przy golu Rumina, ale dla odmiany zawalił bramkę i to w momencie, kiedy GieKSa miała sporą przewagę, a Tychy zrobiły jeden wypad. Kolejne spotkanie – z Sandecją było już bardzo słabe, a trzeba dodać, że w Nowym Sączu zawodnik przeszedł na lewą stronę defensywy. Po Sandecji przez kilka kolejek nie grał i wrócił dopiero na Głogów, gdzie znów miał udział przy straconej bramce. W meczu z Odrą zaliczył kolejną asystę. W grze piątką grał w końcówce rundy jako jeden ze środkowych. Jego postawa była po prostu przeciętna, nie dawał nic wielkiego zespołowi, nie psuł też jakoś wyraźnie. No może poza meczem z ŁKS kiedy dostał czerwoną kartkę i od tego czasu łodzianie przypuścili szturm na naszą bramkę. Od razu przypomniał się pierwszy mecz w tym roku, kiedy to również zawodnik wyleciał z boiska – w meczu z Rakowem – i rywale tylko cudem nie doprowadzili wówczas do wyrównania.
Tymoteusz Puchacz to zawodnik, który zaczął ten sezon jeszcze w ekstraklasie w barwach Zagłębia Sosnowiec. Debiut w GieKSie zaliczył dopiero w 10. kolejce w meczu z Chrobrym Głogów. Od początku mieliśmy jasną obserwację – zawodnik nie radzi sobie w defensywie, za to w ofensywie robi sporo wiatru, jest ambitny i nie boi się brać odpowiedzialności. Dowodem tego była strzelona bramka już w drugim meczu w GKS – na Bukowej z Odrą Opole. Słabiznę w defensywie było widać choćby w kolejnym meczu z Puszczą czy pucharowym pojedynku z Pogonią. Generalnie cały jego pobyt w GKS, co pisaliśmy po niemal każdym meczu, to właśnie żal, że wystawiany jest na obronie, gdzie interweniuje często bez ładu i składu, „na raz”, przez co jest ogrywany przez przeciwników. Oczywiście nie było to już tak widoczne po przejściu na grę piątką obrońców, kiedy ta odpowiedzialność jest odrobinę mniejsza, odległość od pola karnego większa, a gra – szersza. Mimo to nie ustrzegł się fatalnego błędu, wynikającego chyba z nieogarnięcia, kiedy nie wyskoczył za drugą piłką w Tychach, w sytuacji, w której Keon Daniel strzelił gola. Na ostatnie dwa mecze trener Dudek zrobił w końcu to, co wszyscy kibice widzieli, że trzeba było zrobić 10 tygodni wcześniej – czyli wystawił Puchacza w pomocy. Z korzyścią dla zespołu i oby tak zostało.
Kacper Tabiś większą część rundy spędził oczywiście w pomocy, ale przy przejściu na piątkę obrońców, trener Dudek zaczął go wystawiać jako skrajnego prawego defensora i na grze na tej pozycji skupimy się w tym artykule. Zaczął całkiem dobrze w meczu z Podbeskidziem, naprawdę kilkoma interwencjami w destrukcji, ambitnymi, pokazał się z dobrej strony. W końcówce opadł z sił. Z Tychami już tak dobrze nie było, ba – było słabo i niewidocznie. Zarówno w defensywie, jak i ofensywie, co dodatkowo działa na minus zawodnika, bo trener Dudek przeszarżował nieco z taktyką w pojedynku derbowym – mimo to Tabiś nie zaistniał w ogóle. Z ŁKS i Sandecją było już słabo lub przeciętnie. Można więc powiedzieć, że tylko z Podbeskidziem coś pokazał na tej pozycji, ale to chyba za mało i należałoby się zastanowić, czy to dobry pomysł, by zawodnik tam występował.
Jakub Wawrzyniak, były reprezentant Polski, ściągany z dużymi nadziejami. A jednak jego wejście do drużyny było kuriozalne. Zawodnik sam mówił w wywiadach, a i było mówione przez trenera, że potrzebuje sporo czasu na dojście do dyspozycji fizycznej. I gdy wydawało się, że poczekamy na niego jeszcze kilka tygodni, nagle jak wyskoczył jak królik z kapelusza w pierwszym składzie na mecz z Jastrzębiem. Efektem tego było to, że już w trzecim meczu odniósł kontuzję, która wykluczyła go z gry na miesiąc. Wrócił na debiut Dariusza Dudka w Mielcu. Niestety te trzy spotkania (Stal, Garbarnia, Warta) były tak słabe, jak gra całego zespołu. Wawrzyniak popełniał błędy i momentami grał jak nieopierzony junior. Można było się zastanawiać, czy to rzeczywiście jest wzmocnienie. W Bytowie dodatkowo strzelił samobója, ale zrehabilitował się trafieniem do właściwej bramki. W poprzedzającym ten mecz spotkaniu z Jagą było naprawdę nieźle i w ogóle trzeba przyznać, że zawodnik się poprawił. Dobry mecz w Bielsku, w Tychach zszedł z boiska w przerwie z kontuzją ręki, ale do tego czasu nic nie zepsuł. Plus dwa przyzwoite mecze na koniec. Można więc powiedzieć, że z meczu na mecz było coraz lepiej, choć to zdecydowanie jeszcze nie jest to.
Mateusz Kamiński, pechowiec, który skończył sezon poważną kontuzją w środku rundy. Zawodnik zagrał dokładnie dziesięć spotkań i trzeba przyznać, że w przekroju wszystkich obrońców wypadł może i najlepiej. Oczywiście zdarzały się dziwaczne interwencje zakończone utratą bramki, jak choćby w Częstochowie, ale w przekroju całej jego bytności na boisku nie wyglądało to źle. Zawodnika już od kilku lat nie powinno być w GKS z prawdopodobnych powodów pozasportowych i „dokonań”, ale jeśli zwrócimy uwagę tylko ja jego grę w rundzie jesiennej, to był to najlepszy obrońca.
Simon Kupec, czyli zawodnik, z którym już się pożegnano. Prawda jest taka, że za takie transfery ktoś powinien w klubie ponosić drastyczne konsekwencje. Najpierw Słowak łamał sobie nogi przy próbach interwencji, dwie pierwsze kolejki były koszmarne w jego wykonaniu i co był przy piłce, groziło to golem dla rywali. Miał sporo szczęścia, że te gole nie padły. Zawodnik jednak stracił miejsce w składzie i wrócił tylko „na chwilę” na mecz z Wigrami. Potem co ciekawe dostał dwukrotnie szanse w meczach Pucharu Polski i nie wyglądało to źle – ale w lidze na niego już nie stawiano. Zagrał tylko w koszmarnej drugiej połowie w Tychach i tyle go w Katowicach widziano. Można się tylko zapytać – panie Bartnik, po cholerę go ściągałeś?
Wojciech Słomka, ech… Jakiś wyrzut sumienia Paszulewicza. Początkowo zagrał ogony w pomocy i nagle po kilku kolejkach… trener wystawił go na lewej obronie z Rakowem. Było to tak głupie i niezrozumiałe i musiało przynieść negatywne konsekwencje. Słomka był beznadziejny, prokurował groźne akcje gospodarzy, olewacko nie wracał do defensywy po akcji ofensywnej, a na koniec meczu podał przeciwnikowi, który strzelił gola. Co gorsza Paszulewicz wystawiał go dalej i znów był koszmar z Jastrzębiem. Dopiero po trzecim słabym meczu – w Chojnicach – Paszulewicz poszedł po rozum do głowy. A Słomka zagrał w GKS jeszcze tylko kilkadziesiąt minut i wystarczy. Psychicznie go już nie złamie nikt.
Ciekawą postacią w perspektywie tej rundy był Tomasz Midzierski. Wskoczył do składu za Remisza w Nowym Sączu, choć wydawało się, że w GieKSie już nigdy nie zagra. Wystąpił trzy razy przez pełne 90 minut i były to dobre mecze kapitana. Zawodnik nie raził nieporadnością tak, jak w poprzednim sezonie. I oczywistym jest, że prywatne rozgrywki nie pozwoliły mu grać więcej, bo Paszulewicz czym prędzej „pogonił” go z klubu.
No i na koniec Mateusz Mączyński, zawodnik, który wrócił po bardzo długiej kontuzji na dwa ostatnie mecze. Zaprezentował się w nich ambitnie i przyzwoicie, choć wybicie piłki na rzut rożny z ŁKS, w niegroźnej sytuacji, w konsekwencji dało rzut karny gościom. Dobrze, że jednak wrócił i może w końcu nam się lewa strona ustabilizuje.
Tak wyglądali wszyscy obrońcy w GKS Katowice jesienią 2018. Niestety w najlepszym przypadku można o niektórych przypadkach, że było przeciętnie. W większości jednak było źle, a w kilku przypadkach – koszmarnie. Nie ma co gadać, obrona GKS w tej rundzie była taka, że nie zatrudnilibyśmy ich do pilnowania domu czy jakiegokolwiek innego stróżowania. Groziłoby to powiem tym, że potencjalny złodziej nie tylko wyniesie z domu wszystko, co jest do wyniesienia. Nie tylko wyłowi rybki z akwarium i splądruje cała lodówkę. Ale pewny byłby także demontaż całego budynku i przewiezienie go w częściach na handel za granicę. Z siedzącym na fotelu, popijającym drinka Wojtkiem Lisowskim i spółką, którzy zanim zorientowaliby się, co jest grane, sami zostaliby sprzedani na Zachodzie. Kto wie, może nawet do jednego z klubów Bundesligi. Ósmej Bundesligi Mistrzów.
q2
17 grudnia 2018 at 20:10
Żeby analizować i opisywać obronę naszej drużyny, trzeba mieć gen masochisty albo na serio nudzić się.
Shellu
17 grudnia 2018 at 20:56
Albo po prostu mieć to w swoich redakcyjnych obowiązkach. Niestety.
q2
18 grudnia 2018 at 00:24
Obowiązek obowiązkiem ale nie ma co być nadgorliwym.
Luk
20 grudnia 2018 at 00:17
Az miło się czytało. Można było lać ze śmiechu. Ale pewnie ciężko opisuje się takie 'dokonania’. Zostają tylko sarkazmy.