Dołącz do nas

Felietony

Kibicu GieKSy, pamiętaj, gdzie byłeś…

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Początkowo ten felieton miał dotyczyć stricte meczu z Lechem Poznań. Meczu przegranego, kolejnej porażki na swoim boisku w tym sezonie. Spotkania, które wcale nie musiało się tak zakończyć.

I kilka słów temu pojedynkowi poświęcę. Środek ciężkości zostanie jednak umiejscowiony gdzie indziej. Bo po meczu niepotrzebnie otworzyłem internet i…

Każdy z nas był rozgoryczony końcowym rezultatem tego starcia. Do końca wierzyliśmy, że katowiczanie odrobią jednobramkową stratę i przynajmniej jeden punkt zostanie na Nowej Bukowej. Nasz zespół walczył, gryzł trawę i w zasadzie – zwłaszcza w drugiej połowie – grał bez kompleksów. W końcu kilka swoich okazji mieliśmy, ale albo kapitalnie interweniował Bartosz Mrozek, jak w sytuacji, gdy z refleksem wybronił „strzał” swojego kolegi z zespołu, albo fatalnie przy dobitce swojego własnego uderzenia skiksował aktywny Borja Galan. Hiszpan trafił też w poprzeczkę i wcale nie jestem przekonany, że gdyby piłka szła pod obramowanie bramki, to golkiper Lecha by ją odbił.

Wiadomo, że naszym zawodnikom brakuje trochę okrzesania w końcówce akcji ofensywnej, gramy za bardzo koronkowo, a nie zawsze na to starcza umiejętności, zwłaszcza z tak silnym przeciwnikiem. A gdy już decydujemy się na prostą grę – co kilka razy miało miejsce – od razu są sytuacje. Mimo wszystko jednak spodziewałem się, że z gry będziemy mieli mniej. Że Lech nas zje taktycznie i piłkarsko. To się nie stało i naprawdę nie ma tu znaczenia, czy Lech – jak sugerują niektórzy – zagrał na pół gwizdka i pół-rezerwowym składem. Na konferencji pomeczowej trener Lecha Nils Frederiksen powiedział, że absolutnie nie miał odczucia , że jego zespół kontrolował to spotkanie. To rzadkość, bo zazwyczaj trenerzy lubią mówić, że kontrolowali. Jak choćby trener Rafał Górak po tym meczu, co dziwnie brzmi w przypadku porażki. To jest po prostu złe słowo, nieadekwatne, tak jak ostatnio trener Iordanescu, który stwierdził, że Legia kontrolowała mecz z Samsunsporem przez 90 minut z wyjątkiem sytuacji, gdy stracili gola…

Jednak jeśli jesteśmy już przy tym nazewnictwie, to tak – trener Kolejorza powiedział, że tej kontroli swojego zespołu nie czuł. I nie było widać, że to jakaś nadmierna kurtuazja. Przysłuchuję się od lat wypowiedziom trenerów przeciwników GKS i nieraz w głowie łapałem się… za głowę, słysząc tę cukierkową, fałszywą kurtuazję mówiącą o tym, z jakim to silnym przeciwnikiem się ich zespół mierzył, podczas gdy katowiczanie zagrali mecz fatalny. Więc słowa Duńczyka są cenne, podobnie jak w poprzednim sezonie Marka Papszuna po meczu w Katowicach.

Daleki jestem od tego, żeby nasz zespół jakoś specjalnie chwalić po tym meczu, bo jednak tych punktów potrzebujemy jak tlenu, była szansa Lecha ukąsić, a tego nie zrobiliśmy. Jesteśmy w strefie spadkowej z mizerną liczbą punktów – zaledwie ośmioma. Kilka drużyn nam w tabeli odskoczyło, stworzył się peleton drużyn środka tabeli. Ten środek jest płaski, ale może być taki scenariusz, że wkrótce zostanie np. pięć drużyn zamieszanych w walkę o utrzymanie. I bycie w takiej grupie i wyżynanie się wzajemne byłoby najgorszym, co może nam się przydarzyć. Kolejne okienko międzyreprezentacyjne będzie niesamowicie istotne w tym zakresie, o czym pod koniec.

Jest frustrujące, że jako cała drużyna nie możemy zagrać na tyle dobrego meczu, żeby zarówno w defensywie, jak i ofensywie być efektywnymi. Piszę o tym dlatego, że zarówno w Płocku, jak i  wczoraj ogólna gra defensywna była już lepsza niż w praktycznie wszystkich poprzednich spotkaniach (może poza meczem z Arką). Nadal to nie wystarcza do gry na zero z tyłu i jest mocno irytujące, że w każdym meczu tracimy gola. Katowiczanie nie ustrzegli się błędów. Bramka Fiabemy ostatecznie była jakaś… dziwna. Najpierw na radar go pilnował Jesse Bosch, i zawodnik był totalnie sam przed polem karnym, co było karygodne. Żaden z naszych zawodników nie zdołał go zablokować. Dodatkowo można zapytać, co zrobił w tej sytuacji Rafał Strączek. Może to jest jakaś szkoła bramkarska, by nie stać w środku światła bramki tylko gdzieś w ¾… W każdym razie przez to strzał w miarę w środek bramki został przepuszczony, przy czym dodatkowo Rafał interweniował tak, jakby piłka mu przeleciała pod brzuchem, schował ręce…

Można tego meczu było nie przegrać, można było w końcówce wyrównać i nie dać Lechowi czasu na strzelenie zwycięskiej bramki. Jednak to nie jest tak, że Kolejorz nic nie grał. Goście mieli swoje sytuacje. W pierwszej połowie kilkukrotnie rozpędzili się niczym Pendolino i było naprawdę widać sporo jakości, jak i… niedokładności. W drugiej części w końcówce, gdy GKS się odkrył, mieli już doskonałe sytuacje na 2:0. Nie strzelili.

Ostatecznie był to taki mecz, w którym wynik w każdą z dwóch stron – lub remis – byłby sprawiedliwy. Nie ma więc co na ten temat dywagować. Wygrała drużyna, która wykorzystała swoje doświadczenie i najwidoczniej – minimalnie była lepsza.

I na tym mógłbym zakończyć…

Niestety przejrzałem komentarze po meczu, czy to na naszym Facebooku czy na forum. I o ile byłem dość spokojny po meczu, to po tej – jakże fascynującej lekturze – ciśnienie mi się podniosło do granic możliwości. Wiele jestem w stanie wybaczyć, emocje, sam dałem im się nieraz ponosić w przeszłości. Jedno, czego jednak nie mogę dzisiaj opanować i chyba to nigdy nie nastąpi, to uodpornić się na… czystą głupotę.

W swojej dwudziestoletniej „karierze” przy mediach GieKSy miałem różne okresy i różnie byłem oceniany. W czasach trzeciej ligi (tak, był taki czas) byłem ochrzczony „obrońcą piłkarzy”. Wtedy gdy po remisie z Pogonią Świebodzin czy Stilonem Gorzów (tak, byli tacy rywale) nasz awans zawisł na włosku, uspokajałem, mówiłem, że będzie dobrze. Jechano po mnie za to. Były też inne momenty, kiedy mówiono mi, że przesadzam. Gdy za Jerzego Brzęczka dzwoniłem na alarm, od początku wiosny, że przegrywamy awans, twierdzono, że niepotrzebnie zaogniam atmosferę. Raz obrażali się na mnie piłkarze, raz kibice.

Nie dbam więc o to, co sobie krytykanci, których niestety jest bardzo wielu, pomyślą. O ile po Cracovii mój ton był jeszcze w stylu „niech się niektórzy pukną w głowę” to dzisiaj cisną mi się na usta zdecydowanie mocniejsze i nieparlamentarne epitety.

Pogrzebowa atmosfera, jaka rozpętała się po wczorajszym meczu w tych opiniach to jest takie kuriozum, że żadna taka czy inna bramka Strączka lub fatalne błędy w obronie w poprzednich meczach  nie mają podjazdu. Po minimalnej przegranej z Mistrzem Polski, w której GKS nie był zespołem gorszym, naczytałem się, że jesteśmy na autostradzie do pierwszej ligi, większość składu jest „do wypierdolenia”, łącznie z „taktykiem Górakiem”.  Już nie będę mówił o populizmach, żeby dać szanse „chłopakom z Akademii”, bo osoba która taki farmazon wymyśliła to zapewne zabetonowany i odporny na wiedzę wyborca jednej czy drugiej głównej opcji politycznej… Podobny poziom argumentacji.

Jest taka maksyma, że jeżeli nie znasz historii jesteś skazany na jej powtarzanie. Wiele osób zachowuje się tak, jakby jej naprawdę nie znało. A przecież to fałsz. To nie jest tak, że te osoby rzeczywiście nie wiedzą, w jakiej sytuacji była GieKSa choćby jeszcze dwa lata temu. I w jakiej byliśmy rok temu. Natomiast ta zbiorowa amnezja jest zatrważająca. Ja wiem, że łaska kibica na pstrym koniu jeździ, ale są pewne granice realizacji tego powiedzenia.

Przypomnę, gdzie byliśmy. Sześć lat temu GieKSa z hukiem jak stąd do Bytowa spadła do drugiej ligi. W ostatniej minucie ostatniego meczu po golu bramkarza. W dwóch poprzedzających sezonach walczyliśmy o awans do ekstraklasy i w końcowych fazach sezonów spektakularnie te awanse przewalaliśmy. Był gol z połowy zdegradowanego Kluczborka w doliczonym czasie gry. Była porażka z gimnazjalistami z Chorzowa, poprawiona porażką u siebie w następnym meczu z Tychami. Ale to spadek na trzeci poziom rozgrywkowy to była wyprawa w prawdziwą otchłań. Nie mieliśmy już nawet Tychów czy Podbeskidzia. Naszymi przeciwnikami była Legionovia, Gryf czy Błękitni. Pewnie wielu nowych kibiców nawet by nie potrafiła powiedzieć, z jakich miejscowości są wspomniane ekipy. Na Bukową nawet przyjechał Lech Poznań! Problem polegał na tym, że były to rezerwy wielkopolskiego klubu, które nawet Bułgarskiej nie powąchały, a swoje mecze rozgrywały we Wronkach. Stadiony, które dzisiaj są dla nas przygodą w Pucharze Polski – wtedy były codziennością.

I w pierwszym spotkaniu po spadku do tej drugiej ligi, będącym jednocześnie pierwszym meczem Rafała Góraka w drugiej jego kadencji, GKS Katowice przegrywał u siebie do przerwy ze Zniczem Pruszków 0:3. Do przerwy. Ze Zniczem. Zero trzy. W drugiej lidze.

Ostatecznie nasz zespół przegrał to spotkanie 1:3. To był początek próby wyjścia z otchłani. Z totalnej otchłani polskiej piłki. W pierwszym sezonie nie udało się awansować. Nie strzeliliśmy w końcówce z Resovią. W kiepskim stylu przegraliśmy baraż ze Stalą Rzeszów. Po roku z tą Stalą katowiczanie przypieczętowali powrót na zaplecze ekstraklasy.

I przez kolejne dwa lata awansu do ekstraklasy nadal nie było. Zbliżaliśmy się do dwóch dekad bez najwyższej klasy rozgrywkowej w Katowicach. W sezonie 2023/24 w pewnym momencie jesieni GKS złapał kryzys. Przez chyba dziewięć meczów nasza drużyna nie potrafiła wygrać meczu. Zaczęły się psuć nastroje, kibice tracili cierpliwość do trenera, pojawiło się słynne „pakuj walizki” i „licznik Góraka” odmierzający dni od ostatniego zwycięstwa GieKSy. Trener był przegrany, sam – ze swoją drużyną – przeciw wszystkim. Nie podał się do dymisji. A potem spektakularnie awansował do ekstraklasy.

Człowiek inteligentny wyciąga wnioski. Człowiek inteligentny na podstawie jednej sytuacji odpowiednio ustosunkowuje się do podobnej w przyszłości.

GieKSa doświadcza takich problemów jak obecnie po raz pierwszy od dwóch lat. Mówiąc inaczej – od 48 miesięcy. W piłce do bardzo długo. Po latach upokorzeń, ostatnie dwa lata żyliśmy jak pączki w maśle. Cała wiosna 2024 zakończona awansem to był sen. A potem był cały sezon w ekstraklasie, w którym ani przez moment nie drżeliśmy o utrzymanie i zdobyliśmy niemal pół setki punktów. Nawet po matematycznym zapewnieniu sobie pozostania w lidze, GieKSa potrafiła wygrywać – z Cracovią czy Lechią, zremisowaliśmy z Lechem.

I teraz po 11  kolejkach czytam, że „wszyscy do wyjebania”, bo znaleźliśmy się w strefie spadkowej.

W dupach się poprzewracało od dobrobytu.

Jesienią 2023 byliśmy powiedzmy w podobnej sytuacji, ileś tam meczów niewygranych, kilka fatalnych spotkań i duży zawód. Wydawało się, że kolejny sezon spiszemy na straty. Przegrywaliśmy u siebie ze słabiutką Polonią Warszawa. I czy naprawdę tamta sytuacja – z której w taki sposób wyszedł trener z drużyną nie nauczyła was, że należy się z pewnymi opiniami wstrzymać? I przede wszystkim – tak po ludzku – dać mu szansę na to, żeby wyciągnął drużynę z dołka?

Nie mówię, że krytyki ma nie być. Sam jestem poirytowany niektórymi zawodnikami i niektórymi decyzjami trenera. Jednak jak znowu czytam, że „Górak ma wypierdalać”, to nie tyle poddaję w wątpliwość, co jestem pewien, że mam do czynienia z osobą niezbyt lotną, która jest w stanie takie coś ze swoich ust czy palców wyprodukować. Taka osoba musi mieć naprawdę smutne życie…

Niektórzy domagali się zwolnienia połowy drużyny w sytuacji, kiedy GKS byłby dwa razy z rzędu mistrzem, a w trzecim kolejnym zajął piąte miejsce. Albo gdyby zespół grał w Lidze Mistrzów i przegrałby u siebie np. 0:4 z Arsenalem. Jestem pewien, że znalazłoby się kilka osób, które by wylało wiadro pomyj, że przynieśliśmy wstyd i kilku piłkarzom powinniśmy podziękować.

Ja wyciągam wnioski. Wyciągam wnioski z tego, że jeśli ktoś, w kogo zwątpiłem, udowodnił raz, że się myliłem, to drugi raz nie popełnię tego błędu. Nie mówię, że nigdy już nie będę nawoływał do zmiany trenera. Nawet tego trenera. Jednak ten moment jest tak kompletnie nieadekwatny do tego, że trzeba być ostatnim frustratem, żeby takie tezy – jeszcze w taki bezceremonialny sposób – wygłaszać.

Czytałem opinię, że powinniśmy spojrzeć na taką Arkę, która potrafiła wygrać z Cracovią, z którą my przecież dostaliśmy srogie bęcki. Na Boga… Przecież my tę „wspaniałą” Arkę roznieśliśmy w puch i w pył i jesteśmy ich koszmarem z dwóch ostatnich meczów. Trzeba naprawdę mieć intelektualny tupet i pustkę, żeby takiego argumentu użyć.

Oczywiście, że to obecnie wiadro pomyj jest związane nie tylko z Lechem, ale całym obecnym  sezonem, który jest na razie bardzo słaby. I nasza pozycja oraz dorobek punktowy też są słabe. Nie jest jednak to żadna sytuacja dramatyczna, w której mielibyśmy do kreski pięć punktów straty. Jesteśmy pod kreską, ale cały czas w kontakcie. Teraz trzeba zrobić wszystko, żeby tego kontaktu nie stracić. Gra ciągle daje duże nadzieje, że tak się stanie. Wszystko zależy od głów piłkarzy.

Jazda po drużynie stricte po meczu z Lechem jest kompletnie nieadekwatna. Bardziej uzasadniona krytyka byłaby wtedy, gdybyśmy znów przegrali 0:3, względnie zagrali jakieś fatalne spotkanie. Tymczasem GieKSa zagrała na tle Mistrza Polski naprawdę nieźle i było blisko zdobyczy punktowej.

Więc nakładają się tu dwie rzeczy, za które mam pretensje do kibiców. Od razu zaznaczę – nie wierzę, że to się zmieni i niektórzy pójdą po rozum do głowy. Liczę jednak, że pojawią się takie osoby, które jednak przypomną sobie właśnie – gdzie byliśmy jeszcze pięć lat temu, w jak głębokiej dupie – i gdzie jesteśmy teraz. I dzięki komu cały ten projekt istnieje, dzięki komu w ostatnich dwóch latach byliśmy w piłkarskim raju. Nie, to nie jest podziękowanie za zasługi. To jest z jednej strony ludzkie, a z drugiej ciągle merytoryczne podejście do tematu.

Ten mecz ze Zniczem… Przecież patrząc na samo tamto spotkanie, obawialiśmy się, że to pójdzie jeszcze dalej i GKS będzie się bronił przed spadkiem do… trzeciej ligi. Wtedy wydawało się, że – mimo przyjścia nowego-starego trenera – jesteśmy autentycznie pogrzebani. A to był początek czegoś wielkiego. Czegoś, czego owoce dzisiaj mamy – mogąc w ogóle emocjonować się szansą potyczek z największymi polskimi drużynami. Jesteśmy w czymś wielkim, a jednocześnie jesteśmy w trudnej sytuacji.

Teraz przed zespołem około półtora tygodnia przerwy. A potem przyjdą kluczowe mecze dla tej jesieni. Jakbym na ten moment miał typować ekipy do walki – wraz z nami – o utrzymanie i te które po prostu są dość słabe, to byłyby to Termalika, Motor i Piast. Dodałbym jeszcze Arkę.

I to właśnie zarówno z Motorem, jak i Piastem oraz Niecieczą będziemy się mierzyli w czterech najbliższych kolejkach. Tam już bezwzględnie będzie trzeba punktować za trzy. Nie wiem czy zdobędziemy komplet, raczej wątpię, bo będzie o to bardzo ciężko. Ale co najmniej dwa z tych trzech spotkań należałoby wygrać, żeby zyskać minimum spokoju. Pamiętajmy, że tam nie tylko chodzi o zdobywanie punktów, ale także o odbieranie ich rywalom. Klasyczne mecze o sześć oczek. Dodatkowo będzie spotkanie z mocną Koroną, która jest w górze tabeli, ale drużynie Jacka Zielińskiego mamy coś do udowodnienia.

Apeluję. Dajmy im pracować. To nie jest tak, że przegrywamy z kretesem mecz za meczem. Tak naprawdę zawaliliśmy totalnie dwa mecze – z Zagłębiem u siebie i Lechią na wyjeździe. Gdybyśmy mieli w tych spotkaniach 3-5 punktów więcej nasza sytuacja byłaby dużo lepsza.

To jednak przeszłość. Trochę nam ta nasza GieKSa nawarzyła piwa i w komplecie teraz ich głowa w tym, żeby to piwo wypić. Z naszym wsparciem. A nie bezsensowną jazdą.

Na koniec dodam, że ten felieton dotyczy zmasowanego „ataku” w sieci. Jeśli chodzi o to, co się dzieje na żywo – czyli stadion i trybuny – nie mam nic do zarzucenia. Doping zarówno u siebie, jak i na wyjazdach jest kapitalny. Wsparcie z trybun po nieudanych meczach – również wielkie. I oby tak dalej. W piłce decydują szczegóły. Jak VAR odwołujący karnego w derbach Trójmiasta. Tutaj takim szczegółem może być jedna przyśpiewka, po której zawodnikowi zadrży noga. Lub nie zadrży.

Portal GieKSa.pl tworzony jest od kibiców, dla kibiców, dlatego zwracamy się do Ciebie z prośbą o wsparcie poprzez:

a/ przelew na konto bankowe:

SK 1964
87 1090 1186 0000 0001 2146 9533

b/ wpłatę na PayPal:

E-mail: [email protected]

c/ rejestrację w Superbet z naszych banerów.

Dziękujemy!


1 Komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy, jednakże zastrzega sobie prawo do ich cenzurowania lub usuwania.

1 Komentarz

  1. Avatar photo

    Tomek

    6 października 2025 at 07:09

    Górak wypad niedojdo. To ty zbudowałeś taka drużynę fatalnymi transferami

Odpowiedz

Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kibice Piłka nożna

Lech Poznań kibicowsko

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Lech Poznań to marka znana nie tylko w Polsce, ale także na arenie międzynarodowej, na której godnie reprezentuje rodzimą scenę kibicowską. 

Fani Lecha są bardzo starą bandą z ogromnymi tradycjami kibicowskimi – pojawili się w latach 70. Kiedy na początku 1980 roku powstawały w innych miastach pierwsze kluby kibica, to Pyry na finał Pucharu Polski do Częstochowy pojechały w… 6000 osób. Grali tam ze znienawidzoną Legią Warszawa, a skala awantury przerosła wszystkich. Skończyło się na co najmniej kilkudziesięciu osobach w szpitalu, w tym kilku w ciężkim stanie. Do dzisiaj niektórzy mówią, że były tam wtedy ofiary śmiertelne, ale zostało to zatuszowane przez władze.

Kibice Lecha w połowie lat 90. zbudowali potężną chuligańską bandę (Brygada Banici), na czele której stał Uszol. Razem z Arką Gdynia i Cracovią tworzyli Wielką Triadę, która była najsilniejszą koalicją polskich trybun w latach 90., co udowadniali na meczach reprezentacji.

W naszej historii mieliśmy epizd krótkotrwałej „zgody”. W 1985 roku zagraliśmy swój pierwszy finał Pucharu Polski – z Widzewem Łódź na stadionie Legii Warszawa. Wspierały nas wtedy: Avia Świdnik, Arka Gdynia, Broń Radom, GKS Jastrzębie, GKS Tychy, Górnik Zabrze, Hutnik Kraków, Korona Kielce, ŁKS Łódź, Polonia Warszawa, Stal Mielec, Śląsk Wrocław oraz… Lech Poznań. Była to istna mieszanka wybuchowa. Takie były wtedy realia – przyjechała ekipa, rozwieszała flagę na znak wsparcia i… była sztama. O ile lata 90. były szalone, to te dekadę wcześniej już totalnie odrealnione (szczególnie patrząc z dzisiejszej perspektywy). Nasza liczba tego dnia to 900 osób, z czego samej GieKSy 700. Resztę stanowiły ekipy, które na stadionie CWKS-u „określały” się po czyjej stronie stoją. Fani Lecha wywiesili flagę „KKS” oraz inne barwówki. Koniec sztamy nastąpił w 1987 roku. Pojechaliśmy na Olimpię Poznań w 40 osób. Naszą delegację, jeszcze jako zgodę, odbierali fani Lecha, ale nie podobało im się, że mamy równolegle sztamę ze Śląskiem Wrocław. Nasi kibice dostali ultimatum. Po końcowym gwizdku i odprowadzeniu na peron GieKSiarze przekazali, że wybierają WKS.

Odnośnie do samej Olimpii i Warty – były to kluby, które były odskocznią dla chuliganów Lecha. W połowie lat 90. na puste stadiony zjeżdżały się kibicowskie bandy i Kolejorz miał wiele okazji, by się na kogoś ustawić. Nie inaczej było w późniejszych latach z Amicą Wronki. Wielkopolska w latach 90. to był region, w którym chuligani Lecha działali na potęgę – regularnie atakowali, próbowali cokolwiek wykręcić i sporo ekip wracało obitych lub nawet skrojonych z płótna. Stadion Lecha na początku lat 90. to był dla wielu innych ekip  w Polsce „Zachód”. Kiedy na większości stadionów wisiały jeszcze zwykłe barwówki, to na płocie Lecha mogliśmy oglądać długie płótna z napisami, np. „Forever Lech” czy „Forza Poznań”. Innym standardem był doping na dwie trybuny – zarzucenie „Kto wygra mecz!?” było nowością. Wiele lat później, bo w 2010 roku Kolejorz grał z Manchesterem City na wyjeździe, a skakanie z trzymaniem się za bary tyłem do murawy zrobiło w Anglii taką furorę, że zostało nazwane „Let’s go the Poznań”.

Obecne zgody Lecha to: KSZO Ostrowiec Świętokrzyski (1992 rok), Arka i Cracovia (1996) oraz ŁKS Łódź (2017). Prywatnie mają kontakty z chuliganami Spartaka Moskwa.

Nasza rywalizacja jest bardzo bogata. Pierwsze odnotowane wojaże do Poznania zaczynają się wiosną 1988 roku, kiedy pojechaliśmy w 30 fanatyków, a na boisku padł remis 2:2.

Swoje chuligańskie wybryki ekipa Lecha zaprezentowała już w 1990 roku. W Poznaniu było 1:1.

Jesienią 1991 roku pokonaliśmy Lecha 3:1.

Wiosną 1992 do Wielkopolski wybrało się 40 fanatyków GieKSy. Musieliśmy się pogodzić z porażką po bramce Andrzeja Juskowiaka, który otwierał sobie bramę do Europy. W tamtych latach transfery do zagranicznych klubów nie były na porządku dziennym. Młyn Kolejorza, jak na tamte lata, robił duże wrażenie. Powstały pierwsze edycje flag „Forza Lech” czy „Pyrlandia”, które obecnie są znakiem firmowym Kolejorza. Kawał historii polskich trybun.

Jesienią 1992 roku zagraliśmy na Bukowej. Lech okazał się lepszy i wygrał 3:1.

Wiosną 1993 pojechaliśmy do Poznania w 26 osób. GKS wygrał 2:1, a debiutujący Marian Janoszka w doliczonym czasie dał nam trzy punkty. Strzelił oczywiście „główką”. Wśród nas znalazło się 4 przedstawicieli FC Gniezno, którzy w młodym wieku zakochali się w GieKSie i zaczęli regularnie jeździć na mecze do Katowic. Jeden z chłopaków uwielbiał Janusza Jojko, więc postanowił zobaczyć go na żywo i zabrał kolegę. Na meczu z Benficą Lizbona zadebiutowała ich flaga w centralnym miejscu Blaszoka. Klub docenił ich poświęcenie oraz przejechane kilometry i… pozwolił im po meczu spać w pokoju sędziowskim, żeby mogli wrócić do Wielkopolski wypoczęci.

Wspomniany mecz w Poznaniu z 1993 roku to także ważny moment w ruchu kibicowskim GieKSy. W drodze powrotnej nasza ekipa skroiła okazałą flagę „Ostrów Wielkopolski”. Następne domowe spotkanie z Szombierkami Bytom było oficjalnym debiutem sektora „D”. W 50 osób zasiadła na nim grupa chuligańska, która wywiesiła zdobycz z Wielkopolski. Ekipa wyjazdowa prowadziła stamtąd doping, a zasiadanie na „D” było kontynuowane na kolejnych spotkaniach. Aby móc tam wejść, trzeba było jeździć po Polsce za GieKSą.

Jesienią 1993 roku graliśmy ponownie w Poznaniu i na ten wyjazd wybrało się 40 GieKSiarzy. Na murawie 1:1.

Wiosną 1994 w Katowicach podejmowaliśmy Mistrza Polski, który uległ GieKSie 1:2. Z Poznania zawitało 20 fanatyków.

W sezonie 1994/1995 roku zaczęliśmy od wyjazdu do Poznania w listopadzie. Mecz wypadł w środę i ostatecznie zameldowało się na nim 8 fanatyków.

W maju 1995 roku mieliśmy bardzo ważne spotkanie w Poznaniu – półfinał Pucharu Polski. W środę wybrało się 140 GieKSiarzy, co było wtedy naszą najlepszą liczbą na Bułgarskiej. Na boisku padł remis 1:1, ale piłkarze wygrali 4:2 serię rzutów karnych i zameldowali się w finale. W nim przegraliśmy z Legią, ale doszło wtedy do jednej z największych awantur w historii polskiego ruchu kibicowskiego.

Pod koniec maja graliśmy już normalny mecz ligowy na Bukowej. W środę o 18:00 pojawiło się tylko 1500 widzów, z czego 15 stanowili kibice Lecha. GieKSa wygrała 3:1.

Jesień 1995 do Wielkopolski wyruszyło 90 GieKSiarzy, ale po różnych przebojach z dojazdem i mundurowymi, ostatecznie dotarło tylko… 5. Na stadionie pojawiło się wtedy łącznie… 800 osót. To były czasy, kiedy Lech popadł we frekwencyjny kryzys. Gospodarze wygrali 4:1.

W 1996 roku Kolejorz zawitał do Katowic w 45 osób. Nie będą tego dnia kibice Lecha dobrze wspominać. Najpierw do pociągu, którym jechali na nasz stadion, wpadła banda Ruchu Chorzów ze sprzętem. Kilka osób wyłapało ciężkie lanie, była szyta jedna głowa. W trakcie meczu jeden nasz partyzant dołem sektora zakradł się i skroił słynną flagę FC Gniezno, która nie tylko jeździła za Lechem po Polsce, ale także reprezentowała ich na meczach kadry. Policja złapała delikwenta, flagę przekazała ochronie, która zaniosła ją do sektora KKS. Pyry honorowo ją odrzuciły. Nasze relacje zaczynały się zaostrzać. Na murawie 1:1.

Jesienią 1996 roku graliśmy w Poznaniu. Ciśnienie wśród chuliganów GieKSy było ogromne. Skład podzielił się na dwie grupy. Pierwsza o 2:00 w nocy i bez obstawy wyruszyła pociągiem do Leszna. Po drodze trwały „żniwa” na napotkanych kibicach Kolejorza. Łącznie, po dojechaniu ekipy autokarowej, było nas 180 osób, co było wtedy naszym rekordem w Poznaniu. Na murawie 0:0, ale GieKSiarze wracali zadowoleni z Poznania.

W styczniu miała miejsce 3. edycja Spodek Cup pod nazwą „EB Sport Cup”, na której pierwszy raz wystąpił Lech Poznań. 60 chuliganów Lecha, przez wypełnioną po brzegi halę oraz spóźniony przyjazd, było trzymanych pod Spodkiem przez psy. Dopiero kiedy Górnik Zabrze i Ruch Chorzów opuścili halę, to wpuszczono poznaniaków. Mogli oni śledzić poczynania swojego zespołu, który siegnął po puchar, pokonując nas w finale 6:3. My, obok Ruchu, wystawiliśmy największy młyn na turnieju – liczący 2000 szalikowców. Byliśmy także świeżo po przybiciu sztamy z Banikiem Ostrava.

W maju 1997 podejmowaliśmy Kolejorza. Od rana na dworcu czekał komitet powitalny i każdy fan Lecha, który przyjeżdżał na własną rękę, został zlany. Główna grupa Lecha, licząca tego dnia 65 osób (w tym Cracovia), także została obita. Po meczu nasza banda zebrała się w 60 osób i pojechała do Chorzowa, gdzie na pożegnanie wpadła do pociągu i znów obiła cały skład Kolejorza. Tego dnia miał miejsce jeden wielki triumf chuliganów GieKSy.

Także na tym meczu nasz klub postanowił wprowadzić identyfikatory, a dla „zachęty” wręczano koszulki z napisem „Wzorowy kibic GKS-u Katowice”. GieKSiarze, który szli na Blaszok, markerem lub czarną taśmą zasłaniali napis „wzorowy”. Piłkarze ulegli 0:1.

Po tym meczu była jeszcze dogrywka we Wronkach. W czerwcu w środę jechaliśmy na Amikę w liczbie 22 fanatyków. W Rawiczu ustawił się Kolejorz w 10 osób, ale poniósł porażkę. Na powrocie, kiedy mieliśmy przesiadkę w Poznaniu, ponownie uderzył Lech, ale policja uniemożliwiła starcie. Na pożegnanie straciliśmy 3 szyby w pociągu.

Sezon 1997/1998 był kolejnym, w którym rosła nasza kosa, a chuligani Lecha szukali zemsty. Na początek znowu działo się we Wronkach. W środę 15 października autokarem pojechało 50 GieKSiarzy. Wszelki sprzęt został zarekwirowany przez policję. Po meczu za Poznaniem na jednym zajeździe podjechało mnóstwo samochodów Kolejorza, jeden zajechał nam drogę, więc nasz skład się wysypał. Po pierwszym starciu Pyry sięgnęły po sprzęt. Część osób od nas załapała się na porządne lanie, a reszta zabunkrowała się w autokarze, który został „przewietrzony” z wszystkich stron. Poszły wszystkie szyby, kilka osób musiało skorzystać z pomocy medycznej. Chuligani Lecha na pożegnanie wrzucili przez dziurawe okna… bulwy ziemniaków. Po czasie zjechało się mnóstwo psów. Akcja na plus dla Lecha.

W listopadzie 1997 graliśmy w Poznaniu. W naszych szeregach była duża mobilizacja i pojechało nas rekordowe 200 osób. W Opolu zbierała się Odra w 40 osób, ale została szybko obita i rozgoniona. Na meczu nic się nie wydarzyło, choć policja była mocno podkręcona i ładowała kolegia oraz zawijała za byle przewinienie. Powrót był spokojny. Nasi piłkarze wygrali 1:0.

Zimą 1998 roku ponownie rozegrano turniej w Spodku, który media nazwały „Terror Cup”. To, że nie padła trup tego dnia, jest największym osiągnięciem organizatorów. Na hali mieliśmy jedną wielką awanturę, mnóstwo osób w szpitalu i areszcie. GieKSa wystawiła 1500 szalikowców, ze wsparciem 30 osób z Banika. Kolejorz zawitał bandą 120 chuliganów (w tym 12 Arka Gdynia i 8 KSZO Ostrowiec), jednak policja widząc, co się wyprawia, zablokowała im możliwość wejścia do Spodka. Tym razem GieKSa wygrała turniej, ale największym szokiem było to, że ostatecznie dokończono rozgrywki.

Wiosną 1998 roku podejmowaliśmy Lecha. Nasi ponownie na dworcu wystawili komitet powitalny, ale Pyry miały obstawę mundurowych i do niczego nie doszło. Kilku kibiców Cracovii przyjechało na własną rękę, ale zostali skasowani. Kolejorz zawitał w 77 osób, w tym 11 Craxa i 1 Arkowiec. Na meczu się nic nie działo. Kolejorz wygrał 1:0.

W sezonie 1998/1999 na sierpniowy wyjazd wybrało się 74 fanatyków GieKSy, w tym 9 Banik Ostrava. Lech wygrał 3:1.

Wiosną 1999 roku przegraliśmy 1:2 z Kolejorzem i zbliżaliśmy się do spadku. Lech przyjechał w rekordowe 190 osób i pierwszy raz zasiadł na Trybunie Północnej, która docelowo stała się sektorem dla gości. W tym dniu była z nimi delegacja Ruchu Chorzów.

Niedługo po naszym meczu Kolejorz grał w Chorzowie, gdzie wówczas przodująca ekipa na Lechu – Brygada Banici – zasiadła na środku stadionu obok młynu Ruchu. Kolejorz dał także wsparcie Niebieskim w prestiżowym meczu z Interem Mediolan na Stadionie Śląskim.

Układ KKS – HKS nie przetrwał próby czasu, a dziś trwa nienawiść na linii Poznań – Chorzów.

Spadek był nieunikniony i w 1999 roku opuściliśmy szeregi Ekstraklasy. Gdy po roku wróciliśmy do elity, to minęliśmy się z Lechem, który zaliczył relegację. Kolejorz popadł wtedy w tak mocny kryzys wyjazdowy, że – dziś się wydaje to niewiarygodne – w 2000 roku notował skromne delegacje (lub dosłownie zera) w sektorach gości.

Po dwóch latach męczarni Lech awansował do Ekstraklasy. Ale zanim to poczynił, to stworzył modę, jakiej wtedy jeszcze w Polsce nie było. Frekwencja i młyn nabity to jedno, ale Lech po prostu zaczął wyznaczać standardy. Na przykład podzielili cały stadionu na dwa kolory na meczu z Petrochemią Płock czy wprowadzili napisy ze styropianów, które potem zgapiała cała Polska.

W seoznie 2002/2003 spotkaliśmy się czterokrotnie. W marcu 2002 roku zagraliśmy w nieistniejącym już Pucharze Ligi. Z Poznania zawitało 100 kibiców Lecha, którzy racami zaznaczyli swoją obecność. W przerwie próbowaliśmy ataku na Lecha, ale psy były czujne i nic z tego nie wyszło. Po meczu w Jaworznie zostało obite Zagłębie Sosnowiec, które czekało na naszych kibiców. GKS wygrał 1:0.

W kwietniu na rewanżowym spotkaniu we wtorek zawitało 104 GieKSiarzy, w tym 4 Banik Ostrava z flagą „Apple Commando”. GieKSa wygrała 3:1 i awansowała dalej.

Jesienią 2002 roku graliśmy w piątek na Bułgarskiej. Pojechało 154 fanatyków, w tym 5 Banik Ostrava. Po meczu za Poznaniem został zaciągnięty hamulec ręczny i wysypał się Lech z Cracovią. Doszło tylko do „piąch” przez okna, bo policja zastawiła wszystkie drzwi. Następnie, już nad ranem, gdy wszyscy spali, niespodziewanie wpadła ze sprzętem… Polonia Bytom. Nasi w drzwiach bronili się plecakami i pasami, a kiedy wszyscy się obudzili i ocknęli, to przeprowadzili szturm. Polonia musiała uciekać, a zjeżdżająca się policja waliła ostrą amunicją w niebo. Zatrzymano 6 kibiców Polonii, a kilku naszych musiało leczyć rany w szpitalu. Wracając do murawy – GKS wygrał 1:0 w Poznaniu.

ACD Systems Digital Imaging

Wiosną 2003 żyliśmy marzeniami, że europejskie puchary są w naszym zasięgu. W marcu zawitał Lech w liczbie 620 osób, co na tamte czasy było kosmosem. A podział trybuny pelerynami na dwa kolory (i do tego racowisko) było czymś zupełnie nowym. Net F@ns GieKSa także nie próżnowała i zaprezentowała kilka razy pokaz pirotechniki. GKS wygrał 1:0 po niezwykłym golu Leo.

W sezonie 2003/2004 znowu zagraliśmy ze sobą czterokrotnie… We wrześniu wygraliśmy 2:1, ale z Katowic nie było nikogo przez zamknięty sektor gości w Poznaniu.

W kwietniu 2004 roku graliśmy z Lechem półfinał Pucharu Polski, który Kolejorz wygrał 2:1, a towarzyszyło mu 67 fanatyków z Wielkopolski.

 

Tego samego dnia zdoszło do walki PNG i YF ’98 po 20 osób do 21. roku życia, którą ostatecznie wygrał Lech. W trakcie bójki stara ekipa Kolejorza chciała ogłosić remis, ale młoda ekipa PNG chciała walczyć do końca. Zapłaciła brakiem doświadczenia i musiała uznać wyższość chuliganów Lecha.

W rewanżu na środowy pojedynek pojechało 68 GieKSiarzy, w tym 4 Dynamo Drezno, z którymi mieliśmy dobre relacje. Kolejorz wygrał 4:2 i awansował do finału rozgrywek.

W tym samym miesiącu graliśmy też w lidze. Piłkarze zawodzili regularnie i Blaszok zaprezentował im transparent nawiązujący do powrotu z Łęcznej, kiedy wyłapali klapsy. Po 8 minutach GKS przegrywał 0:2, a młyn opustoszał. Ostatecznie przegraliśmy 1:2. Z Poznania zawitało 100 fanatyków, którzy odpalili race w asyście herbu Lecha.

W sezonie 2004/2005 do Katowic zawitało 180 fanatyków Lecha, którzy wyjątkowo zasiedli w sektorze 1. Powodem była kara, którą dostaliśmy za wbiegnięcie na murawę po meczu z Legią Warszawa (w poprzednim sezonie). Blaszok został zamknięty, a młyn przenióśł się na Trybunę Północną. GKS dostał w łeb 0:3.

W kwietniu 2005 roku również przegraliśmy, ale tym razem 1:3. Do Poznania zawitało 70 GieKSiarzy. Po tym sezonie spadliśmy i na powrót do elity czekaliśmy 19 lat.

W listopadzie 2024 roku, jako beniaminek Ekstraklasy, pojechaliśmy w 1705 osób do Poznania. W tej liczbie było wsparcie od naszych przyjaciół – 1 Banik Ostrava, 114 Górnik Zabrze i 45 JKS Jarosław. Była to jedna z naszych najlepszych liczb w historii na wyjeździe. Pyry wygrały 2:0.

Wiosną 2025 Lech grał o mistrza, a my mieliśmy już pewne utrzymanie. Zagraliśmy na nowym stadionie i po raz pierwszy stworzyliśmy kartoniadę na dwie trybuny („GieKSa Gol”). Na murawie padł remis 2:2, ale Pyry ostatecznie zdobyły Mistrzostwo Polski, pokonując w ostatniej kolejce Piasta Gliwice. Do Katowic zawitało 1250 kibiców Kolejorza, co było ich najlepszą liczbą u nas w historii.

Kontynuuj czytanie

Piłka nożna kobiet

Tomasiak show i klęska z Górnikiem

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Liderki z Łęcznej, przy nieocenionym udziale Pauliny Tomasiak, pokonały Mistrzynie Polski w Katowicach, umacniając się na czele tabeli.

W 3. minucie groźnie w walce o górną piłkę głowami zderzyły się Oliwia Grzegorczyk z Pauliną Tomasiak. Nasza obrończyni dość szybko się pozbierała, jednak zawodniczka przyjezdnych wymagała interwencji zespołu medycznego i dłuższej przerwy. W 10. minucie mocno zaznaczyła swój powrót na murawę, z ostrego kąta trafiając w poprzeczkę bramki strzeżonej przez Kingę Seweryn. W 16. minucie po przechwycie Kalaberovej i błędzie w ocenie sytuacji przez Kimberly Sanford okazję miała Klaudia Maciązka. W sytuacji 1 na 1 trafiła wprost w bramkarkę, będąc wcześniej jednak na pozycji spalonej. W 18. minucie Oliwia Grzegorczyk dała się wkręcić w ziemię Tomasiak – jej strzał obroniła Kinga Seweryn, jednak przy dobitce Weroniki Kłody była już bez szans. Dobra kontra Hmirovej w 25. minucie zakończyła się zwolnieniem akcji przez Brzęczek, wyczekaniem na obieg od linii i… podaniem wprost do rywalki. Nasza skrzydłowa w 30. minucie nie trafiła także na pustą bramkę po wrzutce Klaudii Maciążki, faktem łagodzącym może być konieczność uderzenia „szczupakiem”. Odpowiedziały Górniczki strzałem Weroniki Kłody w poprzeczkę Kingi Seweryn, wcześniej bramkarka musiała popracować na przedpolu przy wrzutce. W 35. minucie powinno być już 0:2 po strzale w słupek Kurkutović, która skorzystała na katastrofalnym nieporozumieniu Hmirovej z Cyraniak przy próbie wybicia. W 40. minucie kilka rzutów rożnych miały Trójkolorowe, Piątek była w stanie zachować czyste konto z niemałą pomocą szczęścia. Już w doliczonym czasie gry dobrze w polu karnym odnalazła się Hmirova, ale jej koleżanki nie nadążyły jednak za jej pomysłem. Odpowiedzieć mogła bezlitośnie Oliwia Rapacka, ale mając przed sobą pustą bramkę, nie trafiła w piłkę.

W 53. minucie Victoria Kalaberova dobrze wyprowadziła naszą akcję, ostatecznie niecelnie finalizując dośrodkowanie Hmirovej. Po drugiej stronie odpowiedziała strzałem z dystansu, kolejny już raz w meczu, Weronika Kłoda. W 60. minucie Paulina Tomasiak, mimo interwencji ze strony Marcjanny Zawadzkiej, wykorzystała złe ustawienie naszej defensywy mocnym strzałem w boczną siatkę. Trójkolorowe miały dobrą okazję na bramkę kontaktową kilka minut później po misternie przygotowanym rzucie wolnym, jednak przy ustawieniu się przy murze sędzia dopatrzyła się pozycji spalonej. Wynik podwyższyła Julia Piętakiewicz, wykorzystując nasz zupełny brak uwagi po zablokowaniu strzału Anny Rędzi. Szybko mogła nadejść odpowiedź, gdy po strzale Kozarzewskiej wyplutą piłkę przejęła Jaszek, nie była jednak w stanie trafić do siatki. W 78. minucie Jagoda Cyraniak skopiowała akcję Tomasiak z początku spotkania, trafiając w poprzeczkę. W 92. minucie dwójkową akcję Maciążki z Posiewką finalizowała Santa Vuskane, ale jej finezyjne uderzenie zostało zablokowane. Katastrofalną próbę główki Kozarzewskiej w asystę przekuła doskonałym rajdem Anna Rędzia, a Julia Piętakiewicz z najbliższej odległości ustaliła wynik na 0:4.

GieKSa zasłużenie i wysoko przegrała z Górniczkami i tym samym mocno oddaliła się od obrony mistrzowskiego tytułu.

GKS Katowice – Górnik Łęczna 0:4 (0:1)
Bramki: Kłoda (19), Tomasiak (60), Piętakiewicz (73, 90).
GKS Katowice: Seweryn – Nowak, Zawadzka, Grzegorczyk (46. Kozarzewska)  – Włodarczyk (67. Malesa), Kalaberova (85. Posiewka), Hmirova, Cyraniak – Maciążka, Nieciąg (85. Vuskane), Brzęczek (67. Jaszek).
Górnik Łęczna: Piątek – Kazanowska, Lefeld (69. Piętakiewicz), Sanford, Kaczor (82. Hrelja), Ratajczyk, Głąb, Rapacka (51. Rędzia), Kurkutović, Kłoda (82. Hałatek), Tomasiak (82. Drąg).
Kartki: Grzegorczyk, Nowak – Tomasiak.

Kontynuuj czytanie

Felietony Piłka nożna

Oldschool

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Jeśli ktoś myślał, że mecz Pucharu Polski to taka popierdółka, nudne wypełnienie piłkarskiego kalendarza, wczoraj mógł przekonać się, że był w błędzie. W iście oldchoolowych okolicznościach stadionowej przyrody mieliśmy bardzo ciekawe widowisko, ze swoją dramaturgią i zwrotami akcji. Po raz kolejny zresztą w tym sezonie.

Puchar Polski to przekleństwo GieKSy od lat. Przed tym meczem katowiczanie mieli w ciągu ostatnich 20 lat zaledwie 10 wygranych meczów na szczeblu centralnym. Statystyka jest to iście katastrofalna. Oznaczająca tyle, że wygrywając tyle spotkań i licząc, że zaczynamy od 1/32 finału, nie zdobylibyśmy nawet dwóch trofeów. W ciągu tych 20 lat GKS nigdy nie doszedł do ćwierćfinału, a tylko dwa razy zameldował się w 1/8 finału, czyli przeszedł dwie rundy. Przez wiele lat ten puchar był traktowany po macoszemu, niepoważnie i jako zbędny balast.

Mecz w środku tygodnia, więc trzeba było się sprężyć z dotarciem na stadion. Po raz pierwszy na nasz nowy dom docierało się już w całkowitej ciemnicy. Pięknie się prezentuje nasza rozświetlona i zapraszająca swym blaskiem Arena Katowice. Czuć piłkę…

Właśnie idąc na stadion, poznałem składy i już pomyślałem – „jest nieźle”. Co prawda z kilkoma zmianami, ale nie sięgamy do głębokich rezerw, nie wymieniamy prawie całej jedenastki. Gramy na poważnie. Bo i rywal poważny i nie w ciemię bity. Rewelacja tych rozgrywek i do niedawna lider. Czekało nas trudne wyzwanie przed tym jednym ze szlagierów pierwszej rundy Pucharu Polski.

Wczoraj po raz pierwszy mogliśmy uświadczyć niskiej frekwencji przy Nowej Bukowej. I przyznam, że… nie było to takie złe. Atmosfera była iście oldschoolowa, mimo niecałych sześciu tysięcy doping był dobry i głośny, pogoda już mocno jesienna, a na boisku ciekawy mecz. Podobało mi się. W różnych dziedzinach, czy to w życiu, czy w piłce, czy w górach – bardzo lubię różnorodność. Fajnie, że ekstraklasa jest taka efektowna i mamy na meczach ponad dziesięć tysięcy widzów – to jest naprawdę extra. Ale raz na jakiś czas taki futbolowy oldchool się przyda. Pamiętam mecz w grupowym Pucharze Polski w 2004 roku, kiedy – również jako ówczesny ekstraklasowicz – graliśmy z czwartoligowym Skalnikiem Gracze. Frekwencja była na poziomie niecałego tysiąca, przyjechała nawet grupka kibiców z Opolszczyzny i śpiewała „Skaaalnik, Skaaalnik”. Klimacik.

Mecz miał swojego oczywistego bohatera i był nim oczywiście Bartosz Nowak. Indywidualnie na uwielbienie Blaszoka trzeba sobie zasłużyć. Nie wiem, czy jest klub w Polsce, którego kibice tak oszczędnie i rzadko (ba, prawie nigdy) skandują nazwisko zawodnika. Jakbym miał typować, to bym powiedział, że u nas zdarza się to maksymalnie raz na rok, ale chyba jednak rzadziej. Więc wczorajsza sytuacja, w której po trzecim golu oraz po meczu kibice wykrzykiwali chóralne „Bartek Nowak!” to kompletny ewenement. Musiał indywidualnie jakiś zawodnik zrobić coś spektakularnego, żeby taka reakcja trybun nastąpiła. Swoją drogą to też był powrót do tych starych czasów, kiedy nazwiska Jojki, Ledwonia, Wojciechowskiego czy Jasia Furtoka były wykrzykiwane dość często. To były legendy. Teraz piłkarze budują nową historię.

Bartek Nowak ofensywnie ciągnie tę drużynę w tym sezonie. Zawodnik strzelił już siedem bramek w tym sezonie, niejednokrotnie przyczyniając się do zdobyczy punktowych. Swoim dubletem uratował remis z Zagłębiem, po pięknej bramce na Legii było blisko jednego punktu, a gol z Radomiakiem z wolnego był odmieniamy przez wszystkie… kamery. No i teraz ten hat-trick, przy czym nie były to byle jakie bramki. Obie wymagały techniki i kunsztu. Przy drugiej Bartek zachował się jak wytrawny bilardzista posyłający bilę do łuzy z niebywałą precyzją. Przy trzecim golu zadziałała szybka noga zawodnika. Gol skojarzył się jedną z czterech bramek Roberta Lewandowskiego w dawnym meczu BVB z Realem Madryt.

Cieszy pierwszy gol Ilji Szkurina. Zawodnik najwyraźniej upatrzył sobie swoją ulubioną kępkę trawy na Nowej Bukowej, bo przecież z dość podobnego miejsca trafił do siatki GKS w wiosennym meczu, jeszcze jako zawodnik Legii. W każdym razie świetnie, że trafienie zaliczył, a było blisko drugiej bramki, ale minimalnie chybił. Miejmy nadzieję, że zawodnik rozwiązał worek z bramkami i będzie dalej strzelał. W obliczu cały czas różnej maści problemów zdrowotnych Adama Zrelaka, odpowiedzialność za „dziewiątkę” może spaść na Białorusina, jako na głównego napastnika.

Ogólnie w ofensywie wyglądało to lepiej, przede wszystkim dlatego – bo skuteczniej. GieKSa swoje bramki strzelała i wykorzystała słabość przeciwnika przede wszystkim w dogrywce, kiedy Wisła Płock ewidentnie spuchła. Nie pomogła też płocczanom kontuzja Lecoucha, który musiał opuścić boisko z powodu kontuzji, podczas gdy goście mieli już wykorzystany limit zmian. Nie najlepiej zarządzali tym meczem i musieli końcówkę grać w dziesiątkę i przez to byli już praktycznie bez szans. Dla odmiany, GKS wytrzymał to spotkanie kondycyjnie naprawdę bardzo dobrze. Mateusz Kowalczyk w samej końcówce rozpędził się, jakby chciał zamazać odwrotną sytuację z meczu z Lechią, kiedy grający cały mecz Camilo Mena wygrał sprinterski pojedynek.

Niestety wszystkie stare grzechy powieliły się i w tym meczu. Mimo że Wisła nie grała ofensywnie jakoś dobrze, to gdy zbliżyli się pod nasze pole karne, to już było ryzyko utraty gola. Znów prawie sami sobie wbiliśmy gola, gdy Galan nie zrozumiał się ze Strączkiem i piłka odbiła się od słupka i prawie po chwili wleciała do bramki, ale niebywałym refleksem popisał się Kuusk i uratował GKS od utraty gola. Przy pierwszym golu dla płocczan zaspał Alan Czerwiński, co zdarza mu się ostatnio coraz częściej.

Wiele mówiło się o słabszej dyspozycji Dawida Kudły. W końcu szansę dostał Rafał Strączek i… nie dał absolutnie argumentów trenerowi, by poważniej myślał o zmianie bramkarza. Drugi gol obciąża po części jego konto. Najpierw wybijał piłkę prosto pod nogi przeciwnika na szesnastkę – rozumiem, że padał deszcz, nie chciał łapać mokrej piłki, ale ostatecznie ten wybór okazał się niekorzystny. Do tego dał się złapać na „złym kroku” i gdy wyskakiwał do uderzonej z kilkunastu metrów piłki, nie miał się za bardzo od czego odbić i efektem jednak złego ustawienia była niemożność skutecznej interwencji.

Dodatkowo bramka znów wpadła w końcówce i to już naprawdę jest… zieeeew. Po prostu nudne. Jeśli jest jakaś największa powtarzalność GieKSy, to są to utraty bramek na sam koniec. Piszę to co mecz od kilku tygodni. Szczęściem GKS w tej sytuacji było to, że nie był to mecz ligowy, w której taka bramka miałaby ostateczne skutki w postaci utraty punktów. Tutaj była druga szansa – dogrywka.

Tę dogrywkę nasi zawodnicy wykorzystali świetnie. Już w pierwszej minucie Bartek Nowak zdobył bramkę i wybił Wiśle z głowy marzenia o awansie. Więc nastąpiła solidna rehabilitacja katowiczan, wypili piwo, które nawarzyli tym golem z 91. minuty. Wypili na eksa.

Taki zestaw meczów co trzy dni jest też wyzwaniem dla naszej redakcji. Mamy rozpiskę newsów na konkretne mecze i tu trzeba było mocno ten harmonogram „ścieśnić”. A zwłaszcza jak pogodzić newsy z meczu pucharowego i ligowego z jedną i tą samą drużyną. Dlatego ten felieton, choć głównie traktuje o meczu zakończonym, pełni też funkcję przedmeczowego – dotyczącego spotkania ligowego, które już w piątek.

To będzie zupełnie inne spotkanie, już z większą frekwencją, z otoczką ekstraklasową, o – według wielu – większej wadze. Wracamy do walki o ligowe punkty, przygodę pucharową odkładając na kilka tygodni, z małą wstawką, gdy będzie losowanie. W Płocku GKS będzie walczył o to, by wydostać się ze strefy spadkowej.

Mamy pewną przewagę psychologiczną, bo wygraliśmy mecz u siebie, ale przede wszystkim wygraliśmy wytrwałością i wytrzymałością. Tym razem to nasz sztab trenerski okazał się bardziej wytrawny, zostawiając sobie jedną zmianę na dogrywkę, podczas gdy płocczanie, wprowadzając w 87. minucie Hanglinda-Sangre zawiesili sobie pętlę na szyję. Trudno oczywiście jednoznacznie krytykować trenera Misiurę, bo dla niego ważne było postawić va banque, by w ogóle do tej dogrywki poprowadzić. Pech jednak chciał, że zawodnik w dogrywce odniósł kontuzję i nie mogli kończyć w komplecie.

GieKSa dała radę i jest ten jeden kroczek przed Wisłą. Jest jednak drugi aspekt – rywale mają swoje cele w lidze i też będą chcieli się nam zrewanżować. Dodatkowo będą mieli atut własnego boiska, a dla GKS mecz wyjazdowy to kontr-atut. Można więc powiedzieć, że suma wychodzi na zero i będziemy startować do tego meczu z równymi szansami. Ale GieKSa musi zacząć punktować, bo perspektywa bilansu wyjazdowego 0-0-5 jest dość przerażająca.

Na razie cieszmy się z tego, że po dwóch porażkach ligowych GieKSa wygrała mecz i to wygrała w naprawdę trudnych okolicznościach i wychodząc z opresji. Minuta po minucie? Po straconym golu, gol zdobyty? Tak było rok temu na Cracovii. Wtedy to trener mówił, że sam już zwątpił, ale na szczęście zawodnicy nie zwątpili. Co by nie mówić – tę zdolność nasi piłkarze mają. Grają te swoje i nawet jak zawalą, nie poddają się. No chyba, że wtopią bezdyskusyjnie, to wtedy animusz opada.

Dla sprawiedliwości dziejowej – nie powielajmy błędów, że ostatnim hat-trickiem w GieKSie były trzy bramki Mateusza Maka w meczu ze Stalą Rzeszów. Z całym szacunkiem dla sympatycznego zawodnika – ale jedna z bramek przypisywana jemu, to było trafienie samobójcze Milana Simcaka. Wobec tego ostatnim tego typu wyczynem była „trójka” Arkadiusza Woźniaka ze… Stalą Rzeszów, gdy GKS zapewniał sobie awans do pierwszej ligi.

Czekamy na piątek i na dobrą grę GieKSy w Płocku. No i oczywiście na losowanie kolejnej rundy. Czy wywieje nas do Goczałkowic albo innego dziwnego miejsca? A może znów zagramy u siebie? A może… nad morze? Fajny jest ten Puchar Polski.

Kontynuuj czytanie

Zobacz również

Made with by Cysiu & Stęga