Dołącz do nas

Piłka nożna

Katowicka młodzież w defensywie dała radę

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Po bramkarzach przyszła kolej na analizę naszej linii defensywnej. GKS Katowice w rundzie jesiennej stracił 20 bramek w 18 meczach oraz 2 gole w Pucharze Polski (oba po stałych fragmentach gry). Nasi obrońcy grali zmiennie, raczej trzymali poziom, choć początek jesieni był dużo gorszy w ich wykonaniu niż późniejsza faza. Trzeba powiedzieć, że skład defensywy był raczej stabilny – zwłaszcza jeśli chodzi o środkowych obrońców. Na prawej stronie również nie zachodziły prawie w ogóle zmiany, na lewej było trochę wymian pomiędzy dwoma zawodnikami.

Środek obrony
Wydawało się, że duet stoperów będą tej jesieni tworzyć żelaźni na tej pozycji zawodnicy – Adrian Napierała i Mateusz Kamiński. Bardzo szybko jednak doszło do weryfikacji takiego stanu rzeczy – na skutek kontuzji Napierały. Zawodnik początkowo wystąpił tylko w Pucharze Polski z Wigrami, potem z Flotą i w części meczu z Sandecją, w którym przedwcześnie musiał opuścić boisko. Z Wigrami od początku wyglądało to bardzo słabo, a Adrian popełnił kilka bardzo poważnych błędów, które tylko dzięki Łukaszowi Budziłkowi nie zakończyły się bramkami. W pozostałych dwóch spotkaniach spisał się poprawnie. Do składu wrócił na nieszczęśliwy mecz w Bełchatowie, gdzie wszyscy bez wyjątku obrońcy spisali się fatalnie. Trochę lepiej, ale też bez rewelacji było w kolejnym meczu z Miedzią Legnica. Po tym spotkaniu Adrian już się w składzie GKS nie pojawił, gdyż musiał się skupić na leczeniu urazu.

Przez większą część jesieni partnerem Kamińskiego musiał więc być młody Adrian Jurkowski. Zawodnik, który na tym szczeblu (pierwszej ligi) zagrał wcześniej tylko 7 meczów w barwach ŁKS Łódź został rzucony na głęboką wodę. I trzeba powiedzieć, że jak na młokosa poradził sobie bardzo dobrze. Oczywiście błędy się zdarzały, ale patrząc na jego grę nie można było powiedzieć, że odstaje, że musi się jeszcze wiele uczyć (choć wiadomo, że musi). Zawodnik terminował w GKS już wiosną, ale jego obecność ograniczyła się tylko do treningów. W Katowicach (a dokładnie w Krakowie) zobaczyliśmy go pierwszy raz w meczu z Okocimskim. Już w tym debiucie mógł nawet strzelić gola dla GKS, ale przestrzelił w bardzo dobrej sytuacji. Pierwsze mecze były średnie, natomiast naprawdę dobrą formę zawodnik uchwycił wraz z przyjściem trenera Kazimierza Moskala. Co prawda w Łęcznej jeszcze nie wyglądało to za specjalnie, ale seria meczów przy Bukowej z ROW, Arką i Dolcanem pokazała potencjał zawodnika. Pewne interwencje oraz brak możliwości „pogrania sobie” rywali powodowały, że mogliśmy traktować go już nie tylko jako zmiennika, ale także pełnoprawnego członka pierwszej jedenastki. Były jednak też gorsze momenty, jak na przykład utrata bramki w Chojnicach, gdzie bardzo prostym zwodem „na raz” dał się zwieść rywalowi, podobna pomyłka zdarzyła się pod koniec rundy ze Stomilem, czego efektem również była bramka dla rywali. Jak cały zespół – rozegrał świetne zawody z Olimpią Grudziądz. Mecz w Niecieczy był nawet niezły, choć akurat wtedy sam zawodnik przyznał, że nie jest zadowolony ze swojej postawy. Rzeczywiście końcówka rundy była dla niego mniej udana, ale też nie można powiedzieć, że była jakaś bardzo zła – ot czasem forma jest nieco lepsza, innym razem nieco gorsza. Na pewno dobrym meczem nie było spotkanie z Tychami, ale w przekroju całej rundy Adrianowi należy postawić duży plus. Współpraca z Mateuszem Kamiński układała się bardzo dobrze. Jako mankamenty można u młodego stopera zauważyć zbyt częste wybijanie długiej piłki do przodu (choć w ostatnich meczach było tego dużo mniej!) oraz momentami nerwowość w swoim polu karnym, gdy jest zamieszanie lub akcja rywala. Zawodnik bywa „elektryczny”, ale są takie mecze – jak z Olimpią – gdzie pokazuje duży spokój. Piłkarz podchodzi w pole karne przy stałych fragmentach i dochodzi do sytuacji bramkowych – tak było we wspomnianym debiucie, gole mógł strzelać także Kolejarzowi czy Olimpii. Na razie w seniorach piłkarz jeszcze bramki w swojej karierze nie strzelił, a trafienie zaliczył jedynie w Młodej Ekstraklasie. Co tu dużo mówić – Jurkowski jest młodym, perspektywicznym i już dobrym zawodnikiem. Mamy tylko nadzieję, że wiosną pokaże co najmniej to samo. I wydaje się – po rozmowach z nim – że sodówka mu nie grozi, jest to ułożony chłopak i chyba… będą z niego ludzie.

Mateusz Kamiński od początku do końca rundy był podstawowym zawodnikiem i grał od pierwszej do ostatniej minuty, z wyjątkiem spotkania z Chojniczanką, kiedy to pauzował za żółte kartki. W początkowej fazie sezonu średnie mecze przeplatał słabymi. Dobrze wyglądała jego gra z Wigrami, Sandecją czy Podbeskidziem, natomiast w spotkaniu z Okocimskim dał się w doliczonym czasie gry ograć rywalowi, który strzelił bramkę. To był okres, gdzie do zawodnika przyczepialiśmy się głównie o to, że kryje zawodników na radar. Tak było choćby w meczu z Bełchatowem, gdzie piłkarz zagrał chyba jeden z najgorszych meczów w karierze i nie było go blisko rywali, którzy strzelali bramki, tak było w Łęcznej, gdy również pilnując zawodnika „na odległość” nie zapobiegł utracie bramki czy w końcu z ROW-em Rybnik, gdy po prostu biegł obok Idrissy Cisse i nie zrobił nawet ruchu, by go spróbować zablokować. Wkrótce było już jednak lepiej. Zawodnik przestał popełniać błędy, zaczął grać pewnie i być jednym z czołowych zawodników zespołu. Gdy już krył rywala normalnie, potrafił zaliczać bardzo dobre interwencje łącznie ze „sprzątaniem” piłek sprzed nosa rywali. Mecze z Arką i Dolcanem były bardzo dobre w wykonaniu stopera. Więcej niż „bardzo dobrych” było jednak meczów „solidnych”, z drobnymi błędami, ale za drugą część rundy nie możemy się do obrońcy przyczepić. To z czego znamy zawodnika i z poprzednich sezonów, to to, że w większości meczów jeden mniej lub bardziej poważny klops mu się przytrafia, ale ostatnio nie miało to konsekwencji. Słabszy mecz z Tychami, ale tak jak pisaliśmy – tyczyło się to całej defensywnej gry zespołu. Tydzień później zaliczył ekstra występ z Wisłą. Gdyby nie słaby początek sezonu należałoby powiedzieć, że była to bardzo dobra runda. Tak powiemy, że była tylko dobra, ale z nadzieją. Jeśli zawodnik na stałe poprawi kwestie krycia, to będzie jeszcze lepiej. I niech utrzyma skuteczność pod bramką rywala – jedna bramka na rundę to minimum, ale zawsze jest – i tak było w spotkaniu z Olimpią. Miał kilka sytuacji na zdobycie goli jesienią, ale brakło nieco szczęścia.

W meczu z Chojniczanką Kamińskiego zastąpił Kamil Cholerzyński i spisał się poprawnie, ale również miał swój udział przy straconej bramce. To jednak był epizod, zawodnik w tej rundzie regularnie grał w pomocy.

Boczni obrońcy
Jeśli chodzi o prawą stronę, to szybko Dominika Sadzawickiego wygryzł – i to na stałe – Alan Czerwiński. Zawodnik ten wyjściowo miał „równe szanse” w rywalizacji z młodym Sadzą, jednak to na Dominika na początku postawił trener Rafał Górak. Niestety młody obrońca nie radził sobie z szybkimi i ruchliwymi piłkarzami Wigier Suwałki, a w inauguracji ligowej bardzo zawiódł w meczu z Flotą, mając spory udział w straconej bramce. Piłkarz zasiadł na ławce, a pojawił się na boisku w końcówce meczu w Bełchatowie (już przy stanie 5:0), zagrał cały mecz z Miedzią i większość w Łęcznej (w obu przypadkach przeciętnie). Mogliśmy go jeszcze raz ujrzeć – poprzez pauzę Czerwińskiego za żółte kartki – w Chojnicach, ale znów dla niego było to pechowe spotkanie, bo mimo że rozgrywał solidne zawody – odniósł kontuzję i musiał w przerwie opuścić boisko. Dla Sadzawickiego na pewno nie była to dobra runda, grał mało – a gdy grał, było słabo. Wydaje się jednak, że mógł dostać ciut więcej szans. Trener Moskal jednak postawił na stabilizację, dlatego Sadza musi bardzo, bardzo dużo pracować, aby wrócić do składu i grać choćby tak, jak wiosną.

Jeśli chodzi o Alana Czerwińskiego to miał w poprzednim sezonie kilka bardzo słabych występów, choć bywały też poprawne. Teraz wrócił do składu w meczu drugiej kolejki z Sandecją. Wahania formy – to jest to, co można powiedzieć w przypadku tego zawodnika. Z Sandecją zaczął bardzo dobrze, z Okocimskim było niewiele gorzej – i kolejny fajny mecz z Podbeskidziem, okraszony bardzo dobrą asystą do Przemysława Pitrego już w dogrywce. Wszystko się załamało w Bełchatowie, gdzie zawodnik zagrał fatalnie i miał udział przy 3-4 straconych bramkach. Alan trafił na szybkich braci Maków i w pojedynkach 1 na 1 zupełnie sobie nie radził. Po tym spotkaniu trafił na ławkę rezerwowych. Wrócił do składu na mecz z ROW i znów uchwycił dobrą formę. Imponował walecznością, ciągiem do przodu, a gdy w jednej z kontr po rzucie rożnym dla Arki wystrzelił ze swojego pola karnego, można było odnieść wrażenie, że nie dogoniłby go nawet Usain Bolt. To był dobry okres zawodnika, rozegrał 4 pozytywne mecze z rzędu, lekka obniżka przyszła w meczu z Puszczą, gdzie m.in. sprokurował rzut karny. W meczu z Zawiszą było znów widać, że szwankują pojedynki 1 na 1 z szybszymi rywalami, które Alan dość często przegrywał (podobnie ze Stomilem i Kato) – doceńmy jednak postęp i w tym zakresie, bo nieraz w tym rundzie nawet gdy został minięty, efektownym wślizgiem potrafił jeszcze wybić piłkę spod nóg rywala. Mimo wszystko jednak ten aspekt gry w destrukcji jest jeszcze do poprawy. Kapitalne spotkanie prawy obrońca zagrał z Olimpią, tu akurat w destrukcji było dobrze, a z przodu – bardzo dobrze, akcje na obieg, ścinanie do środka, w końcu strzał w poprzeczkę. Końcówka sezonu była niezła, ze słabszymi momentami. Bardzo słaby mecz z Tychami i w pierwszej połowie z Wisłą dawał sygnał, że mamy poważną obniżkę formy. Po przerwie spotkania z płocczanami Alan zagrał o dwie klasy lepiej i był jednym z najlepszych na boisku. Z Flotą na koniec – dobre spotkanie. Nie da się ukryć, że Alan zrobił postęp w grze defensywnej, ale wiele musi jeszcze poprawić, zwłaszcza mankamenty, o których piszemy. Natomiast jest to zawodnik z inklinacjami ofensywnymi i trzeba powiedzieć, że tutaj jest wyraźny progres. Uruchamia się do przodu bardzo często, rozgrywa piłkę z prawym pomocnikiem, centruje w pole karne. Przy czym ma zaletę, której wielu zawodników na skrzydle (i w ogóle wśród polskich piłkarzy) nie posiada – stara się popatrzeć, zagrać celowo i precyzyjnie, często po ziemi, a nie grać na aferę. Zwłaszcza w końcówce mieliśmy kilka jego bardzo przemyślanych i dobrych podań w obręb szesnastki. To na pewno może się podobać. Zawodnik co jakiś czas dochodzi do sytuacji bramkowych, ale na razie nie zaznał szczęścia. Czasem brakuje mu nieco opanowania w polu karnym, ale to akurat przyjdzie z czasem. Jeśli zawodnik ustabilizuje formę i nie będzie zaliczał takich klopsów jak z Bełchatowem czy Tychami – może być z niego naprawdę duży pożytek. W porównaniu z wiosną jednak możemy powiedzieć, że jest na spory plus.

Jeśli chodzi o lewą flankę, to pozycję tę zdominowało praktycznie dwóch zawodników – Bartłomiej Chwalibogowski i Rafał Pietrzak. Początkowo to Chwalibogowski miał pewne miejsce w składzie. Grał średnio, bez fajerwerków, ale też jakichś większych błędów. Miał współudział przy straconej bramce z Okocimskim. Po tym meczu na dość pokerową zagrywkę zdecydował się trener Górak i na Puchar Polski z Podbeskidziem wybiegł Rafał Pietrzak, który wcześniej zagrał tylko 20 minut z Flotą. Tym razem rzucony na głęboką wodę – przez pełne 120 minut spisał się bardzo dobrze. Nie wiadomo dlaczego Pietrzak został tak nagle wystawiony z Podbeskidziem, dlatego tym większe było zdziwienie, gdy znów zasiadł na ławce w Bełchatowie, a do składu powrócił Chwalibogowski. To był bardzo zły mecz w wykonaniu Bartłomieja. Słabą wówczas formę obrońca potwierdził w meczu z Miedzią. W związku z tym już nowy trener Moskal w meczu z Łęczną postawił na Pietrzaka, który rozegrał przeciętny mecz, ale po raz pierwszy pokazał to, z czego go znamy ze sparingów – czyli mocne i celne dośrodkowania. Pietrzak miejsca w składzie nie oddał (na dłużej) praktycznie już do końca rundy. Na początku spisywał się solidnie, choć był zamieszany w utratę bramki w meczu z Dolcanem. Był zawodnikiem od czarnej roboty, brakowało nam włączania się do ofensywy. Dopiero w meczu z Puszczą zaczął się nieco bardziej angażować do przodu. Bardzo nas dziwiło, dlaczego ten zawodnik w tamtym spotkaniu nie wykonywał rzutów rożnych, które były regularnie marnowane przez kolegów. Na ciężką próbę Pietrzak został wystawiony w Chojnicach. Jego stronę upodobali sobie rywale i próbowali „podwajać” tę flankę powodując spore zamieszanie w głowie obrońcy. Na szczęście po jakimś czasie animusz chojniczan opadł i Pietrzak mógł grać swoje. Ten początek jednak najwyraźniej nie spodobał się trenerowi, gdyż na pucharowy mecz z Zawiszą nieoczekiwanie wystawił Chwalibogowskiego. Zawodnik bardzo przeciętnie spisał się z bydgoszczanami, za to kapitalnie zagrał trzy dni później z Olimpią. Było go pełno na lewej stronie, współpracował z pomocnikami, obiegał, dogrywał. To był świetny mecz, a kolejny dobry zaliczył z Niecieczą, z jedną bardzo ofiarną interwencją, która zapobiegła utracie gola. Mimo to na mecz ze Stomilem do składu powrócił Pietrzak, który grał średnio, ale w pewnym momencie jakoś się zatracił i miał kilka fatalnych minut z poważnymi błędami na swojej stronie. Wydawało się, że piłkarz jest do zmiany, ale na koniec zaliczył kapitalne dośrodkowanie (asysta II stopnia), po którym katowiczanie zdobyli drugą bramkę. Mecz z Tychami był dość słabiutki, za to walka z Wisłą Płock była klasowa, cały czas w pamięci jest jego pogoń za rywalem przez pół boiska, czyli to co kochają kibice. Pietrzak utrzymał pozycję do końca rundy.

Jako że artykuł dotyczy podsumowania formacji, a nie zawodników, nie rozpisujemy się o występach tych piłkarzy na innych pozycjach, bo np. Bartłomiej Chwalibogowski miał kilka spotkań w pomocy (m.in. gol w meczu z Arką), podobnie jak Rafał Pietrzak (świetna zmiana i asysta w meczu z Olimpią). Na lewej stronie obrony wydaje się jednak, że mocniejszą pozycję ma na tę chwilę Pietrzak. Szkoda Chwalibogowskiego, ale jak na tak doświadczonego zawodnika wahania formy są zbyt duże – potrafił zagrać świetnie, ale też i słabo. Zarówno trener Górak, jak i Moskal szukali dla niego pozycji, ale nie on może zagościć na dłużej w jedenastce.

Podsumowanie
Formacja obrony wydaje się na tę chwilę mieć stały skład. Są to Alan Czerwiński i Rafał Pietrzak po bokach oraz Adrian Jurkowski i Mateusz Kamiński w środku. Przede wszystkim jest to obrona bardzo młoda z dwoma 21-latkami (Pietrzak, Jurkowski) i jednym 20-latkiem (Czerwiński). Pieczę nad nimi trzyma też niestary Mateusz Kamiński (25 lat). Trzeba powiedzieć, że jak na takich młokosów, to linia obrony spisuje się więcej niż przyzwoicie. Nie wiadomo jeszcze do końca, jak z talentem i umiejętnościami, ale na pewno jest przyszłościowo. Przede wszystkim i Pietrzak, i Czerwiński mają dryg do gry ofensywnej, a Jurkowski… może do liderowania? (już w ŁKS był kapitanem). Każdy zawodnik musi wyeliminować swoje mankamenty, czasem jest to niefrasobliwość, a czasem typowo piłkarskie sprawy. Jeśli tak się stanie, to GKS ma szansę stworzyć naprawdę bardzo dobrą defensywę na lata.

Problemem jednak pozostają zmiennicy. GKS praktycznie nie ma alternatywy dla środkowych obrońców. Nie wiadomo w jakiej dyspozycji będzie na wiosnę Napierała, na razie jedyną możliwością zastąpienia Jurkowskiego czy Kamińskiego jest Cholerzyński, który musi sobie przypominać czasy gry na stoperze. Jeśli chodzi o bocznych to zarówno Sadzawicki jak i Chwalibogowski muszą mocno pracować. Bartłomiej nad wspomnianymi wahaniami formy (aby ich nie było), a Sadza o powrót do składu.


1 Komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy, jednakże zastrzega sobie prawo do ich cenzurowania lub usuwania.

1 Komentarz

  1. Avatar photo

    Michele

    9 września 2014 at 08:41

    If you are going for most excellent contents like me, simply visit this web
    site daily since it provides feature contents, thanks

    Here is my blog post: minecraft games free

Odpowiedz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Galeria Piłka nożna

Coraz bliżej… Narodowy

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Zapraszamy do galerii z wyjazdu do Łodzi. GieKSa po bramkach Jędrycha i Szkurina zapewniła sobie awans do 1/8 STS Pucharu Polski. 

Kontynuuj czytanie

Piłka nożna Wywiady

Okiem rywala: trzymałem kciuki za Rafała Góraka

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Nie ma czasu na chwilę oddechu – zwycięstwo z Koroną za nami, a naszą uwagę kierujemy w stronę Łodzi, gdzie czeka już pucharowy rywal. Jak na Łódź przystało, forma Łódzkiego Klubu Sportowego faluje raz w górę, raz w dół. Jak będzie jutro? Między innymi o to zapytaliśmy Jakuba Olkiewicza, „największego” optymistę wśród fanów z białej części tego miasta, znanego zarówno z kibicowskich wojaży za ŁKS-em, jak i pracy dziennikarskiej, obecnie na horyzontalnym portalu leszekmilewski.pl i kanale Tetrycy. [fot. Wojciech Pakulski (ŁKS Łódź)]

Twoim znakiem rozpoznawczym jest fakt, że gdy inni widzą szklankę do połowy pełną, ty pytasz: jaka szklanka? Rozczarowania to chleb powszedni kibica, a ostatnio w naszym futbolowym uniwersum więcej jest rozczarowanych niż zadowolonych. Dlaczego, może oprócz Górnika i Wisły Kraków, reszta ma mniejsze lub większe powody do narzekania?
To jest pytanie, które dość dobrze obrazuje, czym tak naprawdę jest piłka nożna, bo żywot kibica składa się jednak w porażającej większości z chwil cierpienia, rozczarowania i oczekiwania na to, co się na pewno nie wydarzy. Jest to też odprysk dyskusji o tym, jak się rozwija Ekstraklasa, bo rozwija się w szalonym tempie: budżety rosną, kwoty transferowe są rekordowe, ale to też oznacza, że rozczarowania będą coraz większe. Mistrz jest tylko jeden, mimo że kandydatów jest już pewnie z siedmiu, więc i rozczarowanych będzie więcej. Co ciekawe, to samo przenosi się na pierwszą ligę, bo przypominam sobie wyścig ŁKS-u o awans w czasach pierwszego powrotu po bankructwie, gdzie jedynymi logicznymi rywalami byli Stal Mielec, Sandecja i Raków, który wtedy ostatecznie awansował. Trudno oceniać, że Sandecja, która nie zwiększyła drastycznie budżetu w porównaniu do lat ubiegłych, była szczególnie rozczarowana brakiem awansu, gdy do Ekstraklasy wszedł Raków i ŁKS. Podejrzewam, że w tym sezonie rozczarowana rekordowymi wydatkami i rekordowo niską pozycją będzie połowa pierwszej ligi, a tych, którzy nie są rozczarowani, policzymy na palcach jednej ręki.

A z czego ty będziesz zadowolony w tym sezonie w kontekście ŁKS-u?
Ja będę zadowolony, jeśli do końca będziemy o coś walczyć. Doprecyzuję, że to coś to nie jest utrzymanie, bo już nie raz los potrafił ze mnie zadrwić na różne sposoby. Cel minimum to baraże. Nie jest tajemnicą, że nie jestem człowiekiem, który zawsze mierzy wysoko, ale nie chciałbym, żebyśmy na 34. kolejkę ligową jechali z przekonaniem, że nic nas już nie czeka, tylko żywili nadzieję, że przy korzystnym wyniku na naszym stadionie i na kilku innych uda się na to szóste miejsce wskoczyć i potem jeszcze sprawić niespodziankę w barażach. Niestety udało mi się przywyknąć do sezonów ŁKS-u w pierwszej lidze, gdy od około 30. kolejki już tylko ślizgamy się do końca sezonu. Piłka nożna dlatego nas w sobie rozkochała, bo gwarantuje potężne emocje i potężne huśtawki nastrojów, rollercoastery, gdzie na przestrzeni kilkunastu minut wędrujesz z piekła do nieba, a trudno się wędruje, jeśli na miesiąc przed końcem ligi grasz mecze bez żadnej stawki.

Jeden z naszych kibiców ukuł stwierdzenie o klątwie miejsc 8-12, która dręczyła GieKSę w 1. lidze. Nie boisz się, że ŁKS przejmie tę pałeczkę?
Tak, trochę się tego boję. Jestem oczywiście pesymistą i czarnowidzem, ale bywam też realistą i staram się rzetelnie oceniać sytuację. Dlatego w sezonach, gdy ŁKS-owi idzie nieźle, a zapowiedzi są wysokie, to staram się je tonować, bo nigdy aż tak dobrze nie jest. Na przykład przed obecnym sezonem, gdy niektórzy rozpędzali się i widzieli ŁKS w pierwszej dwójce, ja tonowałem nastroje, że nie posiadamy ani kadry, ani budżetu na poziomie Wisły, Śląska czy Wieczystej, ani też pierwszoligowego doświadczenia i ciągłości pracy, którą kilka innych klubów ma. Teraz z kolei nie wpadam w totalne czarnowidztwo, że za moment przywita nas strefa spadkowa, bo zwyczajnie jest to zbyt silna drużyna. Dlatego wydaje mi się, że cel, który wyznaczyłem, czyli to, żebyśmy do końca bili się o szóste miejsce, jest dosyć realny. Być może nawet jest to opcja dla minimalistów, bo siła kadry, budżet ŁKS-u i – jak podejrzewam – zimowe transfery, będą nas raczej pchały w kierunku tych miejsc 4-6. Tabela jest dosyć ciasna i wszystko zmierza do tego, że ŁKS będzie o coś walczył do ostatniej kolejki i to oznacza, że ja będę umiarkowanie zadowolony z tego sezonu, bo oczekuję emocji i chcę, żeby ta 34. kolejka i mecz u siebie z Górnikiem Łęczna miał stawkę.

1:3 w Siedlcach w zimny październikowy wieczór – gorzej być nie może czy „potrzymaj mi piwo”?
To jest ten moment, na który staram się patrzeć realistycznie i z pewnym dystansem. Tak samo jak nie rozpaczałem całkowicie po 0:5 z Wisłą Kraków, bo wiedziałem, że Wisła w tym sezonie będzie cholernie mocna. Kiedy utrzymała Rodado, to byłem pewny, że jest to sygnał, że pójdzie po awans dosyć pewnym krokiem. Tak samo nie skakałem z radości po niektórych zwycięstwach ŁKS-u, a raczej mówiłem, że musimy się w tej lidze najpierw rozejrzeć. Trener Szymon Grabowski, który po pierwsze sam jest nowy w ŁKS-ie, a po drugie ma praktycznie zupełnie nowy skład, potrzebuje dużo czasu, żeby faktycznie dostarczyć nam docelowy produkt. Po fatalnym meczu w Grodzisku Mazowieckim, który przegraliśmy 0:3, wielu domagało się zwolnienia Szymona Grabowskiego. Ja tonowałem nastroje, bo wydawało mi się, że może nastąpić odbicie. Po następnych dwóch meczach, gdzie wygraliśmy z GKS-em Tychy i w świetnym stylu przełamaliśmy się na wyjeździe ze Stalą Rzeszów, niektórzy znowu mówili, że wszystko zaskoczyło i teraz już będzie dobrze. Spokojnie, to jest pierwsza liga – tutaj dopiero po dłuższej serii można stwierdzić, że jest dobrze. Staram się trzymać zdrowy dystans i ani nie zwalniać Szymona Grabowskiego po każdym przegranym meczu, ani też nie wynosić pod niebiosa tej drużyny po każdym meczu, który wygra. Pierwsza połowa w Siedlcach daje nadzieję, że powoli wiemy co, jak i kim chcemy grać. Teraz pytanie, czy będziemy w stanie taką jakość dostarczać regularnie.

To ciekawe, co mówisz o trenerze, bo wasi sąsiedzi z drugiej strony Łodzi nie są tak wyrozumiali…
Wydaje mi się, że pod tym względem Widzew jest mniej w tym miejscu, w którym my byliśmy w ubiegłym sezonie, czyli oficjalnie na transparencie piszesz, że to jest sezon przejściowy, że spokojnie, będzie zaufanie, ale gdzieś w głębi duszy właściciel, a za nim też najbardziej znaczący działacze wiedzą, że nakłady finansowe były przeogromne i musi zaskoczyć od razu. A to, co mówisz mediom, że będziesz trzymał ciśnienie to jedna sprawa, możesz udawać najbardziej cierpliwego mnicha świata, na koniec liczysz, ile wydajesz na tych zawodników i mówisz sobie: dobra, spróbujmy z innym trenerem, innym dyrektorem, innym prezesem. I nie dziwi mnie to, bo każdy właściciel musi sam przejść tą ścieżką, żeby przekonać się, że to tak nie działa, że wystarczy wrzucić te wszystkie grzyby do wody i nagle powstaje fantastyczna pieczarkowa. Trzeba dorzucić jeszcze trochę cierpliwości i właściwych ludzi. Trzymam kciuki, żeby w ŁKS-ie tej cierpliwości było więcej, zwłaszcza że byłem bardzo rozczarowany ubiegłym sezonem.

Jednym spośród tych, którzy będą decydować o ewentualnej zmianie trenera, będzie Marcin Janicki, w Katowicach wspominany raczej dobrze, choć czarną kartą w jego CV jest nasz spadek do 2. ligi po golu bramkarza Bytovii w 97. minucie decydującego meczu. Jak oceniasz jego pracę w Łodzi?
Na razie staram się nie oceniać, bo jest zdecydowanie za wcześnie na to, by oceniać pracę wszystkich nowych działaczy, a trochę ich przybyło w Łodzi. Pewne, że piłkarze nie ułatwiają chłopakom roboty – poziom sportowy nie do końca idzie w parze z akcjami marketingowymi czy tymi związanymi z ticketingiem, bo to ma ręce i nogi, natomiast nie ma głowy, bo głową jest wynik piłkarski, dlatego tym ludziom trudniej jest działać. Marcin Janicki to człowiek, którego bardzo cenię i wiązałem z nim duże nadzieje, kiedy przychodził do ŁKS-u. Czekam na efekty jego pracy i czekam dość spokojnie, bo zdaję sobie sprawę, że jest bardzo dużo rzeczy do zrobienia. Jest mnóstwo nowych dyrektorów, a ja czekam, żeby teraz ci dyrektorzy pozatrudniali odpowiednich wykonawców i żeby ci wykonawcy wprowadzili klub na zdecydowanie wyższy poziom organizacyjny. Marcin Janicki to gość, który zna się na robocie i trzymam kciuki, żeby po pierwsze dostał tyle czasu, ile potrzebuje, a po drugie, żeby piłkarze mu za bardzo nie bruździli swoją postawą na boisku.

Masz szczególne wspomnienia z meczów z GieKSą?
Zawsze będę darzył sentymentem stary sektor gości przy Bukowej. To nieprawdopodobne, jak przyjemnie się dopingowało zza bramki jeszcze na starym stadionie, ściana za plecami robiła fantastyczny klimat, do tego mecze – choć z tradycyjną wymianą uprzejmości – odbywały się jednak z dużym szacunkiem z obu stron. To był też jeden z moich pierwszych wyjazdów, a na pewno pierwszy samochodowy, na którym byłem kierowcą. To mógł być sezon 2009/10.

Pamiętam ten mecz. Wygraliśmy 4:1, ŁKS dostał dwie czerwone kartki, a pierwszego gola zdobył Krzysztof Kaliciak strzałem praktycznie z połowy boiska.
Przypominam sobie, że po tym meczu ówczesny prezes ŁKS-u chyba wysyłał Bogusława Wyparłę do okulisty, żeby sprawdził wzrok, bo coraz więcej miał takich pomyłek. Natomiast muszę przyznać, że wtedy wynik nie za bardzo mnie interesował. My byliśmy wtedy w sektorze gości w ok. 1000 osób, był naprawdę świetny doping. I mimo że to były moje początki na wyjazdowym szlaku, to pomyślałem wtedy, że na tym szlaku zadomowię się na dobre. Zawsze wspominam GKS z dużą sympatią, bo tamten sektor gości był godny – to jest naprawdę dobre słowo, bo zapewniał godność wyjazdowiczom, nie jak wiele innych sektorów, w których miałem okazję zasiąść pozniej. No i na pewno też ciepło wspominam… Choć to akurat złe słowo – bardziej pasowałoby zimno, więc zimno wspominam mecz, gdy graliśmy z wami jakoś w końcówce października i było okrutnie zimno. Zasiedliśmy na tym tymczasowym sektorze gości. Pamiętam, że doszło między nami do krótkiej wymiany ognia podczas oprawy pirotechnicznej, dlatego z sektora byliśmy wypuszczani pojedynczo i zajęło to długi czas. Stałem więc w trampkach na mrozie myśląc, co ja mam w głowie, że ciągle chce mi się jeździć. Dzisiaj oczywiście wspominam to już ze śmiechem.

Przy okazji naszego meczu z Widzewem Michał Nibarski podzielił się ze mną anegdotą z czasów waszej rywalizacji w 3. lidze, gdy próbowali przeszkodzić w waszym awansie wymuszając porażkę Widzewa z Drwęcą Nowe Miasto Lubawskie. Pamiętasz tamte czasy?
Jest pewna przyśpiewka, która towarzyszyła mi przez większość młodzieńczych lat: róg róg róg – gol gol gol!, która królowała na początku XX wieku, a potem była trochę zapomniana. Pamiętam, że w tamtym meczu część kibiców Widzewa skandowała ją przy rzutach rożnych Drwęcy, no i od tej pory na ŁKS też ta przyśpiewka wróciła i jest dość często proponowana przez gniazdowych. Pamiętamy to Widzewiakom, ale znam też takich, którzy wypominają to części swoich kibiców uważając, że zwyczajnie nie powinno tak być, że kibicujesz rywalowi, nawet jeśli ten rywal może zaszkodzić twojemu lokalnemu, derbowemu przeciwnikowi. Dlatego tutaj sytuacja była dość niejednoznaczna i nie chciałbym przesadnie krytykować wszystkich Widzewiaków, bo sam nie wiem, jak bym się zachował w odwrotnej sytuacji. Temat na pewno ciekawy i nieco absurdalny, że dwie potężne marki, które rywalizują gdzieś na czwartym poziomie rozgrywkowym, zostały pogodzone przez zespół Drwęcy Nowe Miasto Lubawskie.

Na Łódź padł już blady strach przed najbliższym meczem, gdy patrzycie na rozpędzającą się maszynę Rafała Góraka?
Nie ukrywam, że trzymałem kciuki za trenera Góraka. Wydaje mi się, że to topowy fachowiec i było mi przykro, że radzi sobie odrobinę słabiej w tym sezonie. Byłem oczarowany tym, jak GieKSa radziła sobie jako beniaminek. Nie skłamię, jeśli powiem, że wiele osób z pewną zazdrością wypowiadało się o tym, co GieKSa robi w swoim pierwszym sezonie, tym bardziej pamiętając, jak wyglądał nasz pierwszy sezon po awansie do Ekstrakasy, zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem. Dlatego cieszę się, że GieKSa się odkręciła, tym bardziej, że ważną postacią u was jest Mateusz Kowalczyk, czyli wychowanek Szkoły Gortata, były uczeń – gość, któremu oczywiście kibicuję.

Wisła Kraków udowodniła, że w Pucharze niemożliwe nie istnieje. To co, może i ŁKS tą drogą trafi do Europy?
Mógłbym odpowiedzieć, że po tym, co zobaczyliśmy w ostatnich meczach ligowych, to pozostało nam skupić się na Pucharze Polski, ale mówiąc serio trzymam kciuki, żeby ŁKS jeszcze coś pokazał w lidze. Na pewno to, czego bym nie chciał, to żebyśmy ten mecz odpuścili, a trochę się tego boję, chyba jak każdy kibic. Jak ostatecznie się to zakończy? Nie wiem, bo trener Grabowski jest w pierwszej kolejności rozliczany z wyczynów w lidze i to dla nas kluczowa sprawa. Ja liczę przede wszystkim na to, że ktokolwiek wyjdzie na murawę, to po prostu pokaże, że ambitnie walczy o miejsce w składzie, a Puchar traktuje tak samo poważnie jak ligę. Sam jestem ciekaw, jak ŁKS do tego podejdzie i chciałbym, aby to podejście było poważne, bo Puchar Polski nie zasługuje na to, jak czasem traktują go kluby.

W pierwszej rundzie dopiero po dogrywce pokonaliście Chrobrego Głogów, a jedną z bramek zdobył Serhij Krykun. Odpracował już bramkę, którą strzelił wam w finale baraży jeszcze jako zawodnik Górnika Łęczna?
Chyba tak. Wiadomo, że tamta historia zatrzymała nas w rozwoju na długie lata. Bez tamtej porażki barażowej ŁKS zupełnie inaczej wyglądałby zarówno dzisiaj, jak i wtedy, po awansie do Ekstraklasy. Jeśli prześledzić nasze losy, to tak naprawdę awansowaliśmy w najbardziej niefortunnych momentach, jakie można sobie wyobrazić, bo za pierwszym razem ten awans robiliśmy wraz z Rakowem, więc drugi spośród beniaminków był bardzo mocny. W dodatku był to sezon reorganizacji, gdy przy dwóch beniaminkach z ligi spadały trzy zespoły. Natomiast kiedy Stal Mielec robiła awans, to już w zdecydowanie bardziej sprzyjających okolicznościach, gdy spadał tylko jeden zespół, w dodatku trafiło się bardzo słabe Podbeskidzie. Takie jest przynajmniej moje wrażenie. Dlatego tym bardziej żal, że kiedy trzeba było awansować po barażu z Górnikiem Łęczna, to tę szansę wypuściliśmy z rąk. Fakt – awansowaliśmy później, ale znowu stało się to w takim zestawieniu, że trudno było nawiązać walkę o utrzymanie, biorąc pod uwagę ograniczenia finansowe, jakie wówczas miał ŁKS. Zadra może już nie tkwi w sercu, ale na pewno Serhij musi się mocno starać, żeby nie przypominać mi o tych słabszych momentach, które ŁKS miał, a on odegrał w tym kluczową rolę.

Czy wśród łódzkich kibiców czuć specjalną mobilizację przed naszym meczem?
Niestety, decydujący jest tutaj termin, który jest wybitnie niesprzyjający. Podejrzewam, że tego nie przeskoczymy i frekwencja nie będzie szalona. Z drugiej strony wydaje mi się, że ci, którzy mają przyjść, to i tak się na tym stadionie zjawią. Martwi mnie jedynie, że przy innych wynikach osiąganych w lidze, zupełnie inaczej również wyglądałby ten mecz pucharowy, bo to zniechęcenie jest jednak mocno wyczuwalne, zwłaszcza u mniej zaangażowanych kibiców. Każdy kolejny miesiąc rozczarowań, a tych mamy już za sobą kilka, a nawet kilkanaście, utrudnia nam działania czysto kibicowskie. Najlepszy dowód to moment, gdy mieliśmy mecz pucharowy z Chrobnym Głogów, a chwilę wcześniej wyjazd, kiedy wracaliśmy na szlak po zakazie, to bilety na wyjazd rozchodziły się w szybszym tempie niż na mecz u siebie. To dobitnie podkreśla, jakie nastroje panują wśród kibiców mniej zaangażowanych, a jakie wśród fanatyków. Więc fanatyków spodziewam się ujrzeć tylu co zwykle, zwłaszcza, że sam będę wśród nich razem z synami, żoną i tatą, natomiast sądzę, że mimo wszystko nie będzie to mecz o rekordowej frekwencji.

Jaki scenariusz przewidujesz we wtorkowe popołudnie przy Alei Unii Lubelskiej 2?
Zupełnie szczerze wydaje mi się, że ŁKS nie jest skazany na porażkę w tym meczu dlatego, że kluby Ekstraklasy o podobnych ambicjach i podobnych celach jak GieKSa, czyli spokojne utrzymanie i niewiele więcej, to raczej ten Puchar Polski mają wpisany jako obowiązek do odbębnienia, a nie szansę na świetną przygodę. Dlatego po losowaniu nawet się ucieszyłem, że skoro mieliśmy trafić na kogoś z Ekstraklasy, to nie jest to ekipa, która zaplanowała sobie w budżecie grę w europejskich pucharach w przyszłym roku i wręcz liczy na to, że przez Puchar Polski uda się pójść drogą na skróty. Myślę, że np. Pogoń i Widzew właśnie w Pucharze Polski upatrują największą szansę na to, żeby w tych pucharach zagrać wcześniej. Dlatego ucieszyłem się, że to GKS, gdzie myślę że nikt nie będzie rozdzierał szat, jeśli okaże się, że to w Łodzi się wasza pucharowa przygoda skończy. A moim zdaniem ŁKS ma sporo jakości piłkarskiej, zwłaszcza po dołączeniu Bastiena Tomy, więc sądzę, że jeśli poważnie potraktuje ten mecz i zagra z takim zaangażowaniem jak w Rzeszowie i będzie miał przy tym odrobinę szczęścia, to nie jest skazany na porażkę. Ale czy powiedziałbym, że wierzę głęboko w to, że Łódzki Klub Sportowy jutro postawi kolejny krok na długiej ścieżce do Stadionu Narodowego? Raczej nie.

Ile jest kilometrów z Łodzi do Skierniewic?
To jest mniej więcej w połowie drogi do Warszawy, więc pewnie będzie jakieś 70-80. Mniej więcej podobna droga z Katowic jak do Łodzi. Odwiedziliśmy z Leszkiem Milewskim Skierniewice, gdy robiliśmy reportaż o ich szalonych pucharowych przygodach. Być może nie będzie to dla was wielkie pocieszenie, ale stoicie w dosyć długim rzędzie drużyn, które były murowanym faworytem, a ostatecznie w Skierniewicach poniosły klęskę. Widziałem gablotę Unii, gdzie obok wszystkich trofeów z niższych lig jest też bardzo dużo gadżetów – koszulek i proporczyków z licznych meczów Pucharu Polski. Więc nie macie powodów do odczuwania zbyt dużego wstydu, bo Unia niejednego zaskoczyła w tych rozgrywkach.

Kto i ile jutro wygra?
Nie lubię tego pytania, bo zawsze muszę się mocno gryźć w język, żeby nie wyjść na totalnego czarnowidza. Uwzględniając to, jak Puchar Polski jest traktowany przez ekipy o pozycji zbliżonej do GKS-u, liczę na walkę, która zakończy się jednobramkowym zwycięstwem jednej z drużyn. A której? Mam nadzieję, że los będzie sprzyjał gospodarzom. Ale czy załamię się totalnie, jeśli okaże się, że to GKS Katowice będzie o krok bliżej Narodowego? No, niestety – aby mnie złamać, trzeba zdecydowanie więcej porażek Łódzkiego Klubu Sportowego.

Kontynuuj czytanie

Felietony

I co, niedowiarki?

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Mam satysfakcję, nie powiem. Może to i małostkowe, bo stwierdzenie „a nie mówiłem?”, często dotyczy jakichś utarczek, sporów, w których jedna strona chce coś udowodnić drugiej. Często jednak ta chęć „żeby było po mojemu” dotyczy pokazania, że coś poszło źle (tak jak przewidywałem), że ktoś nie dał rady (tak jak mówiłem). Tutaj jest inaczej. Mam satysfakcję, że zaraz po meczu z Lechem Poznań, kiedy wielu kibiców zmieszało drużynę i trenera z błotem – napisałem felieton przypominający, w jakim jeszcze niedawno byliśmy miejscu, jakie mieliśmy kryzysy i z jakiego bagna udawało nam się wygrzebać. I że teraz nie należy odtrąbiać sportowego upadku GieKSy i desperacko nawoływać do zmiany trenera. Kazimierz Greń mówił kiedyś „ruda małpo, ja jeszcze żyję”. Widziałem nie światełko, a duże światło. Widziałem, że GieKSa w końcu zaczęła grać swoje w Płocku, a i mecz z Lechem był dobry, choć przegrany. I poszło.

Oczywiście po felietonie czytałem standardowe opinie, że nie można żyć przeszłością, nie ma nic za zasługi i tak dalej. Że Górak słaby i należy go zmienić.  Tyle, że ja nie pisałem o zasługach i obojętnym przechodzeniu obok porażek. Pisałem o tym, że ten trener, z tymi (niektórymi) zawodnikami był w kryzysie i potrafił z niego – nawet spektakularnie – wychodzić. I że słabszy początek sezonu, który i tak nie jest dramatyczny, bo jesteśmy „jedynie” na pograniczu strefy spadkowej, absolutnie nie jest momentem na zburzenie wszystkiego i drastyczne ruchy. Nie będę już przytaczał inwektyw w kierunku szkoleniowca i nazwijmy to – bezceremonialnego nawoływania, żeby opuścił nasz klub. Bo osoby, które wygłaszają takie tezy w taki sposób pokazują, że nie mają krzty szacunku. Nie wiem ile tych osób jest, bo mocno rozmija się to, co widzę na stadionie z tym, co w internecie. Może te moje artykuły są bezzasadne, bo może to są boty lub jakaś cyberwojna i podstawieni ludzie przez jakieś konkurujące kluby. Ale pisząc poważnie – skala tego, co w słabszym okresie GieKSy czytam w komentarzach i opiniach, jest porażająca. Na szczęście nie dotyczy to trybun.

O tym, że niektóre osoby są niereformowalne napiszę dalej. Większość kibiców bowiem się cieszy. Cieszy z tego, że od meczu z Lechem Poznań, GieKSa wskoczyła na jakieś niebywałe obroty i wygrała cztery kolejne mecze – trzy w lidze, jeden w Pucharze Polski. Jeśli chodzi o ekstraklasę to pierwszy taki wyczyn od 22 lat. W poprzednim, tak radosnym przecież sezonie, katowiczanom nie udało się triumfować w trzech kolejnych meczach. I tu dochodzimy do pewnych mitów, powielanych przez wielu. Te mity obowiązywały już na wiosnę, obowiązują i teraz.

Otóż utarło się, jaka to jesień zeszłego roku była wspaniała. Banda zakapiorów i tak dalej. GieKSa grająca z polotem, bezkompromisowo i bez kompleksów. I przede wszystkim – wygrywająca w bardzo dobrym stylu z Jagiellonią i Pogonią. I to wystarczyło by na koniec roku cieszyć się z 23 punktów. Na wiosnę pojawiły się narzekania na słabszą grę GKS, że to już nie jest taka postawa jak jesienią. Tymczasem GKS punktował na tyle solidnie, że do końca sezonu zapewnił sobie jeszcze 26 oczek i to w mniejszej liczbie spotkań, bo przecież jesienią jedno było awansem. Szybkie utrzymanie na pięć kolejek przed końcem. Ale nie – trzeba było ponarzekać, że jest słabiej.

Od początku obecnego sezonu niepokoiliśmy się o nasz zespół. GieKSa punktowała bardzo słabo i po czterech kolejkach miała na koncie tylko jeden remis u siebie z Zagłębiem. Media i wszelkiej maści specjaliści ochrzciły nas głównym kandydatem do spadku. Uwierzyli też w to chyba niektórzy kibice. Będzie ciężko wygrać choćby jeden mecz i tak dalej, bo w ogóle zobaczcie na ten świetny Radomiak. Potem było nieco lepiej i nawet katowiczanie wygrali z Arką czy tymże Radomiakiem, ale na wyjazdach nasz zespół nadal grał fatalnie i przegrał cztery mecze. To jednak ciągle powodowało zaledwie balansowanie na granicy bezpiecznej strefy i dopiero w którymś momencie GKS znalazł się pod kreską. Nie poprawiło na długo nastrojów zwycięstwo w Pucharze Polski z Wisłą Płock (może dlatego, że tak mało ludzi to widziało) i remis z płocczanami. Po porażce z Lechem wiadro pomyj się wylało.

Minęły trzy kolejki. I teraz – po czternastej serii gier i tej kapitalnej… serii – warto odnotować, że GKS Katowice ma o jeden punkt więcej niż w analogicznym momencie poprzedniego sezonu! Tak – już byliśmy wówczas i po wspomnianych triumfach z Jagą i Portowcami, byliśmy również po rozgromieniu Puszczy 6:0. I nadal mieliśmy punkt mniej niż teraz. Więc ja się pytam – do czego my porównujemy i dlaczego mityzujemy poprzednią jesień. Tak – była pełna emocji i kapitalnych wrażeń. Ale patrzmy przede wszystkim na matematykę. I w żadnym wypadku nie chodzi mi o to, by teraz tamten okres zdewaluować. Chodzi o to, by się teraz otrząsnąć i spojrzeć na obecną sytuację bardziej rzetelnie. A wygląda to tak, że na początku sezonu było fatalnie, potem trochę lepiej, ale nadal źle, w końcu pojawiły się nadzieję na lepsze jutro w grze, choć jeszcze niekoniecznie w wynikach. Ale te też przyszły i wystarczyły dwa tygodnie od Motoru do Niecieczy, aby obecną sytuacją prześcignąć punktowo tamtą jesień. I dodać bonus w postaci Pucharu Polski.

Na całokształt wpływają poszczególne mecze, jak i cała runda. Ale wpływają także serie. I tak się składa, że rok temu w tym momencie byliśmy po remisie ze słabym Śląskiem oraz porażkach z Legią i Koroną Kielce, do tego po wtopie z Unią Skierniewice. To był najgorszy moment rundy, a pewnie i całego sezonu. Teraz wydaje się – miejmy nadzieję – że najgorszy punktowo okres mieliśmy we wrześniu. Ale te składowe rok temu i teraz sumują się na lekki plus obecnego sezonu. Oczywiście jest to dynamiczne – bo za kolejkę może się ten bilans zmienić. Rok temu w piętnastej serii wygraliśmy z Cracovią. Teraz gramy z Piastem.

Jednak wczoraj – o zgrozo – zobaczyłem kolejne komentarze. Halloween ma swoje przerażające prawa. I tu mi ręce i witki opadły już zupełnie. Może byłem naiwny, ale chyba jednak łudziłem się, że niektórych da się zadowolić. W trakcie meczu w Niecieczy, po pierwszej połowie, widziałem kolejne lamenty, jak to GKS nie ma pomysłu na grę i dał się zdominować. Boże… po trzech zwycięskich meczach, przy prowadzeniu do przerwy na wyjeździe z bezpośrednim rywalem do utrzymania, jeden czy drugi płacze w necie, że GKS dał się zdominować Termalice. Pamiętajcie panowie piłkarze i trenerzy – nie możecie się nisko bronić. Musicie ciągle bez ustanku atakować, być na połowie rywala, najlepiej mieć posiadanie piłki w okolicach 80 procent. Wtedy kibic GKS będzie zadowolony. A jeśli taka Termalica nas przyatakuje – bijmy na alarm. To nic, że niecieczanie mieli na tyle niewiele jakości, że jakoś szczególnie nie zagrozili bramce Strączka. Ważne, że okresowo mieli trochę więcej piłki na naszej połowie, oddali kilka strzałów z dystansu czy wątpliwej jakości strzały z pola karnego, które chyba z litości statystycy zsumowali do xG 1,70, bo nijak nie miało się to do obrazu tych uderzeń i rzeczywistego zagrożenia.

Utrata kontroli to była w Lublinie. Utrata była w końcówce w Łodzi. Tutaj – z perspektywy trybuny – nie miałem jakiejś wielkiej obawy o nasz zespół. Taką obawę miewam często, tym bardziej, że na stadionie dynamikę rywala odbiera się jakoś bardziej niż w telewizji. Więc bałem się jak cholera, że Korona w końcówce wyrówna, bałem się trochę, że do remisu doprowadzi ŁKS. W Niecieczy tego stresu nie miałem. Oczywiście różne rzeczy się w piłce dzieją i jak pisałem ostatnio – GKS lubi coś zmajstrować – ale widziałem dużo pewności w poczynaniach defensywnych naszych zawodników, którym najwidoczniej coś „kliknęło” i przestali robić głupie błędy. Za głowę złapałem się tylko raz – gdy Marcel Wędrychowski zrobił Marcela Wędrychowskiego, czyli poszedł bez głowy ze swojego pola karnego i stracił piłkę, po czym była groźna sytuacja. No dobra, kręciłem też głową przy Rafale Strączku, który musi trochę lepszym klejem smarować rękawice, bo ten obecnie używany jest chyba przeterminowany i nie ma właściwości klejących. Poza tym jednak golkiper swoje strzały wybronił, a obrona spisała się na tyle dobrze, że bez większych błędów zaliczyła drugie z rzędu czyste konto w lidze.

W porównaniu z tym co było na początku sezonu, obecnie jest ekstremalnie dobrze. Zróbmy eksperyment myślowy. Wyobraźmy sobie, że taka Legia wygrywa na wyjeździe z Motorem 5:2, u siebie z Koroną 1:0, na wyjeździe w Niecieczy 3:0 i z tym ŁKS w Pucharze Polski 2:1. Może nie byłoby wybitnych zachwytów, ale w Warszawie wszyscy byliby zadowoleni. Mateusz Borek z uznaniem mówiłby, że Legia w końcu złapała dobry, solidny rytm i temu czy tamtemu trenerowi przy Łazienkowskiej należy dać spokojnie pracować. A gdyby na przykład te wyniki osiągnął Piast, Radomiak czy Arka? Wtedy jestem pewien, że kibice GKS spoglądaliby z zazdrością i mówili – czemu u nas nie może się stworzyć taka efektowna i skuteczna ekipa?

Trener i drużyna po raz kolejny udowadniają, że można na nich liczyć i potrafią się wygrzebać z mniejszych czy większych tarapatów. Widać, że to extra ekipa ludzi wiedzących, co mają robić. Ale nie tylko chodzi tu o piłkarzy. Można odnieść wrażenie, że i trenerzy odnaleźli swoje miejsce na ziemi i ta ekipa to naprawdę Sztab przez duże „S”. Rafał Górak dobrał sobie tych ludzi i razem z nimi przechodził trudne czasy. Dariusz Mrózek, Dariusz Okoń, Marek Stepnowski czy Jarosław Salachna oraz cała reszta nie-piłkarzy w drużynie robią świetną robotę, która skutkuje tym, że – mimo że czasem jest ciężko – GKS wychodzi na prostą. To oni wyprowadzają GieKSę na prostą w naprawdę trudnych okolicznościach, w tych trudach ekstraklasy, w której poziom się podnosi permanentnie, a GKS – z tymi samymi ludźmi – jeszcze niedawno był w piłkarskiej otchłani.

Dalej mogę nawiązać do czasów pierwszej ligi i zapytać – czy jeszcze dwa lata temu spodziewalibyśmy się, że GKS rozegra dwa mecze z rzędu na wyjeździe wygrywając różnicą trzech bramek? Przecież w dwóch ostatnich sezonach w pierwszej lidze w sumie były tylko trzy takie mecze. Czy spodziewalibyśmy się, że w jakiejkolwiek konfiguracji (zaległe mecze, środek kolejki) będziemy w tabeli nad Legią? Przecież bralibyśmy to absolutnie w ciemno.

Trener mówił o tym, jaki mecz z Lechem był w jego oczach dobry. Wiadomo, że liczy się wynik, ale już w poprzednich sezonach w gorszych momentach twierdził, że widzi dobrą grę i to powinno zacząć przynosić punkty. Dokładnie to samo przerabiamy teraz. GKS we wcześniejszych meczach potracił punkty czasem tam, gdzie nie powinien. Teraz to się wszystko wyrównuje, choć każde ostatnie zwycięstwo jest zasłużone, no – może z Koroną z przebiegu bardziej adekwatny był remis, ale zawsze mówię, że jeśli w takim meczu któraś drużyna wygra jedną bramką – to jest to jednak zasłużone.

Tabela jest niebywale spłaszczona. GieKSa w trakcie kolejki podskoczyła aż o pięć miejsc. Wiadomo, że ktoś nas wyprzedzi, choć… nadal jeszcze my możemy też przeskoczyć Pogoń czy Raków, bo tam liczy się bilans bramkowy. Najważniejsze w tym momencie jest zyskiwać przewagę nad drużynami ze strefy spadkowej oraz nie dawać odskoczyć innym w pobliżu. W meczach o sześć punktów katowiczanie wygrali z Motorem i Termaliką, zdobyli też bonusowe trzy oczka z Koroną. Mamy już dużą przewagę nad Piastem i Termaliką, a jeśli w kolejnym spotkaniu nasz zespół wygra z ekipą z Gliwic – możemy mieć dwie drużyny odsadzone już tak daleko, że tylko kataklizm będzie mógł doprowadzić do tego, żeby GieKSę dogoniły.

Poświęcę jeszcze dwa słowa piłkarzom. Defensywa naprawdę zrobiła się solidna, nie robi już głupich błędów, piłkarze grają pewnie i odpowiedzialnie. Po raz kolejny chcę wyróżnić Lukasa Klemenza, nie tylko za gola, bo to oczywiście ważny dodatek, ale za postawę w defensywie. Zawodnik gra twardo, z poświęceniem i odpowiedzialnie. Dobrze się na to patrzy. Marten Kuusk też swoje robi. Obrona zrobiła progres i to jest kluczowe w osiąganiu dobrych wyników.

Walczy o to swoje miejsce Marcel i mam nadzieję, że w końcu strzeli swojego upragnionego gola. Kacper Łukasiak też próbuje, próbuje się wstrzelić od początku sezonu, ale jeszcze nie może. Natomiast patrząc na to, że dublet zaliczył Eman Marković, który w końcu dał efekt, myślę, że dwójka „szczecinian” wkrótce również trafi do siatki.

O Panu Piłkarzu Bartku Nowaku to za chwilę stanie się nudne, żeby pisać. Zawodnik po prostu co mecz daje takie piłki, że naprawdę można się zastanawiać od ilu lat to najlepszy piłkarz w barwach GKS Katowice. W poprzednim sezonie zawodnik miał trochę przebłysków, dawał już takie „ciasteczka”, ale często mieliśmy zastrzeżenia, że za rzadko. A teraz co mecz po prostu wiąże krawaty na ekstraklasowych boiskach. Teraz po prostu będzie dla mnie szokiem, jeśli trener Jan Urban nie powoła go do reprezentacji. Jestem pewien, że Bartek na najbliższe zgrupowanie kadry pojedzie!

Trochę błędów nasz sztab popełnił – nikt bezbłędny nie jest. Postawienie na początku sezonu i oparcie ataku na Macieju Rosołku i Aleksandrze Buksie to była fatalna decyzja. To jednak odróżnia nasz sztab od innych, że szybko reagują. O Macieju i Aleksandrze nikt już nie pamięta, choć wiadomo Rosołek zmaga się z urazami. Natomiast teraz jedyną i słuszną koncepcją w ataku jest Adam Zrelak i Ilja Szkurin. Na Adama trzeba chuchać i dmuchać, bo to świetny piłkarz i znów miał udział przy golu. A Ilja jako zmiennik i strzela bramki, i asystuje – tak jak przy drugim trafieniu Markovića. Do tego naprawdę miło widzieć, jak zawodnik się cieszy po golach i meczach – powtórzę to, co po ŁKS – mam nadzieję, że Białorusin znalazł swoje piłkarskie miejsce na ziemi.

Oczywiście sezon trwa i w piłce nic – w tym przede wszystkim forma – nie jest dana raz na zawsze. Poza tym to tylko i aż sport. Statystyka też robi swoje. Więc może się zdarzyć tak, że GKS z Piastem nie wygra. Bo zagra słabszy mecz, bo coś nie wyjdzie, bo dostaniemy czerwoną kartkę, czy właśnie zadziała statystyka, w której cztery zwycięstwa z rzędu w lidze to jakaś anomalia. Należy się z tym liczyć i nie wpadać znów w minorowe nastroje w przypadku braku wygranej. Przede wszystkim liczy się trend. Wiadomo, że wszystkiego się nie wygra, ale chodzi o to, by wygrywać dość często i przegrywać dość rzadko. Wtedy naprawdę wszystko będzie w jak najlepszym porządku.

Jednak to GieKSa jest w gazie, a Piast ma swoje potężne problemy. Piast gra o życie i o to, by nie stać się takim Śląskiem z zeszłego sezonu, który tak okopał się na ostatnim miejscu, że nawet bardzo dobre wyniki na wiosnę nie uchroniły wrocławian przed spadkiem. Nóż na gardle to jednak jedno, a drugie to po prostu obecna forma, mental i jakość piłkarska. Gliwiczanie grają po prostu bardzo źle i na ten moment piłkarsko to GKS jest o dwie klasy lepszy. Jeśli nasz zespół utrzyma swoją dyspozycję, będziemy faworytem w tym spotkaniu. Tylko ten ciężar trzeba unieść.

GKS wytrzymał fizycznie i piłkarsko tę siedmiodniówkę świetnie. Były zwycięstwa, była jakość, nie było słaniania się na nogach. Logistycznie, kadrowo i realizacyjnie – majstersztyk. Zadanie nie tylko piłkarzy, ale przede wszystkim trenerów i sztabu medycznego zostało wykonane celująco.

Doceniajmy więc cały czas to, co mamy, bo mamy ekipę fajnych ludzi, którzy walczą na tej piłkarskiej wojnie zarówno w pokojach trenerów, w szatni, jak i na boisku. Nie ma ani jednego powodu, by w przypadku słabszych meczów dokonywać gwałtownych ruchów i postponować zespół w komentarzach w internecie. Ta drużyna zasługuje na to, by ją wspierać. I rozwija się na naszych oczach, mimo że momenty są ciężkie. Grajmy. Kibicujmy. Projekt GKS Katowice Rafała Góraka trwa w najlepsze.

A zabawa kibiców i piłkarzy po wygranych meczach to coś, co jest jedną z kwintesencji i esencji piłki. Na trybunach, jak i na boisku – wzór. Piłkarze grają tak, jak kibice dopingują i odwrotnie. Dostroili się do siebie i pięknie to się odbywa z meczu na mecz.

Mamy dobry czas. Piękna jest ta ekstraklasa.

Kontynuuj czytanie

Zobacz również

Made with by Cysiu & Stęga