Felietony Hokej Piłka nożna
[FELIETON] Kibic braku sukcesu
Zwrotu ,,rollercoaster” użyłem już w moim poprzednim felietonie w odniesieniu do minionego sezonu, ale pasuje on tak naprawdę do całej mojej przygody z hokejem – zresztą nie tylko mojej, bo przecież wszyscy od kilku lat przeżywamy to samo.
Pierwszy raz w katowickiej Satelicie pojawiłem się prawdopodobnie w 2008 roku. Ciężko mi sobie przypomnieć dokładną datę i tak samo ciężko mi sobie przypomnieć cokolwiek innego. Pamiętam specyficznego Lubosa Zetika, wysokie zwycięstwo nad Legią Warszawa i kibiców gości w miejscu, gdzie aktualnie jest trybuna prasowa – przypominam sobie, jak podczas meczu z Krynicą ich kibice tak się cieszyli, że jeden kawałek pleksy wylądował na lodzie. Spiker poprosił obsługę techniczną o usunięcie jej z tafli, ale po kilku minutach sprawę w swoje ręce wzięli zawodnicy. Pamiętam także zamieszanie z kibicami Unii Oświęcim na trybunie od strony Korfantego. W tym samym czasie chodziłem oczywiście także na piłkę, jednak tutaj także niewiele pamiętam – tutaj wychodzi mi, że zacząłem od sezonu w III lidze, z naszych rywali jakoś w pamięć zapadła mi Szczakowianka Jaworzno i Raków Częstochowa, a z piłkarzy z tamtego czasu z głowy potrafiłbym wymienić Jacka Gorczycę, z jakiegoś powodu zapamiętałem akurat Tadeusza Bartnika, ale też Piotra Polczaka i trójkę: Wijas, Ogierman i Kapias – tutaj powodem była wizyta tych zawodników w mojej szkole podstawowej. Pamiętam też sprawdzanie w Telegazecie, kogo GieKSa trafiła w barażach z trzeciej ligi – i jak okazało się, że awans mamy już zapewniony samym losowaniem.
Tak samo, jak mam problem z dokładnym określeniem, kiedy pojawiłem się na GKS-ie, tak samo ciężko mi dokładnie określić, kiedy chodzić przestałem. Z nieco późniejszego okresu pamiętam szukanie stadionu w Jaworznie na mecz z Koroną Kielce – dotarłem dopiero pod koniec pierwszej połowy, a druga zaczęła się od dwóch bramek dla gości – z tego czasu pamiętam nazwisko Mikulenasa, ale szczerze mówiąc dopiero teraz, szukając tych dat, uświadomiłem sobie, że widziałem Adama Nawałkę jako trenera GieKSy. Na kilka lat pasja do muzyki pochłonęła mnie na tyle, że przestałem uczęszczać na Bukową i do Satelity – przez ten czas kompletnie nie interesowałem się żadnym sportem.
Znacznie więcej mogę już powiedzieć o moim drugim podejściu do naszego klubu. Tym razem zaczęło się od hokeja, na który powróciłem dzięki… kibicowi GKS-u Tychy, z którym to grałem wówczas w jednym zespole muzycznym. To właśnie derby z tym rywalem 4 października 2013 roku były moim pierwszym meczem GieKSy po przerwie. Ominął mnie więc niestety sezon tuż po awansie z zawodnikami zza Oceanu. Do dziś mam w głowie bramkę Marcina Słodczyka w pierwszej minucie meczu, gdzie znacznie lepiej powinien zachować się kończący wtedy karierę Arkadiusz Sobecki. Potem szybkie dwie bramki gości, po których pojawiły się czarne myśli, ale ostatecznie piękne zwycięstwo 3:2 po świetnej walce w drugiej i trzeciej tercji i z Ondrejem Raszką w bramce. Później były kolejne wygrane derby, tym razem z Polonią Bytom… no i tak już zostałem. Choć już wtedy zaczęło się wszystko sypać, to z dużym sentymentem wspominam tamten sezon, w którym pokonaliśmy minimum raz każdą drużynę w lidze. Szczególnie dobrze wspominam zwycięstwa po kapitalnych comebackach – 4:2 z Ciarko Sanok i 3:2 z Unią Oświęcim, gdy decydujące dwie bramki w trzeciej tercji zdobył Martin Przygodzki – na remis podczas gry w osłabieniu i dającą zwycięstwo w ostatniej minucie. Były też kapitalne wymiany ciosów – 6:5 z Polonią Bytom, gdzie najpierw w 58. minucie i 8. sekundzie Bytomianie wyrównali na 5:5 w przewadze, a na 26 sekund przed ostatnią syreną my także wykorzystaliśmy grę z zawodnikiem więcej. Emocjonująca strzelanina miała też miejsce z Cracovią 6 grudnia, choć ta niestety zakończyła się naszą porażką 5:7. Było biednie i niestety coraz bardziej pusto na trybunach, ale po takich meczach bardzo łatwo było się zakochać w hokeju i w GieKSie na nowo.
Z czasem pojawiało się coraz więcej bolesnych porażek, jak 0:5 z Tychami, gdy dwoił się i troił Nikifor Szczerba, lub 5:15 z Sanokiem, gdy wypożyczony stamtąd Mateusz Skrabalak w swoim w debiucie wpuścił absolutnie wszystko, co się dało, ale to dopiero kolejny sezon zahartował mnie jako kibica. Oglądanie porażki za porażką w ostatnim sezonie istnienia HC GKS-u bolało, ale teraz czuć dumę z tego, że było się w tej niewielkiej grupie osób, która meldowała się w Satelicie. Szukało się wtedy pozytywów w każdej porażce o wymiarze mniejszym niż 5 goli różnicy. Ale za to jak niesamowicie cieszyły te dwa zwycięstwa z Polonią Bytom… Na pierwszy z tych meczów, który odbył się tuż po Nowym Roku, chyba każdy przyszedł z myślą, że nie będzie lepszego momentu na pierwsze punkty, ale drugi dał prawdopodobnie jeszcze więcej radości, bo przecież graliśmy wtedy już bez piątki zawodników zza południowej granicy, która postanowiła opuścić Katowice. W obu przypadkach kluczowe okazały się drugie tercje – zdecydowanie najlepsze w tamtym sezonie. Przyznam, że moim małym marzeniem jest, by Robert Spisak dostał szansę poprowadzenia dobrej drużyny, bo mam ogromny szacunek za to, co udało mu się zrobić z tamtymi zawodnikami, choć i tam znaleźli się hokeiści, których miło wspominam nie tylko za to, że w ogóle chcieli tu grać w takich czasach, ale i za umiejętności – przede wszystkim Maros Goga i dwójka z Ukrainy.
Było o powrocie do Satelity, ale nie było jeszcze o powrocie na Bukową, a to dlatego, że miało to miejsce dopiero teraz w mojej historii. Długo byłem zdania, że ze sportem u mnie jak z muzyką – musi być nieco szybciej i agresywniej, więc hokej pasował mi idealnie, a do piłki mnie nie ciągnęło. Zmieniło się to dopiero, gdy hokej upadł, choć tutaj potrzebowałem nieco więcej czasu, by zacząć pojawiać się regularnie. Pierwszy raz po kilkuletniej przerwie na stadion zawitałem 26 lipca 2015 roku na pucharowy mecz z Rozwojem. Tak jak na hokeju, tak i tutaj nie musiałem długo czekać na pierwszą bramkę, bo prowadzenie GieKSie już w drugiej minucie dał Burkhardt. Pamiętam później dwa momenty, które zabijały nadzieję na coś więcej – najpierw w lecie z Zagłębiem, a następnie na początek wiosny z Arką. Wciąż jednak daleko mi było do tego, by nazwać się kibicem piłki – to zaczęło się od kolejnego sezonu, kiedy wrócił też hokej.
Odrodzona hokejowa GieKSa była przede wszystkim stabilna, co było miłą odmianą. W piłce była ,,walka” o awans, ale do tego chyba już nikt nie chce wracać – mogę tylko dodać, że to był kolejny etap hartowania mnie jako kibica GKS-u. Jednym z elementów sportu, który najbardziej mnie fascynuje, jest obserwacja rozwoju zawodników – tutaj w hokeju najlepiej było to widoczne na przykładzie Dominika Nahunko i Jarosława Lorka, których ,,wychował” wówczas Jacek Płachta. Nahunko dopiero w tym sezonie powrócił na właściwe tory, a Lorek dwa lata temu zakończył karierę. To chyba właśnie za widoczny progres zawodników cenię trenerów, dlatego właśnie ze wszystkich szkoleniowców, których pamiętam, najwyżej cenię Jacka Płachtę i Roberta Spisaka. Budowana na szybko drużyna potrzebowała nieco czasu, by zacząć się rozumieć na lodzie, ale gdy już to się stało, mieliśmy emocjonujący pościg za górną szóstką – tabela dzieliła się wówczas na dwie grupy po dwóch rundach.
Przyszedł TAURON, przyszedł Tom Coolen, przyszli reprezentanci Polski i miałem problem, bo… GieKSa pierwszy raz za czasów mojego kibicowania grała ,,o coś”. Po kilku latach musiałem przestawić swoje myślenie i zacząć wymagać nie tylko rozwoju i emocji, ale też konkretnych wyników. Biorąc pod uwagę to, że nie potrafiłem się cieszyć z brązowego medalu w drugim sezonie Coolena, chyba się to chwilowo udało. O ile uważam, że trzeba wymagać, gdy budżet przeznaczony na wynagrodzenia jasno wskazuje na to, jakie powinny być cele, to zauważyłem u siebie inny problem.
Wiem, o co walczyła piłkarska GieKSa kilkadziesiąt lat temu i że wielu to pamięta. Podobnie jest z hokejem, jednak przez to, w jakich czasach się urodziłem i kiedy zainteresowałem się GKS-em… nie przeszkadza mi brak gry o najwyższe cele. Nigdy nie miałem okazji widzieć piłkarskiej GieKSy na poziomie wyższym, niż zaplecze Ekstraklasy, przez co ciężko mi myśleć, że nasze miejsce jest wyżej. W hokeju z kolei największy wpływ miał na to sezon, kiedy nas nie było na mapie. Sprawił on, że po prostu doceniam to, że mogę ten raz czy dwa w tygodniu iść do Satelity. Przez aktualną sytuację na świecie spodziewam się, że w przyszłym sezonie może być znów biedniej w hokejowej sekcji i zupełnie nie mam z tym problemu, dopóki w ogóle wystartujemy.
Kończąc, dodam, że oczywiście jak najbardziej rozumiem kibiców, którzy pamiętają lepsze czasy GieKSy i zupełnie nie dziwię się, że nasza aktualna pozycja sportowa ich nie zadowala. To moje ,,kibicowskie hartowanie się”, o którym kilkukrotnie wspomniałem, to pewnie nic przy tym, ile większość przeżyła. Jestem zresztą chyba najmłodszym członkiem redakcji GieKSa.pl. Myślę jednak, że wszyscy chcielibyśmy już móc wrócić na stadion – nawet po to, by obejrzeć drugoligową piłkę. Wymagajmy i marzmy, ale gdy już będzie można ponownie zasiąść na Bukowej czy w Satelicie – doceniajmy to, co mamy. Wielokrotnie już w kontekście GieKSy było mówione, że gorzej być nie może – dla mnie naprawdę źle jest dopiero teraz, gdy nie mogę iść na mecz.
Galeria Piłka nożna
Kurczaki odleciały z trzema punktami
Felietony Piłka nożna
Plagi gliwickie
No i po raz kolejny potwierdziło się, jak dziwna bywa piłka. Przynajmniej jeśli przekładamy matematykę na boisko. I punkty oraz miejsca w tabeli. Matematycznie Piast nie miał prawa z nami wygrać, statystycznie niby też, choć patrząc na rachunek prawdopodobieństwa, kiedyś musieli to drugie zwycięstwo osiągnąć. Stało się i nikt w Katowicach nie jest z tego powodu zadowolony. Faktem jest, że Piast na to zwycięstwo zasłużył, choćby dlatego, że był bardziej zdeterminowany. Jednak czy był lepszy na tyle, aby dokonać takiej deklasacji?
Śmiem twierdzić, że jakby taki mecz powtórzyć, to wcale nie byłoby oczywiste, że goście znów by wygrali. Zwycięstwo odnieśli zasłużone, jednak splot różnego rodzaju okoliczności – tak nieszczęśliwych dla GKS, a fortunnych dla gliwiczan spowodował, że wykorzystując sposobność z zimną krwią, zainkasowali trzy punkty. Ale tę sposobność najpierw musieli mieć.
Zaczęło się od kontuzji Mateusza Kowalczyka. Zawodnik jeszcze próbował po obiciu okolic nerki pozostać na boisku, ale sam po chwili poprosił o zmianę. Kontuzja niepiłkarska, więc w tej chwili najważniejsze jest po prostu jego zdrowie i miejmy nadzieję, że ostatecznie nie będzie to nic poważnego. Potem w kilka minut katowiczanie stracili dwie bramki. Najpierw fatalnie zachowali się w obronie, bo Drapiński był kompletnie niepilnowany i wystarczyło mu tylko dołożyć stopę do piłki, aby pokonać Rafała Strączka. No a potem Lukas Klemenz też jakoś intuicyjnie chciał wybić piłkę, ale pokonał własnego bramkarza. Mieliśmy nadzieję na ten rzut karny, ale po analizie VAR sędzia Raczkowski podyktowaną jedenastkę anulował – słusznie, bo faulu nie było. I tak mieliśmy jeszcze szczęście, bo tych plag mogło być więcej – w początkowej fazie meczu na boisku opatrywany był Bartosz Nowak, interwencja medyczna była też przez chwilę potrzebna Wasylowi. Mimo wszystko za dużo tych nieszczęść, jak na jeden mecz.
Problem jest taki, że po pierwszej połowie, gdy GKS przegrywał 0:2 i nie miał nic do stracenia, myśleliśmy, że nasz zespół rzuci się na przeciwnika i wybije im z głowy myśl o punktach. Miało być tak, że goście będą żałowali, że te dwa gole strzelili. Nic takiego nie miało miejsca. Druga połowa była równie zła jak pierwsza albo nawet gorsza. GieKSa biła głową w mur, kompletnie nie potrafiąc zagrozić bramce Placha. Piast wyprowadzał kontry, z czego jedną wykorzystał i gliwicki Di Maria zamknął spotkanie. A mogło być jeszcze wyżej, bo nasz zespół tak się odkrył, że rekordowa porażka na Nowej Bukowej stawała się coraz bardziej realna. Bramka Lukasa Klemenza na koniec tylko dała drobną korektę na wyniku. Osobliwe jest to, że Lukas strzelił w tym meczu do właściwej i niewłaściwej siatki, jeszcze bardziej osobliwe, że powtórzył tego typu wyczyn Arkadiusza Jędrycha sprzed… dwóch meczów.
Trzeba przyznać, że Piast zagrał kapitalnie w defensywie. Zneutralizował nasz zespół kompletnie, dodatkowo nie bronił się jakoś bardzo głęboko, GKS skutecznie był wypychany, a wszelkie próby licznych prostopadłych podań ze strony piłkarzy Góraka kończyły się „sukcesem” Piasta. No i właśnie to mam na myśli, pisząc, że mecz mógł się potoczyć inaczej. Bo trzeba przyznać, że pomysł na mecz z podaniami za plecy – czy to długimi w powietrzu, czy bardziej po ziemi, wyglądał na całkiem niezły i nawet próby nie były najgorsze. Czujność obrońców Piasta była jednak na wysokim poziomie. Gdy już taka piłka przeszła, to albo Adam Zrelak został wzięty w kleszcze (sytuacja z odwołanym karnym), albo Ilja Szkurin był na spalonym po podaniu Wędrychowskiego (ale i tak Białorusin trafił w Placha).
Problem widzę inny. GieKSa chyba za bardzo postawił na tę kwestię czysto piłkarską. Chcieliśmy ten mecz wygrać umiejętnościami i kunsztem, a zabrakło walki wręcz. Piast tę „grę w piłkę” od początku meczu próbował nam wybić z głowy i zrobił to skutecznie. Nie mieliśmy więc – tak jak na wiosnę – łupanki, którą trudno było nazwać meczem piłkarskim. Mieliśmy GieKSę, która w piłkę chciała grać i Piasta, który był jednak dużo bardziej zdeterminowany do walki. Nie odbieram oczywiście Piastowi tego, że w kluczowych momentach też pokazał umiejętności, bo to jest oczywiste. Poziom agresji jednak zdecydowanie był po stronie zawodników Myśliwca i teraz to oni okazali się „zakapiorami”. Trochę to wyglądało tak, jak na szkolnym korytarzu, kiedy z klasowym łobuzem kujon chce rozmawiać na argumenty. I ma je sensowne, logiczne, tylko co z tego, skoro łobuz wyprowadził szybki cios i kujonowi tylko spadły okulary z nosa…
Ogólnie nie chcę jakoś specjalnie krytykować tego sposobu naszej gry, natomiast wygląda na to, że sztab trenerski się przeliczył, a przez to, że do przerwy było już 0:2, trudno było to skorygować. Osobiście chciałbym, żeby GKS dążył do gry w piłkę i generalnie nie będę o to miał pretensji. Czasem jednak być może trzeba postawić na proste i bardziej… prymitywne środki. To tak jak z tym rozgrywaniem od tyłu, kiedy różne drużyny nieraz tak bardzo chcą ten schemat utrzymywać, że czasem, zamiast po prostu wywalić piłkę w oczywistej sytuacji, klepią ją sobie trzy metry od bramki i za chwilę dostają gonga.
A już nie bawiąc się w porównania, metafory i piękne słowa. Piast po prostu od początku meczu zaczął dosłownie spuszczać wpierdol naszym piłkarzom, a ci nie potrafili odpowiedzieć tym samym. I też dlatego przegraliśmy. Z Koroną GieKSa potrafiła pójść na noże. W meczu derbowym – zupełnie nie.
Wracając do tematu bramek samobójczych – to niesłychane, że GKS ma ich w tym sezonie już pięć. I solidarni są ze sobą środkowi obrońcy, bo już każdy z nich ma po jednym takim trafieniu. Piątego samobója zaliczył Kowal w Łodzi. Wiadomo, że jest to często pech, ale skoro sytuacja się powtarza – to jest jakiś defekt, nad którym pewnie trzeba popracować. Jest to jakaś niefrasobliwość naszych zawodników, może czasami wręcz lekka niechlujność.
Nie ma co płakać. Już nie będę się rozpisywał na temat opinii niektórych kibiców, bo poświęciłem na to poprzednie felietony i… straciłem sporo nerwów. Teraz nawet nie czytałem (jeszcze) wielu komentarzy, ale jeśli natknąłem się po tej porażce znów na zdanie jednego ancymona, że mamy fatalnego trenera, fatalnych piłkarzy i zespół na co najwyżej pierwszą ligę, to wiem po prostu, że mam do czynienia z osobą niezbyt lotną. Tyle.
Sam nie wierzyłem, że możemy ten mecz przegrać. Nie sądziłem natomiast, że zwycięstwo będzie formalnością. A już na pewno nie spodziewałem się, że Piast nas tak rozjedzie. Ten mecz ostatecznie był fatalny. Nie wychodziło nam nic. Piastowi wyszło wszystko. Powtórzę – wykorzystali wszystkie swoje sposobności otwierające im drogę do zwycięstwa. To oni byli wyrachowani. Ale matrycą była agresja.
Październikowo-listopadowy piękny sen z serią czterech zwycięstw się skończył, przyszła szara jesienna rzeczywistość. Jednak dziś jest kolejny dzień, a wkrótce następne. GieKSa to nie jest drużyna perfekcyjna i jeszcze nie jest na tyle dobra, żeby takie mecze jak z Piastem zdecydowanie wygrywać. Absolutnie jednak nie jesteśmy tak słabi, żeby znów mówić, że zlecimy z hukiem z ekstraklasy. Mogliśmy stworzyć sobie ultra-komfortową sytuację przed końcem rundy jesiennej. Nie udało się. Nadal musimy punktować, żeby zadomowić się mocniej w środku tabeli.
Przed nami przerwa reprezentacyjna, a po niej piekielnie ciężkie spotkania. Tak jak pisałem, o punkty będzie niebywale trudno, ale musimy grać swoje. Może z większą różnorodnością środków, w zależności od rywala. Skoro jednak Piast wygrał z GKS, to dlaczego GieKSa ma nie móc wygrać z Jagiellonią? W tej lidze wszystko jest możliwe. I katowiczan stać na punktowanie nawet z Jagą, Pogonią i Rakowem.
Także GieKSiarze nie ma co się załamywać i wchodzić w jakieś smuty. Zostawmy to ludziom, dla których frustracja jest życiowym paliwem. Niech dla nas paliwem będzie nieustający optymizm – oparty na faktach i doświadczeniu. Doświadczeniu takim, że GieKSa jeszcze dopiero co potrafiła bardzo dobrze grać w piłkę, być lepsza od przeciwników i wygrywać mecz za meczem.
Piłka nożna kobiet
1/8 finału dla Katowic
Trójkolorowe w chłodną i ponurą sobotę wygrały, po równie ponurym meczu, z Rekordem Bielsko-Biała 2:0 i awansowały do 1/8 Pucharu Polski.
Przed spotkaniem Karolina Koch odebrała pamiątkowe zdjęcie z rąk prezesa Sławomira Witka za pokonanie bariery 100 występów w roli trenerki naszej drużyny. Gratulujemy i jeszcze raz dziękujemy za wszystkie dotychczasowe sukcesy! Warto także wspomnieć, że kilka dni przed spotkaniem, swój kontrakt o trzy lata przedłużyła Nicola Brzęczek.
W 2. minucie Marcjanna Zawadzka musiała uznać wyższość Roksany Gulec, która wymanewrowała ją w pole i oddała strzał w kierunku dalszego słupka. Oliwia Macała niewiele mogłaby w tej sytuacji zrobić, gdyby po rykoszecie futbolówka nie zmieniła swojej trajektorii na górną część poprzeczki. Po trzecim rzucie rożnym dopiero udało się oddać rekordzistkom strzał, natomiast Agnieszka Glinka była bardzo daleka od trafienia choćby w okolice bramki. W 7. minucie niemal wyczyn Lukasa Klemenza z meczu z Piastem powtórzyła Patrycja Kozarzewska, na szczęście nie udało jej się aż tak dokładnie przymierzyć w kierunku swojej bramki. Pierwszą klarowną akcję dla GieKSy wykreowała Jagoda Cyraniak dalekim podaniem do Julii Włodarczyk, skrzydłowa po wymagającym sprincie zgrała do otoczonej przez rywalki Aleksandry Nieciąg i skończyło się na wymuszonej stracie. Kolejne minuty upłynęły obu drużynom w środku pola, mnóstwo było przepychanek i przerw w grze. W 26. minucie groźny strzał z pierwszej piłki oddała Patrycja Kozarzewska, a poprzedzone to było tradycyjnym pokazem zdolności dryblerskich Klaudii Maciążki na prawej flance i kąśliwą centrą Katarzyny Nowak. Kolejny kwadrans czekaliśmy na ciekawszą akcję, skonstruowaną bardzo nietypowo: Patricia Hmirova z poziomu murawy walczyła o piłkę, ostatecznie zagrywając ją na lewe skrzydło. Finalnie na prawej flance strzał oddała Dżesika Jaszek, choć znacząco przesadziła z siłą tego uderzenia. W 43. minucie doskonałe podanie Jagody Cyraniak za linię obrony zmarnowała Klaudia Maciążka złym przyjęciem, choć nie była to też łatwa piłka. Na zakończenie połowy obrończyni jeszcze sama spróbowała szczęścia z dystansu, jednak tego szczęścia jej nieco zabrakło.
Z przytupem drugą część gry rozpoczęła Julia Włodarczyk, jej centra była o milimetry od dotarcia do dobrze ustawionej Aleksandry Nieciąg. W 52. minucie wynik starcia otworzyła Nicola Brzęczek po dośrodkowaniu Klaudii Maciążki. Dobrą pracę na obrończyniach wykonała Dżesika Jaszek, a wcześniej na obieg z Maciążką zagrała Patricia Hmirova. Kilka centymetrów od podwyższenia wyniku był duet wpisany już do protokołu meczowego, choć tym razem w odwróconych rolach: Włodarczyk wypuściła skrzydłem Brzęczek, ta zgrała na środek do Maciążki i piłka zatrzymała się na linii bramkowej po rykoszecie. Bliźniaczą akcję w 58. minucie, z pominięciem zgrania do środka, finalizowała sama Nicola Brzeczek, jednak zbyt długim prowadzeniem zmusiła się do sytuacyjnego i bardzo nieudanego strzału. W 63. minucie Dżesika Jaszek z Maciążką doskonale zagrały na jeden kontakt, ostatecznie jednak znów defensywa Rekordzistek zdołała zablokować zarówno dośrodkowanie Nieciąg, jak i strzał Włodarczyk. W 68. minucie doskonałe sytuacje miały Nicola Brzęczek oraz Aleksandra Nieciąg, jednak miały sporo pecha przy swoich próbach i nadal utrzymywał się wynik 1:0. W 74. minucie Klaudia Maciążka zeszła do środka boiska i choć jej podanie zostało zablokowane, to Dżesika Jaszek zdołała odzyskać posiadanie już w polu karnym i precyzyjnym strzałem przy słupku podwyższyła na 2:0. Wahadłowa powinna mieć na swoim koncie także asystę już chwilę później, jednak w zupełnie niezrozumiały sposób podała za plecy wszystkich swoich koleżanek spod linii końcowej. W 83. minucie jej podanie zakończyło się podobnym skutkiem, choć tym razem Hmirova zdołała zebrać wybitą piłkę i oddać strzał pełen fantazji. Dwie minuty później kolejną bramkę powinna mieć na swoim koncie Brzęczek, aż sama złapała się za głowę. Santa Vuskane udanie zastosowała skok pressingowy i wycofała do Włodarczyk, która przytomnie odnalazła wybiegającą w korytarz napastniczkę, a ta przelobowała golkiperkę, nie trafiając jednocześnie w szerokość bramki. W doliczonym czasie gry skrzydłowa zrozumiała gest Vuskane i posłała mocną piłkę za linię obrony, jednak te zamiary odgadnęła także Kinga Ptaszek i zatrzymała futbolówkę tuż przed głową Łotyszki.
GieKSa wygrała 2:0 i awansowała do 1/8 Pucharu Polski.
GKS Katowice – Rekord Bielsko-Biała 2:0 (0:0)
Bramki: Brzęczek (52), Jaszek (75).
GKS Katowice: Macała – Nowak, Zawadzka, Cyraniak – Dżesika Jaszek, Kozarzewska (82. Kalaberova), Hmirova, Włodarczyk – Maciążka, Nieciąg (77. Vuskane), Brzęczek (90. Langosz).
Rekord Bielsko-Biała: Ptaszek – Glinka, Dereń, Jendrzejczyk (82. Krysman), Niesłańczyk, Zgoda (67. Dębińska), Sowa, Janku, Gulec (67. Sikora), Katarzyna Jaszek (73. Conceicao), Bednarek (67. Długokęcka).
Kartki: Kozarzewska, Włodarczyk – Sowa.




kolo
9 kwietnia 2020 at 10:10
Fajnie, Adi, napisałeś.