Piłka nożna Wywiady
Okiem rywala: Łódź chybocze się mocno
Wiele się ostatnio dzieje w klubie z Alei Piłsudskiego: decydują się losy właściciela, trenera i samej drużyny, która w tym roku nie zdołała jeszcze wygrać w lidze. Przed sobotnim meczem razem z Michałem Nibarskim z Radia Widzew wspominaliśmy dawne czasy rywalizacji GieKSy z Widzewem, rozmawialiśmy o zmianach w gabinetach i na trenerskiej ławce oraz zastanawialiśmy się, kto odpowiada za fatalną postawę łodzian w rundzie wiosennej.
Widzew Łódź jest ewenementem w skali kraju, a kto wie czy nie całego świata, bo jako jedyny znany mi klub obronił mistrzostwo drugiego poziomu rozgrywkowego.
Z tego co wiem, to nie ma drugiej takiej drużyny. Jest to historia z czasów rządów Sylwestra Cacka. Kiedy w 2009 roku cieszyliśmy się po decydującym o awansie meczu, w czasie trwającej fety dostałem smsa od brata ciotecznego, który jest kibicem Legii, że zapadła decyzja o cofnięciu nas z powrotem do 1. ligi. Na początku nie potraktowałem tego poważnie, ale jakiś czas później okazało się to prawdą. Kara była związana z zarzutami korupcyjnymi ciążącymi na Widzewie. Prezes Cacek wchodząc do klubu otrzymał zapewnienie, że klub jest czysty pod tym względem, okazało się jednak inaczej. Przez długi czas trwały batalie przed różnego rodzaju komisjami, trybunałami i sądami, zarówno sportowymi, jak i powszechnymi. Ostatecznie nic to nie dało i Widzew spędził kolejny sezon na zapleczu Ekstraklasy.
Przez ostatnie dwie dekady GKS okopał się w 1. lidze, natomiast nasze drogi dość często przecinały się z Widzewem, który to awansował, to spadał na niższe poziomy. Z czego wynikała ta niestabilność klubu?
Tamte lata to czas wielu zawirowań organizacyjnych. Rządy Sylwestra Cacka, który ostatecznie rok później awansował do Ekstraklasy, zakończyły się katastrofą – kolejnymi spadkami i odbudową klubu w 4. lidze jako Reaktywacja Tradycji Sportowych. W związku z budową nowego stadionu swoje domowe mecze rozgrywaliśmy wtedy w Byczynie – niewielkiej wsi w pobliżu Łodzi. Klubu nie było stać na wynajem lepszego obiektu, więc osiągnięto porozumienie z burmistrzem gminy Poddębice, który był kibicem Widzewa. Stadion bardziej przypominał orlik, a gdy któryś piłkarz za mocno wybił piłkę, to lądowała ona w pobliskim stawie. Po reaktywacji przenieśliśmy się na obiekt SMS-u Łódź. W klubie brakowało wtedy wszystkiego – od piłek po stroje. Zaczynaliśmy od zera. Jeśli szukać pozytywów, to tamte ciężkie czasy zbudowały na nowo społeczność wokół Widzewa, a klub budowano na zdrowych zasadach. Ostrożnie dobierano partnerów do współpracy, bo wokół klubu kręciły się różne podejrzane osoby.
Droga powrotna Widzewa do Ekstraklasy nie była usłana różami.
Nie było łatwo pokonywać kolejne szczeble i awans na poziom centralny zajął kilka lat. W 3. lidze rywalizowaliśmy z ŁKS-em, a liderem był Finishparkiet Drwęca Nowe Miasto Lubawskie. W samej końcówce, gdy nie mieliśmy już szans na awans, lider z Nowego Miasta przyjechał do Łodzi. W przypadku zwycięstwa Widzewa na pierwsze miejsce dające awans mógł wskoczyć ŁKS. W związku z tym część kibiców domagała się porażki, aby zaszkodzić ŁKS-owi. Ostatecznie mecz zakończył się zwycięstwem gości 1:0, nic to jednak nie zmieniło, bo Finishparkiet wycofał się z rozgrywek, a jego miejsce w 2. lidze zajął Łódzki Klub Sportowy. My na 2. ligę musieliśmy poczekać o sezon dłużej.
Tam spotkaliśmy się po raz kolejny. Był to dziwny sezon, na którym cieniem położył się koronawirus.
Przez wiele lat przekleństwem Widzewa była postawa drużyny w rundach wiosennych. W sezonie 2019/2020 po rundzie jesiennej Widzew był liderem 2. ligi. W lutym wybuchła jednak pandemia i nie było wiadomo, czy uda się dokończyć rozgrywki. Po dłuższej przerwie zapadła decyzja, że gramy dalej, ale Widzew prezentował się wtedy fatalnie. Na pierwsze miejsce wskoczył Górnik Łęczna, a o drugie miejsce premiowane awansem bił się Widzew z GKS-em. W ostatniej kolejce przegraliśmy w Łodzi ze Zniczem, co otwierało drogę do awansu GKS-owi. Niezadowoleni kibice wbiegli na boisko z pretensjami o postawę drużyny. Tymczasem GKS nie zdołał wygrać u siebie z Resovią i mimo że w kiepskim stylu, to Widzew jednak awansował.
Nie poprawiło to jednak zbytnio nastrojów wśród kibiców?
Kibice byli rozgoryczeni stylem, w jakim osiągnięto awans i ogólną postawą drużyny. W klubie pojawiły się wtedy większe pieniądze, sprowadzano drogich, uznanych piłkarzy jak Mateusz Możdżeń czy Henrik Ojamaa, którzy mieli robić różnicę w tej lidze. Tymczasem byli jedynie obciążeniem budżetu, dlatego zdecydowano się na odwołanie odpowiedzialnej za to prezes Martyny Pajączek. Jej następcą został Mateusz Dróżdż, który przychodził opromieniony chwałą po awansie do 1. ligi z Górnikiem Polkowice (z drugiego miejsca awansował wtedy GKS – przyp. red.). Trenerem został Janusz Niedźwiedź, który zbierał dobre noty, ale awans do Ekstraklasy udało się zapewnić dopiero w ostatniej kolejce. Drżeliśmy o dobry wynik do ostatniej minuty meczu z Podbeskidziem.
Od tego momentu zadomowiliście się na dobre w Ekstraklasie. Były apetyty na coś więcej niż tylko ligowy byt?
Entuzjazm po awansie przełożył się na dobrą postawę w lidze, gdzie po rundzie jesiennej zajmowaliśmy trzecie miejsce. Zaczęto nawet po cichu mówić o europejskich pucharach, ale jak wspominałem wcześniej, wiosna w naszym wykonaniu wygląda zwykle znacznie gorzej. Tak było i tym razem, ostatecznie skończyliśmy na 12. miejscu. Narastała frustracja, a prezes z bohatera stał się wrogiem kibiców. Ponadto rozpoczął wojenkę z miastem, która była z góry skazana na porażkę. Atmosfera się psuła, było słychać o różnych konfliktach, a prezesa Dróżdża ostatecznie zwolniono. Kilka miesięcy później pożegnano też trenera Niedźwiedzia.
Obecnie dużo się mówi o Widzewie w kontekście potencjalnych zmian właścicielskich. O co chodzi w całym zamieszaniu pomiędzy Tomaszem Stamirowskim a Robertem Dobrzyckim?
Tomasz Stamirowski to lokalny biznesmen, który działa w Widzewie od kilku lat. W czasach, kiedy klubem zarządzało stowarzyszenie, Stamirowski był jego członkiem. W pewnym momencie zdecydował się na przejęcie samodzielnej władzy, zobowiązał się przelać określoną kwotę na konto Widzewa, a w jednym z wywiadów zadeklarował nawet, że połowę swojego majątku przeznaczy na klub. Pod jego rządami Widzew ma stabilną sytuację finansową, przynosi dochody i wypracował kilkumilionową nadwyżkę w budżecie. Mocno zabiega też o budowę nowego ośrodka treningowego. Coraz głośniej mówi się jednak, że zaniedbywany jest najważniejszy aspekt działalności, a więc poziom sportowy. Klub szczyci się sprzedażą Imada Rondića za 1,5 mln Euro, co jest moim zdaniem majstersztykiem. Nie idą jednak za tym żadne wartościowe transfery przychodzące.
Lekarstwem na sportowy marazm ma być Dobrzycki?
Robert Dobrzycki jest właścicielem firmy Panattoni, lidera rynku nieruchomości przemysłowych w Europie. Od kilku lat wspiera finansowo Widzew jako główny sponsor. W grudniu pojawiła się pierwsza informacja, że Robert Dobrzycki lub jego firma chcą kupić Widzew. Mówi się, że Dobrzycki jest kibicem Widzewa i jeszcze na starym stadionie był widywany na trybunie prostej. Pogłoski o zmianach właścicielskich w Widzewie spotkały się z entuzjazmem kibiców. Tymczasem Tomasz Stamirowski, mimo iż zawsze deklarował gotowość do rozmów z potencjalnymi poważnymi inwestorami, obecnie nie podziela tego entuzjazmu. Kibice naciskają na niego coraz mocniej, na ostatnim meczu z Jagiellonią wywiesili nawet odpowiednie transparenty. Właściciel jednak odwleka decyzję i stara się kupić sobie więcej czasu. Obie strony zapewniają, że chcą rozmawiać, ale piłka jest po stronie Tomasza Stamirowskiego.
Losy właściciela właśnie się decydują, tymczasem nie wiadomo kto będzie trenerem Widzewa. Czym Daniel Myśliwiec zasłużył sobie na zwolnienie?
Saga ze zwolnieniem trenera Myśliwca ma swoje podłoże w złym zarządzaniu pionem sportowym klubu. Zarząd jest młody i niedoświadczony, a cały kryzys wywołał prezes Michał Rydz. Możliwe, że w momencie publikacji naszej rozmowy będzie już byłym prezesem. Pod koniec ubiegłego roku prezes zadeklarował, że do końca stycznia podejmie decyzję co do przyszłości trenera. Tymczasem sprawa przeciągała się, zarząd miał coraz bardziej dość trenera i jego agenta, ale na zwolnienie Myśliwca nie zgadzał się właściciel. Sam trener jest postacią o tyle ciekawą, co kontrowersyjną. Sam dzisiaj nie wiem, czy jest dobrym szkoleniowcem. Miał niezłą rundę, ale im dłużej był w klubie, tym było gorzej. Do tego dochodziły wspomniane sprzeczki z zarządem. Skończyło się odwołaniem trenera po porażce 0:4 z Pogonią, nie było natomiast wytypowanego następcy. Nie dogadano się z Jackiem Magierą i postawiono na Patryka Czubaka z Akademii Widzewa. Dziś pojawiła się informacja, że do Warszawy przyleciał nowy trener, Željko Sopić z Chorwacji. Nic jednak nie jest jeszcze rozstrzygnięte. W Widzewie panuje olbrzymi bałagan, łódź nomen omen chybocze się mocno, a dyskusje, kto ma chwycić za ster, trwają w najlepsze.
Kto ponosi winę za fatalną postawę Widzewa w rundzie wiosennej?
Widzew broni się obecnie przed spadkiem, a pięć punktów nad kreską to żadna przewaga. Gdyby dół tabeli punktował lepiej, to być może już dziś bylibyśmy w strefie spadkowej. Już pod koniec ubiegłego roku drużyna wyglądała słabo, natomiast dwa punkty zdobyte wiosną, a szczególnie porażka ze Śląskiem, to kompromitacja. Moim zdaniem zmiana szkoleniowca była konieczna, natomiast są w Widzewie obrońcy trenera, którzy winę za obecną sytuację zrzucają na barki dyrektora sportowego Tomasza Wichniarka. Zarzuca się mu, że nie przeprowadził odpowiednich transferów, ale z drugiej strony mówi się, że trener odrzucił wiele nazwisk zaproponowanych przez dyrektora. Mimo fatalnych wyników pewna grupa kibiców wciąż jest oczarowana trenerem Myśliwcem i do końca go broniła, co jest dla mnie ewenementem.
Na czyich barkach spoczywa dziś boiskowa odpowiedzialność za wyjście z tego kryzysu?
Na to pytanie chyba nikt nie zna odpowiedzi. Widzew ma problem z liderem, bo na początku na takiego był kreowany Bartek Pawłowski. W ubiegłym roku doznał jednak ciężkiej kontuzji, od dłuższego czasu był poza składem, a obecnie powoli wraca na boisko. Wydawało się, że takim liderem może być Rafał Gikiewicz, jednak ostatnio mocno spuścił z tonu i tracimy bramki również po jego błędach. Duże nadzieje pokładamy we Franie Álvarezie i Sebastianie Kerku, ale obaj mają ostatnio tylko przebłyski dobrej formy. W drużynie brakuje piłkarza z charyzmą, zarówno na boisku, jak i w szatni. Zadaniem nowego trenera i dyrektora sportowego będzie znalezienie takich graczy.
Najlepszy strzelec Widzewa odszedł do Niemiec, przez co mocno cierpi ofensywa. Nie lepiej jest z tyłu, bo Widzew traci najwięcej bramek po Lechii Gdańsk. Co jest większym problemem zespołu?
Moim zdaniem największym kłopotem Widzewa jest dziś defensywa. Wystarczy nieco szybciej zagrać piłkę, a nasi obrońcy się gubią. Z drugiej strony również z przodu mamy dużo problemów, dlatego wiosna będzie dla nas bardzo ciężka. Trudno to będzie poukładać, natomiast coś drgnęło pod okiem trenera Czubaka, więc można mieć nadzieję. Może się jednak zdarzyć, że mecz z GKS-em będzie jego ostatnim w roli trenera. Powoli zaczynamy dopuszczać do siebie myśl, że do końca sezonu możemy być zamieszani w walkę o utrzymanie.
Pierwszym krokiem do utrzymania będzie zwycięstwo w sobotę, ale czy drużynę na to stać?
Zdajemy sobie sprawę, że GKS spisuje się w tym sezonie powyżej oczekiwań i w sobotę czeka nas trudne zadanie. Mimo to nie dopuszczamy innego scenariusza niż zwycięstwo Widzewa. Trudno ocenić, czy obecna drużyna jest mocniejsza od tej, która jesienią zremisowała w Katowicach, ale w sobotę liczymy na przełamanie, bo za długo czekamy na ligowe zwycięstwo. Pamiętam, że po jesiennym meczu było u nas lekkie rozczarowanie, ale też nikt nie załamywał rąk, bo GKS był wtedy w dobrej dyspozycji.
Jaki pomysł na rozmontowanie GieKSy Widzew zaprezentuje w sobotę?
Na to pytanie chyba nikt nie zna odpowiedzi oprócz samego trenera, bo dopiero poznajemy jego metody i pomysł na zespół. Każdy jego mecz jest właściwie eksperymentem. Widzew na pewno zagra odważnie i od pierwszych minut zaatakuje, aby szybko zdobyć bramkę i wypracować przewagę. Nikt nie będzie odstawiał nogi, co w poprzednich meczach nie było tak oczywiste. Widzew ma problem, gdy pierwszy traci bramkę – drużyna wtedy na jakiś czas się zacina. Im dłużej będziemy się utrzymywać przy piłce i nie stracimy gola, tym łatwiej będzie nam pokazać się z najlepszej strony. Decydujący będzie brak błędów w defensywie i postawa środkowego pomocnika Frana Álvareza. Wierzę też, że we znaki GKS-owi da się Saïd Hamulic, który wraca po kontuzji.
Jaki wynik obstawiasz?
Serce podpowiada zwycięstwo Widzewa, ale gdybym miał postawić pieniądze, to typowałbym 1:1.
Komplet widzów jest w zasadzie codziennością na meczach Widzewa. Obiekt przy Piłsudskiego jest dla Was za mały?
Przed laty budowę stadionów w Łodzi poprzedziły zlecone przez Miasto badania potencjału kibicowskiego Widzewa i ŁKS-u. Wniosek z badań był taki, że Widzew potrzebuje stadionu na ok. 30 tysięcy widzów, dwa razy więcej niż ŁKS. Mimo to wybudowano dwa stadiony o zbliżonej pojemności ok. 18 tysięcy. Dlatego od początku uważamy, że ten stadion jest dla nas za mały. Już od 3. ligi kibice regularnie wykupują ponad 15 tysięcy karnetów i trudno zdobyć bilet na mecz Widzewa – można jedynie liczyć na miejsca zwolnione przez nieobecnych karnetowiczów. Na każdym meczu jest właściwie komplet widzów. Tego samego życzę GKS-owi, bo to fajne uczucie, gdy stadion się regularnie zapełnia.
Od czasu do czasu słyszy się propozycje rozbudowy stadionu. Ile w tym prawdy?
Wielu kibiców nie chce tego przyjąć do wiadomości, ale nie widać realnych szans na istotną rozbudowę stadionu. Dyskusja na ten temat trwa od lat, pojawiają się pomysły dołożenia kilku rzędów siedzisk, co dałoby około 2 tysiące dodatkowych miejsc. Nie ma jednak konkretów co do finansowania takiego przedsięwzięcia, bo stadion jest miejski, a relacje na linii klub-miasto nie są najlepsze. Jeśli natomiast chodzi o poważną ingerencję w obiekt, to niezbędne są analizy architektoniczne, a pytany o to projektant stadionu był sceptyczny co do takiej możliwości. Barierą są również koszty, jakie pochłonęłaby taka inwestycja.
Jakie masz wspomnienia z pojedynków Widzewa z GieKSą?
Moje pierwsze spotkanie z GKS-em miało miejsce w 1985 roku, na finale Pucharu Polski w Warszawie. Mecz zakończył się bezbramkowym remisem, a w serii rzutów karnych bohaterem został nasz bramkarz, Henryk Bolesta. Jako że pochodzę z Warszawy, jako dzieciak siedziałem wtedy na trybunie Legii, bo nie wiedziałem, jak dostać się na sektor Widzewa. Na tym meczu obecna była grupa kibiców z Katowic, znacznie mniejsza od fanów Widzewa. Pamiętajmy jednak, że GKS stawiał wtedy pierwsze kroki zarówno w świecie kibicowskim, jak i sportowym, dodając nowej świeżości polskiej piłce. Pamiętam wasze charakterystyczne, żółto-czarne stroje, pamiętam też wasze zwycięstwo rok później w finale Pucharu Polski na Stadionie Śląskim. Wydaje mi się, że był to wasz mecz „założycielski”, fundament kolejnych sukcesów. Z tamtych lat kojarzę GKS jako drużynę eksportową, która nie miała wprawdzie wielkich sukcesów w europejskich pucharach, ale też się specjalnie nie kompromitowała. Franciszek Sput, Piotr Piekarczyk, Mirosław Kubisztal czy łączący nasze kluby Marek Koniarek byli wtedy ważnymi postaciami. Przede wszystkim zaś Jan Furtok, największa legenda Katowic, którego kojarzę jako uosobienie śląskiego charakteru. Co ciekawe, do szkoły w Warszawie chodził ze mną kolega Adam, który na bazie tych sukcesów zafascynował się GKS-em i stał się jego kibicem, nawet na jednym z ligowych meczów GieKSy w Warszawie dołączył do niewielkiej grupki kibiców z Katowic. Nie mam już z nim kontaktu, ale podejrzewam, że do dziś sympatyzuje z GieKSą. Największe sukcesy GKS-u to czasy mojego dzieciństwa i młodości, dlatego mam pewien sentyment do tego klubu. Cieszyłem się, gdy GKS wrócił do Ekstraklasy i podejrzewam, że wielu kibiców, nawet tych nieprzychylnych Katowicom, myśli podobnie. Takich klubów potrzeba w Ekstraklasie.
Piłka nożna Wywiady
Okiem rywala: kibicowski boom na GieKSę zachwyca
W ostatnich tygodniach relacje z Częstochowy zdominowały czołówki serwisów sportowych w Polsce. Sprawcą zamieszania był przede wszystkim trener Marek Papszun, ale forma sportowa Medalików również jest godna podkreślenia. Jak w tym wszystkim odnajdują się kibice pod Jasną Górą? Zapytałem Roberta Parkitnego ze stowarzyszenia „Wieczny Raków”, który po raz drugi odpowiedział na nasze zaproszenie. Jednocześnie zachęcam do lektury naszej poprzedniej rozmowy, w której poruszyliśmy wiele tematów związanych z historią Rakowa i naszych pojedynków.
Meczem w Częstochowie otwieramy rundę rewanżową. Jak podsumujesz postawę Rakowa w pierwszej części sezonu?
Na początku Raków stracił, ale później odrobił i teraz nasze miejsce jest mniej więcej takie, jak należy. Natomiast z kilku względów była to dla nas ciężka runda, stąd wiele osób wyraża się o Rakowie negatywnie, nie mając pełnej wiedzy o tym, co tak naprawdę dzieje się w klubie. Ja nie mam potrzeby mówić i pisać o wszystkim tylko po to, aby zebrać dodatkowe lajki. Przede wszystkim kadra nie była odpowiednio zestawiona, aby łapać punkty na wszystkich frontach. Niektórzy powiedzą, że doszły duże nazwiska, takie jak Bulat, Diaby-Fadiga czy Konstantópoulos, mimo to na początku nie grało to, jak należy. Moim zdaniem drużyna potrzebowała czasu, aby wszystko mogło się zazębić. Zmian w kadrze było dużo, do tego doszły kontuzje, dlatego początek sezonu był ciężki. W pewnym momencie pojawiały się nawet głosy nawołujące do zwolnienia trenera, ale kryzysy trzeba przezwyciężać i cała sztuka polega na tym, aby w takich momentach karta się odwróciła. Nam się to udało i dziś idziemy jak burza w Europie, a w lidze też wyglądamy coraz lepiej. Uważam, że tę rundę zakończymy jeszcze dwoma zwycięstwami, niestety m. in. waszym kosztem. Koniec końców runda jesienna w naszym wykonaniu była dobra, natomiast jako kibic polecam krytycznie podchodzić do informacji podawanych w Internecie. Czasem spotykam się z opiniami, że ktoś nie pamięta tak słabego meczu, odkąd kibicuje Rakowowi – wtedy wiem, że nie mamy o czym rozmawiać, bo sam doskonale pamiętam ciężkie czasy w naszej całkiem niedawnej historii.
A co sądzisz o formie GieKSy?
Wydaje się, że ten sezon jest dla was cięższy niż poprzedni, w roli beniaminka. Z drugiej strony takie mecze jak pucharowy z Jagiellonią pokazują, że w waszej drużynie jest potencjał i gdybyś zapytał mnie o kandydatów do spadku, to nie wskazałbym w tym gronie GieKSy. Myślę, że te niegdyś „ulubione” przez was pozycje 8-12 w 1. lidze są teraz w waszym zasięgu, jeśli chodzi o Ekstraklasę. Natomiast z zachwytem obserwuję kibicowski boom na GieKSę, spowodowany m.in. nowym stadionem. Miałem okazję być w waszym sklepie „Blaszok”, który wygląda okazale, co chwilę przychodzili ludzie nie tylko na zakupy, ale też pogadać i zapytać o bieżące sprawy. Gdyby taki stadion jak wasz powstał w Częstochowie, to również byłby to dla nas impuls do kibicowskiego rozwoju.
Pytając o GKS w tym sezonie, przeważały opinie, że głównym powodem słabszej formy na początku sezonu był transfer Oskara Repki. Jak ten zawodnik odnalazł się pod Jasną Górą?
Pierwsze wejście Repki do zespołu było bardzo dobre. Z czasem nieco przygasł, być może z tego względu, że Marek Papszun wymaga więcej niż w większości innych klubów, nie tyle w kwestii samego zaangażowania na boisku, ale przede wszystkim całej otoczki. Była taka sytuacja po naszym meczu z Górnikiem, przegranym u siebie 0:1, który był chyba najsłabszy w całej rundzie: gra była fatalna i gdy po meczu trener nie przebierał w słowach, to mocno oberwało się m. in. Repce. Oskar wylądował na ławce i było to trudne zderzenie z rzeczywistością Marka Papszuna. Być może w GieKSie wyglądało to inaczej – po porażce trener reagował w inny sposób, jak przystało na beniaminka, natomiast w Rakowie wylicza się każdy błąd. Sam nie zwracam dużej uwagi na aspekty piłkarskie, ale czytałem opinie, że w ostatnim meczu ze Śląskiem Repka był jednym z naszych najsłabszych ogniw. Dla mnie jest to piłkarz z ogromnym potencjałem, pozostaje jednak pytanie, czy na dłuższą metę dopasuje się do naszego stylu gry. Z drugiej strony za chwilę w Rakowie będzie nowy trener, więc rola Repki też może się zmienić.
Jest też piłkarz, który kiedyś próbował podbić Częstochowę, a dziś nie wyobrażamy sobie bez niego GieKSy. Uważasz, że patrząc na obecną formę Bartosza Nowaka, odpuszczenie go przez Raków było błędem?
Przede wszystkim Bartek jest fajnym człowiekiem – otwartym, uśmiechniętym, radosnym. Widać, że gra sprawia mu przyjemność. Trudno uważać jego transfer za błąd. Kiedyś przygotowałem dla trenera statystykę zawodników, którzy nie sprawdzili się w Rakowie – większość wylądowała w 2. lub 3. lidze. Tacy jak Nowak są wyjątkami, ale nie znam dokładnie kulis jego odejścia – może sam na to nalegał, a może naciskał agent. Ja widziałbym Bartka w Rakowie, ale w tamtym czasie rywalizacja na jego pozycji była ogromna. Ponadto czasem po prostu tak jest, że w jednym klubie zawodnik gaśnie, a gdzie indziej, przy innym trenerze rozkwita i taki transfer okazuje się strzałem w dziesiątkę.
„Gdy pojawiła się informacja, że Papszun wraca, miałem mieszane uczucia, zastanawiając się, czy jest szansa po raz drugi napisać tę samą historię” – to twoje słowa z naszej poprzedniej rozmowy. Wszystko wskazuje na to, że twoje obawy były słuszne.
Mimo całego zamieszania, jakie od kilku tygodni trwa w Częstochowie, z Markiem Papszunem wciąż mam dobre relacje. Po jednym z ostatnich meczów porozmawiałem trochę dłużej z trenerem i poznałem jego punkt widzenia oraz odczucia co do obecnej sytuacji w klubie. Dlatego teraz, gdy spotykam się z innymi kibicami i słucham niepochlebnych opinii na temat trenera, to staram się tonować nastroje. Trener Papszun nie jest idealny ani bezbłędny, ale takie sprawy często mają drugie dno i nie inaczej jest w tym przypadku.
Po ewentualnym odejściu Marek Papszun zachowa status legendy?
Pod koniec jego pierwszej kadencji byłem wśród inicjatorów uroczystego pożegnania trenera w naszym kibicowskim lokalu, wręczyliśmy mu też piłkę z napisem „trener – legenda”. Żegnaliśmy go jak króla, tymczasem niedługo później on wrócił. To dowód na to, że zarząd nie był przygotowany na jego odejście, decydując się na Dawida Szwargę. Poza tym nastroje byłyby inne, gdyby w poprzednim sezonie Raków zdobył mistrzostwo. Nie każdemu pasuje praca z Markiem Papszunem, ale trzeba pamiętać, że w tym, co robi, jest profesjonalistą i nawet w sytuacji, gdy jedną nogą jest w Legii, to jego piłkarze wychodzą na boisko przygotowani i wygrywają kolejne mecze. Po pamiętnej konferencji wielu w to zwątpiło – pojawiły się głosy, że piłkarze będą grać przeciwko trenerowi. Z kolei po wysokich zwycięstwach z Rapidem i Arką ci sami ludzie mówili: wygrali, bo chcieli zrobić na złość Papszunowi. Można oszaleć…
Po deklaracji trenera o chęci trenowania Legii studziłeś na Twitterze gorące głowy częstochowskich kibiców. Jakie uczucia dominują – zawód czy zrozumienie?
Zdecydowanie negatywnie odebrano tę wypowiedź trenera, przede wszystkim co do miejsca i czasu. Natomiast ja patrzę na to w inny sposób. Owszem, trener mógł to rozegrać inaczej, ale z drugiej strony, gdyby tego nie zrobił, a niedługo później wypłynęłaby informacja o jego przejściu do Legii, to spotkałby się z zarzutem, że nas zdradził i ukrywał prawdę. Wszyscy wiemy, że Papszun jest Legionistą, warszawiakiem i prowadzenie stołecznych zawsze było jego marzeniem. W Częstochowie zrobił kawał dobrej roboty, dlatego nie widzę w jego słowach aż tak dużej sensacji, jak przedstawiają to media.
Kwestia „transferu” Papszuna do Legii jest już oficjalna?
Nie mam pojęcia. Oficjalne jest porozumienie Rakowa z Łukaszem Tomczykiem – trenerem Polonii Bytom. Było już wiele wersji rozwoju sytuacji, natomiast jeśli miałbym obstawiać, to moim zdaniem Papszun zostanie w Częstochowie do końca rundy (kilka godzin później taką informację podał Tomasz Włodarczyk w serwisie meczyki.pl – przyp. red.).
W ostatnich tygodniach forma zarówno Rakowa, jak i GKS-u wyraźnie poszła w górę. To, co jeszcze nas łączy, to lanie od ostatniego w tabeli Piasta Gliwice. Jak do tego doszło w Częstochowie?
Na ten temat nie powiem zbyt wiele, bo choć w ciągu ostatnich 18 sezonów opuściłem zaledwie siedem domowych meczów Rakowa, to właśnie z Piastem był jeden z nich. Ani go nie oglądałem, ani też nie analizowałem tej porażki. Po pierwsze, Daniel Myśliwiec jest dobrym trenerem i szybko odcisnął swoje piętno na drużynie, a po drugie liga jest mega wyrównana i nawet tak niskie miejsce w tabeli jak Piasta nie znaczy, że nie potrafią się odgryźć. Inna sprawa, że Rakowowi zawsze lepiej gra się z drużynami z czołówki – nie wiem, czy to kwestia motywacji, czy czegoś innego. Mimo że Piast zdobył 6 punktów z naszymi drużynami, to uważam, że w końcowym rozrachunku znajdzie się mimo wszystko w trójce spadkowiczów.
Jeśli natomiast chodzi o czołówkę ligi, to wielokrotnie podkreśla się w mediach postawę Jagiellonii, która dobrze prezentuje się we wszystkich rozgrywkach. Tymczasem Raków radzi sobie równie dobrze, o ile nie lepiej, bo w przeciwieństwie do Jagi nadal ma szansę na Puchar Polski. Cele na ten sezon pozostają niezmienne?
Zdecydowanie. Zarówno trener, jak i piłkarze zarabiają takie pieniądze, że nie ma innego celu jak mistrzostwo. Pochwały dla Jagiellonii przypominają mi laurki dla Rakowa przy okazji marszu z 1. ligi do Ekstraklasy – jak to wszystko było doskonale poukładane. Jaga wygląda nawet lepiej – ogromny stadion, odpowiednie zaplecze infrastrukturalne i kibicowskie. Z kolei Raków jest w Polsce wyśmiewany przede wszystkim za brak stadionu. Mieliśmy swoje pięć minut zachwytów w mediach, a teraz każdy gorszy moment jest dodatkowo rozdmuchiwany. Nic się jednak nie zmienia: zarówno mistrzostwo, jak i Puchar Polski są dla nas mega ważne. Do tego jak najdłuższa gra w Lidze Konferencji. Po to sztab liczy tylu ludzi, by odpowiednio przygotować zespół do wszystkich rozgrywek, a wyniki muszą przyjść. Tym bardziej że w Pucharze robi się powoli autostrada do finału.
Musicie tylko uważać, by nie utknąć na bramkach z napisem „GKS Katowice”, ale przy odpowiednim zrządzeniu losu być może jeszcze będzie okazja o tym porozmawiać. Tymczasem skupiacie się na lidze i rozgrywkach europejskich. Czujecie się już w Sosnowcu jak u siebie?
W żadnym wypadku. Nie było tak ani w Bełchatowie, ani teraz w Sosnowcu. Trzeba być wdzięcznym włodarzom obu miast, że Raków miał gdzie grać, ale nie da się czuć dobrze poza Częstochową. Niby to tylko 60 kilometrów, ale każdy mecz w Sosnowcu bardziej przypomina bliski wyjazd niż mecz u siebie. Ciężko przyciągnąć tłumy na takie mecze, szczególnie tych najmłodszych – w Częstochowie byłoby to dużo prostsze. Sam stadion jest kapitalny do oglądania meczu, natomiast u siebie będziemy tylko w Częstochowie, choć na ten moment jest to nierealne. I pewnie w ciągu najbliższych lat się to nie zmieni.
Mimo że spodziewam się odpowiedzi, to i tak zadam ci to samo pytanie, co ostatnio: co nowego dzieje się w sprawie stadionu dla Rakowa?
Odpowiadam tak samo: nic się nie dzieje. Jakieś rozmowy się toczą, ale dopóki nie zobaczymy łopat na terenie budowy, to nie uwierzymy w żadne obietnice. Nie da się ukryć, że blokuje to rozwój klubu i Marek Papszun musi czuć to samo. Za każdym razem słyszy od prezesa, że rozmowy z Miastem są w toku – po pięciu czy sześciu latach można mieć już tego dość.
W poprzednim sezonie typowałeś gładkie 3:0 dla Rakowa w Częstochowie, tymczasem mecz potoczył się zupełnie inaczej.
Rzeczywiście, mój typ się nie sprawdził i po meczu śmiałem się w duchu, co ze mnie za znawca. Moim zdaniem tym meczem przegraliśmy mistrzostwo Polski, więc po czasie zabolało podwójnie. Szczególnie nie lubię przegrywać z Legią, Widzewem czy Lechem, a tutaj przyszła porażka z beniaminkiem. Mówi się trudno, bo takie wpadki się zdarzają. Myślę, że w najbliższą niedzielę 3:0 dla nas już musi być. Raków jest w gazie, a GieKSa będzie delikatnie podmęczona pojedynkiem z Jagiellonią, który musiał was sporo kosztować. Raków też co prawda grał ze Śląskiem, ale moim zdaniem wyglądało to trochę tak, jakby grał na pół gwizdka. Dlatego forma fizyczna będzie działać na naszą korzyść.
Wiem, że byłeś na Nowej Bukowej w pierwszej kolejce tego sezonu. Jak wrażenia?
Jak wspominałem w naszej poprzedniej rozmowie, tylko raz miałem okazję być na starej Bukowej – załapałem się na ostatni wyjazd w ubiegłym roku. W tym sezonie wiedziałem, że z powodu narodzin dziecka będę musiał odpuścić część wyjazdów, dlatego ucieszyłem się, że do Katowic jechaliśmy na samym początku i zdążyłem się do was wybrać. Miałem podobne odczucia jak z meczu w Lublinie – imponujący stadion, wszyscy ubrani na żółto, mnóstwo ludzi i kapitalny doping. Wielokrotnie podkreślałem, że doping ekip ze Śląska, takich jak GieKSa czy Górnik, to ścisły top w Polsce. Co do samego meczu to nie powiem za wiele, bo nie należę do tych, którzy szczególnie skupiają się na analizie boiskowych wydarzeń, najważniejsze było zwycięstwo 1:0. Cały wyjazd wspominam więc bardzo dobrze, z wyjątkiem incydentu z rozpylonym gazem, który wprowadził trochę zamieszania.
Felietony Piłka nożna
Plusy i minusy po Rakowie
Po meczu z Rakowem można było odnieść wrażenie, że ktoś przewinął taśmę o kilka kolejek wstecz i z powrotem wrzucił GieKSę w tryb „mecz do ukłucia, ale nie do wygrania”. To nie był występ fatalny, ale zdecydowanie taki, który pozostawia po sobie uczucie niedosytu.
Kilka naprawdę obiecujących momentów w pierwszej połowie, trzy sytuacje, które aż prosiły się o lepsze ostatnie podanie lub dokładniejszy strzał, a jednocześnie za mało konsekwencji, by z Częstochowy wywieźć choćby punkt. Raków – drużyna w formie, w gazie, z szeroką kadrą – przycisnął po przerwie i to wystarczyło na jedno trafienie. Problem w tym, że my nie wykorzystaliśmy swoich szans wtedy, gdy mieliśmy ku temu przestrzeń. Zapraszam na plusy i minusy po meczu z Rakowem.
Plusy:
+ Pomysł na mecz w pierwszej połowie
Raków nie dominował od początku. GieKSa bardzo dobrze wyglądała w pressingu i w szybkim wyprowadzaniu piłki. Były momenty, w których to katowiczanie wyglądali dojrzalej – szczególnie do 30. minuty. Szkoda tylko, że z tego pomysłu nie udało się „wcisnąć” bramki.
+ Jędrych i Klemenz
W pierwszych 30 minutach GieKSa miała sytuacje… po stałych fragmentach i dobitkach właśnie środkowych obrońców. Jędrych dwa razy huknął z powietrza tak, że gdyby piłka zeszła, choć o pół metra, mielibyśmy kandydata do gola kolejki. Klemenz czyścił kluczowe akcje Rakowa – chociażby Makucha z 19. minuty. Solidny występ tej dwójki, szczególnie w pierwszej połowie.
Minusy:
– Niewykorzystane setki
To jest największy grzech tego meczu. Sytuacja 3 na 1 w 37. minucie – Zrel’ák mógł strzelić albo wystawić, a nie zrobił… niczego. W drugiej połowie Marković z pięciu metrów trafił w poprzeczkę, mając przed sobą pół bramki. W takim spotkaniu, jeśli masz 2-3 okazje, to musisz coś z nich zrobić, jeśli chcesz myśleć o wygranej.
– Statyczna reakcja przy straconej bramce
To był gol, którego można było uniknąć, bo sama akcja nie była wybitnie skomplikowana. Niestety Galan był spóźniony, a Brunes zupełnie niekryty. Raków przyspieszył w drugiej połowie, ale to nie był jakiś huragan – po prostu konsekwentna i cierpliwa gra.
– Głęboko i chaotycznie w drugiej połowie
Po 60. minucie w zasadzie przestaliśmy utrzymywać piłkę. Oderwane akcje, straty, chaos, brak wyjścia do pressingu. Raków to wykorzystał i zamknął GieKSę na długie minuty. Paradoksalnie – nie tworzyli sytuacji seryjnie, ale całkowicie przejęli inicjatywę. A my nie potrafiliśmy odpowiedzieć.
Podsumowanie:
GKS nie zagrał w Częstochowie meczu złego. Zagrał mecz… do wzięcia. I właśnie dlatego jest tyle rozczarowania.
To spotkanie nie zmienia obrazu całej jesieni. Wręcz przeciwnie – potwierdza, że ta drużyna gra dobrze. 6 zwycięstw w 7 ostatnich meczach przed Rakowem to nie przypadek. 20 punktów po jesieni w tak spłaszczonej tabeli to naprawdę solidny wynik. GieKSa po fatalnym starcie wróciła do ligi z jakością.
Ten mecz można było zremisować. Można było nawet wygrać. Nie udało się – ale też nie ma tu powodu, by bić na alarm. Przy takiej dyspozycji, jak z Motoru, Korony, Niecieczy, Jagiellonii, Pogoni czy w pierwszej połowie z Rakowem – GKS będzie punktował. Wiosna zacznie się praktycznie od zera, bo cała dolna połowa tabeli wciągnęła się w walkę o utrzymanie.
GieKSiarz
Piłka nożna
Nowa Bukowa pisze swoją historię
Gdy wydaje nam się, że i tak dużo przeżyliśmy w tym roku, GieKSa dokłada kolejną cegiełkę. Do wspomnień. Do historii. Do legendy. Rok 2025 to kolejny, który będziemy mogli wspominać z rozrzewnieniem i dumą. To nie jest jeszcze podsumowanie, bo czeka nas niedzielny mecz z Rakowem Częstochowa. Ale to, jak szybko Nowa Bukowa zaczęła pisać swoją historię, jest po prostu ewenementem. Ten stadion to już nie nowość i ciekawostka. To miejsce, w którym JUŻ przeżyliśmy piękne chwile, o których będziemy pamiętać na zawsze.
Wczorajsze późne popołudnie i wieczór było magiczne. Nie pamiętam tak głośnych i długich podziękowań i świętowania po meczu. Mimo mniejszej niż na meczach ligowych frekwencji było w tym tyle esencji, a euforia utrzymująca się po bramce Bartosza Nowaka była ciągle wyczuwalna. Nasz zespół osiągnął naprawdę wielki sukces ogrywając – nie waham się tego określenia użyć – obecnie najlepszą drużynę w Polsce. Tak, Jaga mimo chwilowego zawahania (które i tak nie jest naznaczone porażkami), jest w mojej opinii najlepiej i najrówniej grającą drużyną naszej ekstraklasy. I co najlepsze – GieKSa wygrała ten mecz zasłużenie. Znów żelaznym realizowaniem taktyki i przede wszystkim efektywnością w działaniu. Piłkarze Jagi dwoili się i troili próbując wejść w nasze pole karne, a wręcz bramkowe, ale zaraz mieli naprzeciw siebie gąszcz nóg i tułowi katowickich rywali. Nasi piłkarze byli jak smok, któremu w momencie obcięcia jednej nogi (czytaj minięciu jednego przeciwnika), wyrastały trzy nowe. Przez to Jaga nie stworzyła sobie bardzo klarownych sytuacji. Było kilka zamieszań, kilka strzałów z dystansu, kilka interwencji Strączka. Ale summa summarum, podobnie, jak w meczu z Pogonią, zagrożenia wielkiego z tej ofensywy Jagi nie było.
Pan Piłkarz Bartosz Nowak… Boże. Przecież to jest obecnie najlepszy piłkarz ekstraklasy. Inteligencja i efektywność tego zawodnika sprawia, że śmiało może on kandydować do najlepszego piłkarza GKS w ostatnim dwudziestoleciu. Przy czym nie mówimy tu o dorobku, długiej grze, tylko walorach czysto piłkarskich. Uważam, że od czasu Przemysława Pitrego nie mieliśmy tak dobrego zawodnika, tyle że Bartek i od tego zawodnika jest dużo lepszy. To inny poziom, inna liga. Cieszmy się, że mamy takiego piłkarza w swoich szeregach. W poprzednim sezonie trochę kręciliśmy nosem, bo choć zawodnik imponował swoimi niekonwencjonalnymi zagraniami i również był efektywny, zaliczał asysty, to jakoś mieliśmy wrażenie, że jest tego za mało, jak na jego potencjał. Teraz ten potencjał wybuchł ze zdwojoną siłą. Zawodnik jest to wprost doskonały i dla takich ludzi dzieci zaczynają się interesować piłką nożną i wieszają plakaty nad łóżkiem. Po prostu mistrz.
W wywiadzie dla GieKSaTV Bartek powiedział, że pierwsza bramka to w zdecydowanej większości zasługa Marcela Wędrychowskiego. Mam z tym stwierdzeniem problem, bo zgadzam się, ale nie do końca. To znaczy uważam, że większość zasługi w tym golu jest i Marcela, i Bartka. Wiem, że to wbrew logice, ale trudno. Zaraz się skupię na Marcelu, ale to co zrobił Bartosz tym minięcie na spokoju przeciwnika to też był majstersztyk. Przecież gdyby uderzył od razu, ryzykowałby trafieniem w blokujących przeciwników. A tak zamarkował strzał, nawinął i już nie miał żadnych przeszkód, by trafić do siatki. To był jego kunszt. Wielu piłkarzy stosuje nadmierne dryblingi, nawet w takich sytuacjach, ale często są one zupełnie bez sensu. Tutaj było to działanie w ściśle określonym celu – zwiększenia prawdopodobieństwa zdobycia bramki. I to się udało perfekcyjnie.
W pierwszej połowie Bartek często stosował taki subtelny pressing, próbował przewidzieć błąd rywala, więc gdy Piekutowski miał piłkę, robił taki ruch, to w lewo, to w prawo, by ewentualnie przeciąć piłkę. Dosłownie pomyślałem sobie wtedy, że mało prawdopodobne jest, że coś takiego się uda, ale po chwili przyszła druga myśl: Pan Piłkarz Bartosz Nowak wie, co robi i skoro tak robi, to jest duża szansa, że w końcu będzie z tego efekt. I choć nie bezpośrednio, to jednak taki błąd przeciwnika wykorzystał właśnie Marcel Wędrychowski. To jak katowicki De Bruyne wyczuł i doskoczył do golkipera gości, to też była klasa. Liczyła się szybkość. I oczywiście geneza tego gola jest po stronie Marcela. A potem był już kunszt Nowego.
W ataku zagrał tym razem Ilja Szkurin. Zawodnik przepychał się z rywalami, walczył. Sytuacji przez sporą część meczu nie miał. Ale jak już przyszło do pokazania swoich umiejętności, to i tu Białorusin spisał się świetnie. Najpierw świetne przyjęcie klatką, potem asysta oczywiście od Nowaka, no i pozostało już pewne wykończenie. Choć przyznam, że bardziej niż ten gol, podobało mi się zachowanie Ilji, przy golu na 3:1. Poszedł jak ten dzik na Vitala i już sam nie wiem, czy nasz zawodnik dziubnął tę piłkę czy rywal, ale ta agresja to było coś wspaniałego i doprowadziła ona do tego, że piłka trafiła pod nogi Nowaka, a ten – znów w wybitny sposób – strzelił niczym bilą do łuzy. W ogóle mam wrażenie między Szkurinem, a Nowakiem jest jakaś chemia, to jak współpracują i cieszą się wspólnie po bramkach, ten uśmiech na ustach i radość – coś pięknego. A Ilja w ogóle jeszcze punktuje u mnie dodatkowo tym, że ma kota – ale to już prywata 😉
Około 80. minuty byłem też pod wrażeniem jednej rzeczy i bardzo ceniłem nasz zespół. Mianowicie za to, że nie cofnęliśmy się do głębokiej defensywy. Oczywiście kilka razy byliśmy bardzo głęboko, bo Jaga rzuciła na nas wszystkie siły, do Imaza dołączyli Pululu czy Pietuszewski i mając dwubramkową stratę, logicznym było, że ruszą na nas. I czasem zakotłuje się w polu karnym. Jednak GieKSa starała się jak tylko mogła oddalić grę i dość często to się udawało. Ceniłem to dlatego, bo nieraz w takiej sytuacji zespoły cofają się już na stałe w swoją szesnastkę i tylko czekają na wymiar kary. Zamiast po prostu grać swoje. Powiedziałem sobie wtedy w duchu – właśnie w tej 80. minucie – że jeśli GKS straci dwa gole, to nie będę miał żadnych pretensji za ten sposób gry, bo ostatecznie to zmniejsza ryzyko utraty bramek, a nie zwiększa. Ostatecznie Jagiellonia strzeliła gola z rzutu karnego, bo Rafał Strączek w drugim meczu z rzędu znokautował rywala (poprzednio Kuuska, teraz Pozo), ale to była jedyna bramka gości w tym spotkaniu. I Rafał się do tego przyczynił również, broniąc dobrze i pewnie.
Ten mecz miał kilka analogii ze spotkaniem z ekstraklasy z poprzedniego sezonu. Znów wygraliśmy 3:1. Znów gola strzelił Pululu. I znowu katowiczanie zdobyli bramkę po fatalnym błędzie rywali w wyprowadzaniu piłki. Wtedy Nowak odebrał piłkę Halitiemu i gola strzelił Adrian Błąd, tym razem to Nowy był egzekutorem po świetnym odebraniu od Piekutowskiego. I znów euforia.
Dodajmy, że to już druga bramka w tym sezonie, w której nasz piłkarz odbiera piłkę bramkarzowi przeciwnika. W Płocku Rafałowi Leszczyńskiemu futbolówkę sprzed nosa zgarnął Marcin Wasielewski. Pressing się opłaca!
Nie zapominajmy też o świetnej defensywie naszej drużyny. To była kontynuacja gry z meczu z Pogonią. Poświęcenie, żółty (w tym przypadku czarny) mur naszych piłkarzy, wślizgi, bloki i wybloki. To co było naszym mankamentem na początku sezonu, w dwóch ostatnich meczach stało się chlubą. Nasz zespół znakomicie gra w obronie. A jeśli dołożymy do tego fakt, że nie opieramy się tylko na kontrach, tylko budujemy ciekawie swoje akcje ofensywne, można powiedzieć, że rozwój tej drużyny trwa w najlepsze.
Kolejnym naszym problemem były tracone nałogowo bramki do szatni. Już o tym zapomnieliśmy, choć Pululu akurat trafił na kilka minut przed końcem. Ale ostatnio mamy mecze na zero z tyłu, tych goli do szatni też po prostu nie zaliczamy. A tymczasem trend się odwrócił. Gdy ja się cieszyłem, że mamy spokojne 0:0 do przerwy i jedna minuta doliczona, GieKSa przeprowadziła swoją skuteczną akcję. Dla mnie to był totalny bonus, bo mentalnie byłem przy remisie do przerwy. A potem w doliczonym czasie całego meczu Bartosz ponownie strzelił gola.
Euforia po tej bramce była niebywała. Z wszystkich spadło ciśnienie. Te okrzyki „GKS! GKS!” i „Loooo, lolo loooooooo” po bramce przypominały stare czasy, jeszcze z lat 90., kiedy właśnie tak celebrowało się bramki. Absolutnie piękna sprawa.
Trener oczywiście na konferencji jest „oficjalny”, więc gdy zapytałem go, czy ma satysfakcję, że utarli nosa Jagiellonii za ten mecz ligowy, który się nie odbył powiedział, że nie rozpatruje tego w takich kategoriach. Za to my, jako kibice możemy – bo to też jest kwintesencja kibicowania, takiego bym powiedział w stylu angielski, czyli takie prztyczki, docinki. Więc troszkę Jaga dostała za swoje za to, że nie przygotowali boiska i lekceważąco podeszli zarówno do naszej drużyny, jak i kibiców, którzy do Białegostoku przyjechali. Chytry traci. Więc nie było co kombinować, trzeba było w tamtą niedzielę zagrać. Choć może Jaga wiedziała, co ją czeka i po prostu się bała?…
Myślałem o takim performancie, żeby trenerowi Siemieńcowi wręczyć łopatę do odśnieżania po meczu, ale stwierdziłem, że nie będę takich cyrków robił, choć wydaje mi się to całkiem zabawne (ach, pamiętny Puchar Pepco). Jednak nawet gdybym już miał sprzęt przygotowany, to w ostatniej chwili bym zrezygnował. Widząc przybitego trenera gości, włączyłaby mi się empatia i po prostu bym mu już nie dowalał. Poza tym mógłbym z tej konfrontacji nie wyjść żywy 😉
Jesteśmy w ćwierćfinale. Po raz pierwszy od 21 lat. W końcu po latach upokorzeń, kompromitacji i pucharowych dramatów, przeszliśmy już trzy rundy i zagramy na wiosnę w tych rozgrywkach. Czy znów naszym przeciwnikiem będzie ekipa z ekstraklasy? A może jakaś drużyna z niższej ligi? W ósemce znalazły się Avia Świdnik, Zawisza Bydgoszcz i Chojniczanka. To byłyby bardzo ciekawe opcje. W każdym razie droga na Narodowy zrobiła się realna. Trzeba będzie walczyć o to ze wszystkich sił.
W niedzielę Raków. Na zakończenie roku. GKS Katowice ma obecnie sześć zwycięstw w siedmiu ostatnich meczach. Bilans to znakomity. Trochę osób wieszczyło, że po porażce z Piastem w pozostałych spotkaniach nie zdobędziemy już żadnych punktów, że wszystko przegramy. Tymczasem mecz w Białymstoku się nie odbył, a potem z Pogonią i Jagą GKS po bardzo dobrej grze odniósł zwycięstwa. Naprawdę – wierzmy w tę drużynę.
Oczywiście z Rakowem łatwo nie będzie, bo piłkarze Marka Papszuna złapali dobry rytm. Odprawili z kwitkiem Rapid Wiedeń i Arkę strzelając im po cztery gole, wyeliminowali także Śląsk Wrocław. Więc przeciwnik jest trudny, ale przecież w lutym pokonaliśmy go w Częstochowie. A GieKSa jest na tyle w dobrej dyspozycji, że nie ma powodów, by nie wierzyć, że przy Limanowskiego nasz zespół nie jest w stanie grać o zwycięstwo.


Łukasz
14 marca 2025 at 23:28
Chyba najciekwsza rozmowa z tej serii rozmów, z kibicami innych drużyn
MarekD
15 marca 2025 at 00:26
Dziękuję za miłe słowo. Duża w tym zasługa rozmówcy.