Dołącz do nas

Felietony Piłka nożna

Torpeda Góraka

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Dziewiętnaście lat. Dziewiętnaście długich lat  – dokładnie 18 lat, 11 miesięcy, 14 dni. … Tyle minęło od ostatniego meczu GieKSy w ekstraklasie. Meczu specyficznego, bo rozgrywanego przy pustych trybunach, co było skutkiem zajść, jakie miały miejsce podczas pojedynku z Odrą Wodzisław – słynnego spotkania z sędzią Marcinem Borskim jako rozjemcą i śp. Piotrem Rockim, który ostentacyjnie pokazywał Blaszokowi, że GKS właśnie został zdegradowany do drugiej ligi. Ostatni bój ligowy toczyliśmy z Górnikiem Zabrze – wygraliśmy po golu Krzysztofa Markowskiego z rzutu karnego w doliczonym czasie gry. Spotkanie przedłużyło się tak bardzo, że w Multilidze w Canal+ toczyło się już jako ostatnie trwające i ekipa stacji, rozprawiająca w studio o ważniejszych rozstrzygnięciach, przeoczyła tego gola na żywo.

GieKSa nie dostała licencji na drugą ligę i siłami kibiców wystartowała na czwartym szczeblu rozgrywkowym. Początkowo wydawało, że wszystko pójdzie jak po maśle. Wygrana ligi w cuglach, sezon bez porażki i z… sześcioma walkowerami, bo przeciwnicy bali się najazdu kibiców GKS. Tak na marginesie dodajmy, że jednym z klubów, który zrezygnował z meczu u siebie był GKS Tychy…

Jak to było przez te wszystkie lata, opiszę w osobnym artykule, jak cierniową drogę musieli przemierzać kibice GieKSy. Jak przez te niemal dwie dekady największymi sukcesami okazał się wspomniany awans do trzeciej ligi, a potem wymęczona w kiepskim stylu, z wolnym losem w barażach, promocja na zaplecze ekstraklasy. I ta wywalczona do pierwszej ligi trzy lata temu. Poza tym podniecaliśmy się pojedynczymi zwycięstwami, ultra-rzadkimi awansami do kolejnej rundy Pucharu Polski, w którym raz po raz GKS doszczętnie się kompromitował.

Ostatnie lata do najlepszych też nie należały. Symboliczne uplasowanie się na miejscach 8-12 było objawem marazmu, przeciętności, takiej, w której ani spadek nam nie grozi, ale zawsze można powiedzieć, że byliśmy „o krok od baraży”. Co pozostało kibicom innego, jak drwienie sobie z tej średniej postawy i określaniu ósmego miejsca, jako „małe mistrzostwo pierwszej ligi”.

Nauczeni doświadczeniem, nie mieliśmy na czym opierać nadziei na to, że tym razem będzie inaczej. Łącznie z tym, co wydarzyło się na początku sezonu, kiedy to GKS zanotował naprawdę bardzo dobre mecze – z Wisłą Płock, Zniczem Pruszków czy Resovią – ale przecież wiedzieliśmy, że takie serie (krótkie, bo zawierające maksymalnie trzy wygrane z rzędu) zdarzały się. Potem zawsze przychodziło spektakularne obniżenie jakości gry i wyników. Tak było i tym razem. Po grze miłej dla oka pozostało wspomnienie, a GKS zaczął osiągać wyniki żenujące – jak choćby porażka 0:1 u siebie z Zagłębiem Sosnowiec, które w całym sezonie wygrało dwa mecze (notabene ten drugi z drugim ekstraklasowiczem-elektem: Lechią Gdańsk) czy 0:4 z Górnikiem Zabrze w Pucharze Polski. Pogrom w Gdańsku. Porażka z Wisłą, która nie najlepiej świadczyła o dojrzałości drużyny. Wstydliwe 0:2 z Polonią Warszawa u siebie. Na koniec udało się wygrać z Tychami czy efektownie w Głogowie. Zremisowaliśmy z Arką.

Mało kto o tym pamięta, ale jeśli chodzi o kluczowe momenty to właśnie mecz z Żółto-Niebieskimi na Bukowej był absolutnie jednym z nich. I sam fakt, że padł remis to jeszcze nie wszystko – katowiczanie przecież przegrywali, a rywale mieli rzut karny, który gdyby wykorzystali, wyszliby na dwubramkowe prowadzenie. Oczywiście wiele mogłoby się później wydarzyć, jednak po tym meczu GKS miał dwanaście punktów straty do gdynian. W przypadku porażki tych punktów byłoby piętnaście i potencjalnie gorsze mecze bezpośrednie. Nie do odrobienia. Choć jak się później okazało, katowiczanie byli w stanie odrobić trzynastopunktową stratę, mając jeden mecz zaległy. Pudło Huberta Adamczyka było absolutnie kluczowe.

Większość kibiców była pogodzona z kolejną perspektywą niemrawej wiosny i ciężkiej walki o środek tabeli. Startowaliśmy z jedenastej pozycji i siedmiopunktowej straty do strefy barażowej.

To co się stało w rundzie wiosennej było niewytłumaczalne. Ale nie tak jak zawsze – niewytłumaczalne w kontekście przegrania w dziwny sposób pewnego czy prawie pewnego awansu. Tym razem poszło to w biegunowo przeciwnym kierunku. Choć oczywiście słowo „niewytłumaczalne” jest tu pewnym chwytem retorycznym, bo tak naprawdę zapewne to wszystko ma swoje merytoryczne uzasadnienie – co było widać w postawie zespołu na boisku. Pozostańmy więc przy tym, że niewytłumaczalne było to, co działo się przez wszystkie poprzednie lata, a tutaj rozumiejmy to jako coś zaskakującego, nieoczekiwanego i szokującego.

Oto wyszła GieKSa na rundę wiosenną i była nie do poznania. Od samego początku grała dojrzale, pewnie i skutecznie. I nie chodzi tylko o wyniki, ale sam obraz gry. Wyglądało to tak, jakby wyśmiewane zdanie trenera Góraka o „uczeniu się ligi” uprawomocniło się – i gdy ta nauka została już wprowadzona w drużynowy krwioobieg, zespół stał się profesorem tej ligi.

W ciągu czterech dni GKS zagrał dwa mecze u siebie, w których strzelał dwie bramki do przerwy, a potem kontrolował mecz. Ofensywnie się rozkręcali. Poprawili obronę. I jechali z koksem – z kompletem niedzielnych spadkowiczów zgarnęli trzy zwycięstwa, strzelając jedenaście bramek i nie tracąc żadnej. Chyba nie muszę mówić, że z najsłabszymi drużynami ekipa walcząca o awans powinna grać właśnie tak.

Potem było święto na Bukowej i rywal z innej półki. Wyprzedane wszystkie miejsca i mecz z liderem pierwszej ligi, pewnie zmierzającą na ekstraklasowe salony Lechią Gdańsk. Dramat pod koniec meczu – Kuusk dostaje czerwoną kartkę, gramy w dziesiątkę. Utrzymać remis! Doliczony czas gry i snajper Jędrych pakuje piłkę do siatki wprawiając w ekstazę katowicką społeczność.

GieKSa zanotowała sześć zwycięstw z rzędu, przez cztery spotkania zachowując czyste konto. Pojawiła się pierwsza euforia w Katowicach i nadzieja, że może jednak, że może to ten sezon. Katowiczanie już dawno na wiosnę nie wygrali tak istotnego meczu, z takim przeciwnikiem. Nie zaliczam tutaj zeszłorocznego pojedynku z Ruchem Chorzów, bo choć prestiżowy i zakończony fantastycznym zwycięstwem, to jednak czysto sportowo – o pietruszkę. Tym razem piłkarze Góraka dali sygnał, że chcą powalczyć o baraże.

Przyszła zadyszka. Odra Opole pokazała nam kawał solidnej piłki i choć mecz nie był jakiś tragiczny w wykonaniu GKS, to rywale bezdyskusyjnie byli górą. Z jednej strony żal było tego, że w takim momencie przegrywamy u siebie ze słabszym przeciwnikiem, z drugiej – seria nie mogła trwać wiecznie. Ale mogło być gorzej. Bo przecież w kolejnym spotkaniu katowiczanie stracili dwubramkowe prowadzenie, dając sobie wbić bramkę w doliczonym czasie gry w Niecieczy będąc w końcówce zespołem stłamszonym. Bo w meczu z Łęczną zespół zaprezentował się bardzo słabo, bez ikry, bez zęba. Wydawało się, że stare czasy powróciły.

Nie było lepiej przy Konwiktorskiej. Słaba gra i szybka utrata bramki powodowała, że podczas meczu na zespół spadła lawina krytyki – eufemistycznie rzecz ujmując. Fakt, nie dało się na to patrzeć. Marzenia o barażach powoli można było odkładać na kolejny sezon. Szkoda było tej serii sześciu zwycięstw. Rozpoczynał się doliczony czas gry, a zespół był na prostej drodze do czwartego meczu z rzędu bez zwycięstwa. I do porażki z walczącą o utrzymanie Polonią.

Gruba kreska. Gruba kreska. Gruba kreska.

Bo od tego momentu już wszystko było inaczej. Wszystko. Sędzia dyktuje rzut karny, którego pewnie wykorzystuje Arkadiusz Jędrych, a chwilę później wyszydzany Jakub Arak piękną główką daje zwycięstwo gościom. Euforia na sektorze. Mniejsza euforia w katowickich domach, bo kibice mają w pamięci obraz meczu. Ale zwycięstwo jest zwycięstwem i trzy punkty dopisane.

A potem było coś, czego Bukowa i w ogóle polska piłka ligowa na najwyższym poziomie nie widziała już bardzo dawno. 8:0 to wynik niebywały – i to nie z outsiderem, a z rewelacją wiosny Stalą Rzeszów. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia patrząc, jak GieKSa ładuje bramkę za bramką i prowadzi w 26. minucie już 5:0. Zespół po przerwie nie zwolnił i dołożył jeszcze trzy kolejne gole.

Spotkanie derbowe w Tychach. GieKSa prowadzi, potem do przerwy przegrywa. Druga połowa już jednak bardzo jakościowa, fenomenalna kontra znów w doliczonym i znów Arak! GieKSa wywozi ze stadionu lokalnego rywala trzy punkty i znajduje się już w bardzo komfortowej sytuacji. Kibice nieśmiało patrzą w górę tabeli, gdzie duet Lechia – Arka już dawno usadowił się na czołowych dwóch lokatach, wyczekując tylko matematycznego awansu. Po zwycięstwie z Tychami, GKS miał trzy punkty straty do Arki, ale gdynianie jeszcze swój mecz ze zdegradowanym Zagłębiem Sosnowiec. Po cichu liczyliśmy na potknięcie Arkowców, ale mimo że zagrali bardzo słabo – wygrali.

Hurraoptymiści liczyli, co się musi zdarzyć, żebyśmy wyprzedzili Arkę na koniec, ale scenariusz wydawał się tak fantastyczny, że aż niemożliwy. Dwie kolejki przed końcem mieliśmy sześć punktów straty. Nie, to nie mogło się udać. Realiści więc patrzyli na mecz z Wisłą Kraków i jaki wynik trzeba osiągnąć, żeby zapewnić sobie baraże i przede wszystkim baraże u siebie.

Przy komplecie publiczności, oszałamiającym dopingu i kapitalnej grze piłkarzy pokonaliśmy Wisłę 5:2. GieKSa grała jak z nut i nawet jak anulowali nam bramkę do szatni, to zaraz wychodząc z szatni Grzegorz Rogala strzelił być może gola sezonu, a może i życia. Chociaż, czekaj… Grzegorz co strzela bramki, to są kapitalne. Wygraliśmy i całe Katowice w niedzielny wieczór stały się kibicem Lechii Gdańsk. Grając w osłabieniu Lechiści pokonali Arkę, której do awansu wystarczał punkt w derbach Trójmiasta.

Otworzyła się droga do raju. Coś, co było naprawdę niemożliwe na początku roku, stało się faktem. GKS gra nie tylko o baraż, ale o awans bezpośredni. W bezpośrednim meczu o awans. Arka ma psychologiczną przewagę, bo przecież wystarczy jej remis. Ale czy nam nie wystarczał remis w meczu z Bytovią?… No dobra, żartowałem z tą przewagą psychologiczną. Dostali motywacyjnego antykopa od swoich własnych kibiców, więc mogliśmy być nieco spokojniejsi.

Reszta to historia, choć historia najnowsza. W tak ważnym meczu, w finale pierwszej ligi, na gorącym terenie rywala, przy ogłuszającym dopingu gospodarzy do ostatnich minut – zespół zagrał spokojnie, dojrzale, bez podpalania się i zrobił swoje. Ozdobą meczu był gol Adriana Błąda, ale tak naprawdę postawa drużyny była chłodna i wykalkulowana. Po prostu profesura.

Pięć zwycięstw z rzędu na koniec. I to nie z ogórkami. Z rewelacyjną Stalą oraz walczącymi zaciekle (choć bez powodzenia) Tychami i Wisłą, w końcu z Arką Gdynia, która po dwudziestu kolejkach znajdowania się nieprzerwanie w strefie awansu, w końcu na samym finiszu wypadła poza czołową dwójkę.

Powiedzieć, że to spektakularny wyczyn GieKSy to mało. W dobie awansów, mistrzostw, czołowych lokat, które nie tylko w pierwszej lidze, ale i w ekstraklasie osiągane są w wyniku wyścigu ślimaków, torpeda wystrzelona przez Rafała Góraka zrobiła to w sposób po prostu efektowny. Kapitalnie broniąc i strzelając całe mnóstwo bramek. Średnia całego sezonu to dwie bramki na mecz. Czy to może nie dać awansu?

To była wspaniała runda, mnóstwo emocji i wybuchów euforii. Żadne zwycięstwo nie było przypadkiem. Jak GieKSa wygrywała wysoko, to dlatego, że było jej mało. Gdy wynik był niekorzystny, napierali, żeby wygrać – a wspomniana bramka Araka z Tychami powinna być oprawiona w ramkę lub zamknięta do pudełka i wysłana do Sevres jako wzór GieKSiarskiego charakteru. Ale nie tego z kilkunastu ostatnich lat, tylko tego, który cechował ten klub w latach świetności.

GieKSiarze, mamy tę chwilę radości – po dziewiętnastu latach wracamy tam, gdzie nasze miejsce!

3 komentarze
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy, jednakże zastrzega sobie prawo do ich cenzurowania lub usuwania.

3 komentarze

  1. Avatar photo

    PanGoroli

    27 maja 2024 at 18:07

    GieKSa w Ekstraklasie. Shellu znów pisze. Piekło zamarzło…

  2. Avatar photo

    Łukasz Z

    27 maja 2024 at 20:28

    Super felieton, świetnie oddający ten piękny sezon! Brawo Trenerze, brawo Piłkarze, brawo cała Gieksa!!! Piękny czas😃

  3. Avatar photo

    Dąbrówka Małą Norma

    27 maja 2024 at 21:49

    Z artykułu wynika że nasi pierwszy raz od 20-30 lat zaczęli w końcu grać jak trzeba. To dobrze bo prędzej bym się spodziewał awansu z powodu ustaleń przy zielonym stoliku, idiotycznych przepisów uwalających tych co nie spełnią głupich wymogów albo przypadkowego wykorzystania złej passy konkurencji. 19 lat to różnica całego pokolenia i większość aktualnie praktykujących kibiców nie może pamiętać poprzednich lat rozgrywek w ekstraklasie. Pozdrawiam i niech nasi tego nie zmarnują.

Odpowiedz

Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Piłka nożna Wywiady

Okiem rywala: kibicowski boom na GieKSę zachwyca

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

W ostatnich tygodniach relacje z Częstochowy zdominowały czołówki serwisów sportowych w Polsce. Sprawcą zamieszania był przede wszystkim trener Marek Papszun, ale forma sportowa Medalików również jest godna podkreślenia. Jak w tym wszystkim odnajdują się kibice pod Jasną Górą? Zapytałem Roberta Parkitnego ze stowarzyszenia „Wieczny Raków”, który po raz drugi odpowiedział na nasze zaproszenie. Jednocześnie zachęcam do lektury naszej poprzedniej rozmowy, w której poruszyliśmy wiele tematów związanych z historią Rakowa i naszych pojedynków.

Meczem w Częstochowie otwieramy rundę rewanżową. Jak podsumujesz postawę Rakowa w pierwszej części sezonu?
Na początku Raków stracił, ale później odrobił i teraz nasze miejsce jest mniej więcej takie, jak należy. Natomiast z kilku względów była to dla nas ciężka runda, stąd wiele osób wyraża się o Rakowie negatywnie, nie mając pełnej wiedzy o tym, co tak naprawdę dzieje się w klubie. Ja nie mam potrzeby mówić i pisać o wszystkim tylko po to, aby zebrać dodatkowe lajki. Przede wszystkim kadra nie była odpowiednio zestawiona, aby łapać punkty na wszystkich frontach. Niektórzy powiedzą, że doszły duże nazwiska, takie jak Bulat, Diaby-Fadiga czy Konstantópoulos, mimo to na początku nie grało to, jak należy. Moim zdaniem drużyna potrzebowała czasu, aby wszystko mogło się zazębić. Zmian w kadrze było dużo, do tego doszły kontuzje, dlatego początek sezonu był ciężki. W pewnym momencie pojawiały się nawet głosy nawołujące do zwolnienia trenera, ale kryzysy trzeba przezwyciężać i cała sztuka polega na tym, aby w takich momentach karta się odwróciła. Nam się to udało i dziś idziemy jak burza w Europie, a w lidze też wyglądamy coraz lepiej. Uważam, że tę rundę zakończymy jeszcze dwoma zwycięstwami, niestety m. in. waszym kosztem. Koniec końców runda jesienna w naszym wykonaniu była dobra, natomiast jako kibic polecam krytycznie podchodzić do informacji podawanych w Internecie. Czasem spotykam się z opiniami, że ktoś nie pamięta tak słabego meczu, odkąd kibicuje Rakowowi – wtedy wiem, że nie mamy o czym rozmawiać, bo sam doskonale pamiętam ciężkie czasy w naszej całkiem niedawnej historii.

A co sądzisz o formie GieKSy?
Wydaje się, że ten sezon jest dla was cięższy niż poprzedni, w roli beniaminka. Z drugiej strony takie mecze jak pucharowy z Jagiellonią pokazują, że w waszej drużynie jest potencjał i gdybyś zapytał mnie o kandydatów do spadku, to nie wskazałbym w tym gronie GieKSy. Myślę, że te niegdyś „ulubione” przez was pozycje 8-12 w 1. lidze są teraz w waszym zasięgu, jeśli chodzi o Ekstraklasę. Natomiast z zachwytem obserwuję kibicowski boom na GieKSę, spowodowany m.in. nowym stadionem. Miałem okazję być w waszym sklepie „Blaszok”, który wygląda okazale, co chwilę przychodzili ludzie nie tylko na zakupy, ale też pogadać i zapytać o bieżące sprawy. Gdyby taki stadion jak wasz powstał w Częstochowie, to również byłby to dla nas impuls do kibicowskiego rozwoju.

Pytając o GKS w tym sezonie, przeważały opinie, że głównym powodem słabszej formy na początku sezonu był transfer Oskara Repki. Jak ten zawodnik odnalazł się pod Jasną Górą?
Pierwsze wejście Repki do zespołu było bardzo dobre. Z czasem nieco przygasł, być może z tego względu, że Marek Papszun wymaga więcej niż w większości innych klubów, nie tyle w kwestii samego zaangażowania na boisku, ale przede wszystkim całej otoczki. Była taka sytuacja po naszym meczu z Górnikiem, przegranym u siebie 0:1, który był chyba najsłabszy w całej rundzie: gra była fatalna i gdy po meczu trener nie przebierał w słowach, to mocno oberwało się m. in. Repce. Oskar wylądował na ławce i było to trudne zderzenie z rzeczywistością Marka Papszuna. Być może w GieKSie wyglądało to inaczej – po porażce trener reagował w inny sposób, jak przystało na beniaminka, natomiast w Rakowie wylicza się każdy błąd. Sam nie zwracam dużej uwagi na aspekty piłkarskie, ale czytałem opinie, że w ostatnim meczu ze Śląskiem Repka był jednym z naszych najsłabszych ogniw. Dla mnie jest to piłkarz z ogromnym potencjałem, pozostaje jednak pytanie, czy na dłuższą metę dopasuje się do naszego stylu gry. Z drugiej strony za chwilę w Rakowie będzie nowy trener, więc rola Repki też może się zmienić.

Jest też piłkarz, który kiedyś próbował podbić Częstochowę, a dziś nie wyobrażamy sobie bez niego GieKSy. Uważasz, że patrząc na obecną formę Bartosza Nowaka, odpuszczenie go przez Raków było błędem?
Przede wszystkim Bartek jest fajnym człowiekiem – otwartym, uśmiechniętym, radosnym. Widać, że gra sprawia mu przyjemność. Trudno uważać jego transfer za błąd. Kiedyś przygotowałem dla trenera statystykę zawodników, którzy nie sprawdzili się w Rakowie – większość wylądowała w 2. lub 3. lidze. Tacy jak Nowak są wyjątkami, ale nie znam dokładnie kulis jego odejścia – może sam na to nalegał, a może naciskał agent. Ja widziałbym Bartka w Rakowie, ale w tamtym czasie rywalizacja na jego pozycji była ogromna. Ponadto czasem po prostu tak jest, że w jednym klubie zawodnik gaśnie, a gdzie indziej, przy innym trenerze rozkwita i taki transfer okazuje się strzałem w dziesiątkę.

Gdy pojawiła się informacja, że Papszun wraca, miałem mieszane uczucia, zastanawiając się, czy jest szansa po raz drugi napisać tę samą historię” – to twoje słowa z naszej poprzedniej rozmowy. Wszystko wskazuje na to, że twoje obawy były słuszne.
Mimo całego zamieszania, jakie od kilku tygodni trwa w Częstochowie, z Markiem Papszunem wciąż mam dobre relacje. Po jednym z ostatnich meczów porozmawiałem trochę dłużej z trenerem i poznałem jego punkt widzenia oraz odczucia co do obecnej sytuacji w klubie. Dlatego teraz, gdy spotykam się z innymi kibicami i słucham niepochlebnych opinii na temat trenera, to staram się tonować nastroje. Trener Papszun nie jest idealny ani bezbłędny, ale takie sprawy często mają drugie dno i nie inaczej jest w tym przypadku.

Po ewentualnym odejściu Marek Papszun zachowa status legendy?
Pod koniec jego pierwszej kadencji byłem wśród inicjatorów uroczystego pożegnania trenera w naszym kibicowskim lokalu, wręczyliśmy mu też piłkę z napisem „trener – legenda”. Żegnaliśmy go jak króla, tymczasem niedługo później on wrócił. To dowód na to, że zarząd nie był przygotowany na jego odejście, decydując się na Dawida Szwargę. Poza tym nastroje byłyby inne, gdyby w poprzednim sezonie Raków zdobył mistrzostwo. Nie każdemu pasuje praca z Markiem Papszunem, ale trzeba pamiętać, że w tym, co robi, jest profesjonalistą i nawet w sytuacji, gdy jedną nogą jest w Legii, to jego piłkarze wychodzą na boisko przygotowani i wygrywają kolejne mecze. Po pamiętnej konferencji wielu w to zwątpiło – pojawiły się głosy, że piłkarze będą grać przeciwko trenerowi. Z kolei po wysokich zwycięstwach z Rapidem i Arką ci sami ludzie mówili: wygrali, bo chcieli zrobić na złość Papszunowi. Można oszaleć…

Po deklaracji trenera o chęci trenowania Legii studziłeś na Twitterze gorące głowy częstochowskich kibiców. Jakie uczucia dominują – zawód czy zrozumienie?
Zdecydowanie negatywnie odebrano tę wypowiedź trenera, przede wszystkim co do miejsca i czasu. Natomiast ja patrzę na to w inny sposób. Owszem, trener mógł to rozegrać inaczej, ale z drugiej strony, gdyby tego nie zrobił, a niedługo później wypłynęłaby informacja o jego przejściu do Legii, to spotkałby się z zarzutem, że nas zdradził i ukrywał prawdę. Wszyscy wiemy, że Papszun jest Legionistą, warszawiakiem i prowadzenie stołecznych zawsze było jego marzeniem. W Częstochowie zrobił kawał dobrej roboty, dlatego nie widzę w jego słowach aż tak dużej sensacji, jak przedstawiają to media.

Kwestia „transferu” Papszuna do Legii jest już oficjalna?
Nie mam pojęcia. Oficjalne jest porozumienie Rakowa z Łukaszem Tomczykiem – trenerem Polonii Bytom. Było już wiele wersji rozwoju sytuacji, natomiast jeśli miałbym obstawiać, to moim zdaniem Papszun zostanie w Częstochowie do końca rundy (kilka godzin później taką informację podał Tomasz Włodarczyk w serwisie meczyki.pl – przyp. red.).

W ostatnich tygodniach forma zarówno Rakowa, jak i GKS-u wyraźnie poszła w górę. To, co jeszcze nas łączy, to lanie od ostatniego w tabeli Piasta Gliwice. Jak do tego doszło w Częstochowie?
Na ten temat nie powiem zbyt wiele, bo choć w ciągu ostatnich 18 sezonów opuściłem zaledwie siedem domowych meczów Rakowa, to właśnie z Piastem był jeden z nich. Ani go nie oglądałem, ani też nie analizowałem tej porażki. Po pierwsze, Daniel Myśliwiec jest dobrym trenerem i szybko odcisnął swoje piętno na drużynie, a po drugie liga jest mega wyrównana i nawet tak niskie miejsce w tabeli jak Piasta nie znaczy, że nie potrafią się odgryźć. Inna sprawa, że Rakowowi zawsze lepiej gra się z drużynami z czołówki – nie wiem, czy to kwestia motywacji, czy czegoś innego. Mimo że Piast zdobył 6 punktów z naszymi drużynami, to uważam, że w końcowym rozrachunku znajdzie się mimo wszystko w trójce spadkowiczów.

Jeśli natomiast chodzi o czołówkę ligi, to wielokrotnie podkreśla się w mediach postawę Jagiellonii, która dobrze prezentuje się we wszystkich rozgrywkach. Tymczasem Raków radzi sobie równie dobrze, o ile nie lepiej, bo w przeciwieństwie do Jagi nadal ma szansę na Puchar Polski. Cele na ten sezon pozostają niezmienne?
Zdecydowanie. Zarówno trener, jak i piłkarze zarabiają takie pieniądze, że nie ma innego celu jak mistrzostwo. Pochwały dla Jagiellonii przypominają mi laurki dla Rakowa przy okazji marszu z 1. ligi do Ekstraklasy – jak to wszystko było doskonale poukładane. Jaga wygląda nawet lepiej – ogromny stadion, odpowiednie zaplecze infrastrukturalne i kibicowskie. Z kolei Raków jest w Polsce wyśmiewany przede wszystkim za brak stadionu. Mieliśmy swoje pięć minut zachwytów w mediach, a teraz każdy gorszy moment jest dodatkowo rozdmuchiwany. Nic się jednak nie zmienia: zarówno mistrzostwo, jak i Puchar Polski są dla nas mega ważne. Do tego jak najdłuższa gra w Lidze Konferencji. Po to sztab liczy tylu ludzi, by odpowiednio przygotować zespół do wszystkich rozgrywek, a wyniki muszą przyjść. Tym bardziej że w Pucharze robi się powoli autostrada do finału.

Musicie tylko uważać, by nie utknąć na bramkach z napisem „GKS Katowice”, ale przy odpowiednim zrządzeniu losu być może jeszcze będzie okazja o tym porozmawiać. Tymczasem skupiacie się na lidze i rozgrywkach europejskich. Czujecie się już w Sosnowcu jak u siebie?
W żadnym wypadku. Nie było tak ani w Bełchatowie, ani teraz w Sosnowcu. Trzeba być wdzięcznym włodarzom obu miast, że Raków miał gdzie grać, ale nie da się czuć dobrze poza Częstochową. Niby to tylko 60 kilometrów, ale każdy mecz w Sosnowcu bardziej przypomina bliski wyjazd niż mecz u siebie. Ciężko przyciągnąć tłumy na takie mecze, szczególnie tych najmłodszych – w Częstochowie byłoby to dużo prostsze. Sam stadion jest kapitalny do oglądania meczu, natomiast u siebie będziemy tylko w Częstochowie, choć na ten moment jest to nierealne. I pewnie w ciągu najbliższych lat się to nie zmieni.

Mimo że spodziewam się odpowiedzi, to i tak zadam ci to samo pytanie, co ostatnio: co nowego dzieje się w sprawie stadionu dla Rakowa?
Odpowiadam tak samo: nic się nie dzieje. Jakieś rozmowy się toczą, ale dopóki nie zobaczymy łopat na terenie budowy, to nie uwierzymy w żadne obietnice. Nie da się ukryć, że blokuje to rozwój klubu i Marek Papszun musi czuć to samo. Za każdym razem słyszy od prezesa, że rozmowy z Miastem są w toku – po pięciu czy sześciu latach można mieć już tego dość.

W poprzednim sezonie typowałeś gładkie 3:0 dla Rakowa w Częstochowie, tymczasem mecz potoczył się zupełnie inaczej.
Rzeczywiście, mój typ się nie sprawdził i po meczu śmiałem się w duchu, co ze mnie za znawca. Moim zdaniem tym meczem przegraliśmy mistrzostwo Polski, więc po czasie zabolało podwójnie. Szczególnie nie lubię przegrywać z Legią, Widzewem czy Lechem, a tutaj przyszła porażka z beniaminkiem. Mówi się trudno, bo takie wpadki się zdarzają. Myślę, że w najbliższą niedzielę 3:0 dla nas już musi być. Raków jest w gazie, a GieKSa będzie delikatnie podmęczona pojedynkiem z Jagiellonią, który musiał was sporo kosztować. Raków też co prawda grał ze Śląskiem, ale moim zdaniem wyglądało to trochę tak, jakby grał na pół gwizdka. Dlatego forma fizyczna będzie działać na naszą korzyść.

Wiem, że byłeś na Nowej Bukowej w pierwszej kolejce tego sezonu. Jak wrażenia?
Jak wspominałem w naszej poprzedniej rozmowie, tylko raz miałem okazję być na starej Bukowej – załapałem się na ostatni wyjazd w ubiegłym roku. W tym sezonie wiedziałem, że z powodu narodzin dziecka będę musiał odpuścić część wyjazdów, dlatego ucieszyłem się, że do Katowic jechaliśmy na samym początku i zdążyłem się do was wybrać. Miałem podobne odczucia jak z meczu w Lublinie – imponujący stadion, wszyscy ubrani na żółto, mnóstwo ludzi i kapitalny doping. Wielokrotnie podkreślałem, że doping ekip ze Śląska, takich jak GieKSa czy Górnik, to ścisły top w Polsce. Co do samego meczu to nie powiem za wiele, bo nie należę do tych, którzy szczególnie skupiają się na analizie boiskowych wydarzeń, najważniejsze było zwycięstwo 1:0. Cały wyjazd wspominam więc bardzo dobrze, z wyjątkiem incydentu z rozpylonym gazem, który wprowadził trochę zamieszania.

Kontynuuj czytanie

Felietony Piłka nożna

Plusy i minusy po Rakowie

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Po meczu z Rakowem można było odnieść wrażenie, że ktoś przewinął taśmę o kilka kolejek wstecz i z powrotem wrzucił GieKSę w tryb „mecz do ukłucia, ale nie do wygrania”. To nie był występ fatalny, ale zdecydowanie taki, który pozostawia po sobie uczucie niedosytu.

Kilka naprawdę obiecujących momentów w pierwszej połowie, trzy sytuacje, które aż prosiły się o lepsze ostatnie podanie lub dokładniejszy strzał, a jednocześnie za mało konsekwencji, by z Częstochowy wywieźć choćby punkt. Raków – drużyna w formie, w gazie, z szeroką kadrą – przycisnął po przerwie i to wystarczyło na jedno trafienie. Problem w tym, że my nie wykorzystaliśmy swoich szans wtedy, gdy mieliśmy ku temu przestrzeń. Zapraszam na plusy i minusy po meczu z Rakowem.

Plusy:

+ Pomysł na mecz w pierwszej połowie
Raków nie dominował od początku. GieKSa bardzo dobrze wyglądała w pressingu i w szybkim wyprowadzaniu piłki. Były momenty, w których to katowiczanie wyglądali dojrzalej – szczególnie do 30. minuty. Szkoda tylko, że z tego pomysłu nie udało się „wcisnąć” bramki.

+ Jędrych i Klemenz 
W pierwszych 30 minutach GieKSa miała sytuacje… po stałych fragmentach i dobitkach właśnie środkowych obrońców. Jędrych dwa razy huknął z powietrza tak, że gdyby piłka zeszła, choć o pół metra, mielibyśmy kandydata do gola kolejki. Klemenz czyścił kluczowe akcje Rakowa – chociażby Makucha z 19. minuty. Solidny występ tej dwójki, szczególnie w pierwszej połowie.

Minusy:

– Niewykorzystane setki
To jest największy grzech tego meczu. Sytuacja 3 na 1 w 37. minucie – Zrel’ák mógł strzelić albo wystawić, a nie zrobił… niczego. W drugiej połowie Marković z pięciu metrów trafił w poprzeczkę, mając przed sobą pół bramki. W takim spotkaniu, jeśli masz 2-3 okazje, to musisz coś z nich zrobić, jeśli chcesz myśleć o wygranej.

– Statyczna reakcja przy straconej bramce
To był gol, którego można było uniknąć, bo sama akcja nie była wybitnie skomplikowana. Niestety Galan był spóźniony, a Brunes zupełnie niekryty. Raków przyspieszył w drugiej połowie, ale to nie był jakiś huragan – po prostu konsekwentna i cierpliwa gra.

– Głęboko i chaotycznie w drugiej połowie
Po 60. minucie w zasadzie przestaliśmy utrzymywać piłkę. Oderwane akcje, straty, chaos, brak wyjścia do pressingu. Raków to wykorzystał i zamknął GieKSę na długie minuty. Paradoksalnie – nie tworzyli sytuacji seryjnie, ale całkowicie przejęli inicjatywę. A my nie potrafiliśmy odpowiedzieć.

Podsumowanie:

GKS nie zagrał w Częstochowie meczu złego. Zagrał mecz… do wzięcia. I właśnie dlatego jest tyle rozczarowania.

To spotkanie nie zmienia obrazu całej jesieni. Wręcz przeciwnie – potwierdza, że ta drużyna gra dobrze. 6 zwycięstw w 7 ostatnich meczach przed Rakowem to nie przypadek. 20 punktów po jesieni w tak spłaszczonej tabeli to naprawdę solidny wynik. GieKSa po fatalnym starcie wróciła do ligi z jakością.

Ten mecz można było zremisować. Można było nawet wygrać. Nie udało się – ale też nie ma tu powodu, by bić na alarm. Przy takiej dyspozycji, jak z Motoru, Korony, Niecieczy, Jagiellonii, Pogoni czy w pierwszej połowie z Rakowem – GKS będzie punktował. Wiosna zacznie się praktycznie od zera, bo cała dolna połowa tabeli wciągnęła się w walkę o utrzymanie.

GieKSiarz

Kontynuuj czytanie

Piłka nożna

Nowa Bukowa pisze swoją historię

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Gdy wydaje nam się, że i tak dużo przeżyliśmy w tym roku, GieKSa dokłada kolejną cegiełkę. Do wspomnień. Do historii. Do legendy. Rok 2025 to kolejny, który będziemy mogli wspominać z rozrzewnieniem i dumą. To nie jest jeszcze podsumowanie, bo czeka nas niedzielny mecz z Rakowem Częstochowa. Ale to, jak szybko Nowa Bukowa zaczęła pisać swoją historię, jest po prostu ewenementem. Ten stadion to już nie nowość i ciekawostka. To miejsce, w którym JUŻ przeżyliśmy piękne chwile, o których będziemy pamiętać na zawsze.

Wczorajsze późne popołudnie i wieczór było magiczne. Nie pamiętam tak głośnych i długich podziękowań i świętowania po meczu. Mimo mniejszej niż na meczach ligowych frekwencji było w tym tyle esencji, a euforia utrzymująca się po bramce Bartosza Nowaka była ciągle wyczuwalna. Nasz zespół osiągnął naprawdę wielki sukces ogrywając – nie waham się tego określenia użyć – obecnie najlepszą drużynę w Polsce. Tak, Jaga mimo chwilowego zawahania (które i tak nie jest naznaczone porażkami), jest w mojej opinii najlepiej i najrówniej grającą drużyną naszej ekstraklasy. I co najlepsze – GieKSa wygrała ten mecz zasłużenie. Znów żelaznym realizowaniem taktyki i przede wszystkim efektywnością w działaniu. Piłkarze Jagi dwoili się i troili próbując wejść w nasze pole karne, a wręcz bramkowe, ale zaraz mieli naprzeciw siebie gąszcz nóg i tułowi katowickich rywali. Nasi piłkarze byli jak smok, któremu w momencie obcięcia jednej nogi (czytaj minięciu jednego przeciwnika), wyrastały trzy nowe. Przez to Jaga nie stworzyła sobie bardzo klarownych sytuacji. Było kilka zamieszań, kilka strzałów z dystansu, kilka interwencji Strączka. Ale summa summarum, podobnie, jak w meczu z Pogonią, zagrożenia wielkiego z tej ofensywy Jagi nie było.

Pan Piłkarz Bartosz Nowak… Boże. Przecież to jest obecnie najlepszy piłkarz ekstraklasy. Inteligencja i efektywność tego zawodnika sprawia, że śmiało może on kandydować do najlepszego piłkarza GKS w ostatnim dwudziestoleciu. Przy czym nie mówimy tu o dorobku, długiej grze, tylko walorach czysto piłkarskich. Uważam, że od czasu Przemysława Pitrego nie mieliśmy tak dobrego zawodnika, tyle że Bartek i od tego zawodnika jest dużo lepszy. To inny poziom, inna liga. Cieszmy się, że mamy takiego piłkarza w swoich szeregach. W poprzednim sezonie trochę kręciliśmy nosem, bo choć zawodnik imponował swoimi niekonwencjonalnymi zagraniami i również był efektywny, zaliczał asysty, to jakoś mieliśmy wrażenie, że jest tego za mało, jak na jego potencjał. Teraz ten potencjał wybuchł ze zdwojoną siłą. Zawodnik jest to wprost doskonały i dla takich ludzi dzieci zaczynają się interesować piłką nożną i wieszają plakaty nad łóżkiem. Po prostu mistrz.

W wywiadzie dla GieKSaTV Bartek powiedział, że pierwsza bramka to w zdecydowanej większości zasługa Marcela Wędrychowskiego. Mam z tym stwierdzeniem problem, bo zgadzam się, ale nie do końca. To znaczy uważam, że większość zasługi w tym golu jest i Marcela, i Bartka. Wiem, że to wbrew logice, ale trudno. Zaraz się skupię na Marcelu, ale to co zrobił Bartosz tym minięcie na spokoju przeciwnika to też był majstersztyk. Przecież gdyby uderzył od razu, ryzykowałby trafieniem w blokujących przeciwników. A tak zamarkował strzał, nawinął i już nie miał żadnych przeszkód, by trafić do siatki. To był jego kunszt. Wielu piłkarzy stosuje nadmierne dryblingi, nawet w takich sytuacjach, ale często są one zupełnie bez sensu. Tutaj było to działanie w ściśle określonym celu – zwiększenia prawdopodobieństwa zdobycia bramki. I to się udało perfekcyjnie.

W pierwszej połowie Bartek często stosował taki subtelny pressing, próbował przewidzieć błąd rywala, więc gdy Piekutowski miał piłkę, robił taki ruch, to w lewo, to w prawo, by ewentualnie przeciąć piłkę. Dosłownie pomyślałem sobie wtedy, że mało prawdopodobne jest, że coś takiego się uda, ale po chwili przyszła druga myśl: Pan Piłkarz Bartosz Nowak wie, co robi i skoro tak robi, to jest duża szansa, że w końcu będzie z tego efekt. I choć nie bezpośrednio, to jednak taki błąd przeciwnika wykorzystał właśnie Marcel Wędrychowski. To jak katowicki De Bruyne wyczuł i doskoczył do golkipera gości, to też była klasa. Liczyła się szybkość. I oczywiście geneza tego gola jest po stronie Marcela. A potem był już kunszt Nowego.

W ataku zagrał tym razem Ilja Szkurin. Zawodnik przepychał się z rywalami, walczył. Sytuacji przez sporą część meczu nie miał. Ale jak już przyszło do pokazania swoich umiejętności, to i tu Białorusin spisał się świetnie. Najpierw świetne przyjęcie klatką, potem asysta oczywiście od Nowaka, no i pozostało już pewne wykończenie. Choć przyznam, że bardziej niż ten gol, podobało mi się zachowanie Ilji, przy golu na 3:1. Poszedł jak ten dzik na Vitala i już sam nie wiem, czy nasz zawodnik dziubnął tę piłkę czy rywal, ale ta agresja to było coś wspaniałego i doprowadziła ona do tego, że piłka trafiła pod nogi Nowaka, a ten – znów w wybitny sposób – strzelił niczym bilą do łuzy. W ogóle mam wrażenie między Szkurinem, a Nowakiem jest jakaś chemia, to jak współpracują i cieszą się wspólnie po bramkach, ten uśmiech na ustach i radość – coś pięknego. A Ilja w ogóle jeszcze punktuje u mnie dodatkowo tym, że ma kota – ale to już prywata 😉

Około 80. minuty byłem też pod wrażeniem jednej rzeczy i bardzo ceniłem nasz zespół. Mianowicie za to, że nie cofnęliśmy się do głębokiej defensywy. Oczywiście kilka razy byliśmy bardzo głęboko, bo Jaga rzuciła na nas wszystkie siły, do Imaza dołączyli Pululu czy Pietuszewski i mając dwubramkową stratę, logicznym było, że ruszą na nas. I czasem zakotłuje się w polu karnym. Jednak GieKSa starała się jak tylko mogła oddalić grę i dość często to się udawało. Ceniłem to dlatego, bo nieraz w takiej sytuacji zespoły cofają się już na stałe w swoją szesnastkę i tylko czekają na wymiar kary. Zamiast po prostu grać swoje. Powiedziałem sobie wtedy w duchu – właśnie w tej 80. minucie – że jeśli GKS straci dwa gole, to nie będę miał żadnych pretensji za ten sposób gry, bo ostatecznie to zmniejsza ryzyko utraty bramek, a nie zwiększa. Ostatecznie Jagiellonia strzeliła gola z rzutu karnego, bo Rafał Strączek w drugim meczu z rzędu znokautował rywala (poprzednio Kuuska, teraz Pozo), ale to była jedyna bramka gości w tym spotkaniu. I Rafał się do tego przyczynił również, broniąc dobrze i pewnie.

Ten mecz miał kilka analogii ze spotkaniem z ekstraklasy z poprzedniego sezonu. Znów wygraliśmy 3:1. Znów gola strzelił Pululu. I znowu katowiczanie zdobyli bramkę po fatalnym błędzie rywali w wyprowadzaniu piłki. Wtedy Nowak odebrał piłkę Halitiemu i gola strzelił Adrian Błąd, tym razem to Nowy był egzekutorem po świetnym odebraniu od Piekutowskiego. I znów euforia.

Dodajmy, że to już druga bramka w tym sezonie, w której nasz piłkarz odbiera piłkę bramkarzowi przeciwnika. W Płocku Rafałowi Leszczyńskiemu futbolówkę sprzed nosa zgarnął Marcin Wasielewski. Pressing się opłaca!

Nie zapominajmy też o świetnej defensywie naszej drużyny. To była kontynuacja gry z meczu z Pogonią. Poświęcenie, żółty (w tym przypadku czarny) mur naszych piłkarzy, wślizgi, bloki i wybloki. To co było naszym mankamentem na początku sezonu, w dwóch ostatnich meczach stało się chlubą. Nasz zespół znakomicie gra w obronie. A jeśli dołożymy do tego fakt, że nie opieramy się tylko na kontrach, tylko budujemy ciekawie swoje akcje ofensywne, można powiedzieć, że rozwój tej drużyny trwa w najlepsze.

Kolejnym naszym problemem były tracone nałogowo bramki do szatni. Już o tym zapomnieliśmy, choć Pululu akurat trafił na kilka minut przed końcem. Ale ostatnio mamy mecze na zero z tyłu, tych goli do szatni też po prostu nie zaliczamy. A tymczasem trend się odwrócił. Gdy ja się cieszyłem, że mamy spokojne 0:0 do przerwy i jedna minuta doliczona, GieKSa przeprowadziła swoją skuteczną akcję. Dla mnie to był totalny bonus, bo mentalnie byłem przy remisie do przerwy. A potem w doliczonym czasie całego meczu Bartosz ponownie strzelił gola.

Euforia po tej bramce była niebywała. Z wszystkich spadło ciśnienie. Te okrzyki „GKS! GKS!” i „Loooo, lolo loooooooo” po bramce przypominały stare czasy, jeszcze z lat 90., kiedy właśnie tak celebrowało się bramki. Absolutnie piękna sprawa.

Trener oczywiście na konferencji jest „oficjalny”, więc gdy zapytałem go, czy ma satysfakcję, że utarli nosa Jagiellonii za ten mecz ligowy, który się nie odbył powiedział, że nie rozpatruje tego w takich kategoriach. Za to my, jako kibice możemy – bo to też jest kwintesencja kibicowania, takiego bym powiedział w stylu angielski, czyli takie prztyczki, docinki. Więc troszkę Jaga dostała za swoje za to, że nie przygotowali boiska i lekceważąco podeszli zarówno do naszej drużyny, jak i kibiców, którzy do Białegostoku przyjechali. Chytry traci. Więc nie było co kombinować, trzeba było w tamtą niedzielę zagrać. Choć może Jaga wiedziała, co ją czeka i po prostu się bała?…

Myślałem o takim performancie, żeby trenerowi Siemieńcowi wręczyć łopatę do odśnieżania po meczu, ale stwierdziłem, że nie będę takich cyrków robił, choć wydaje mi się to całkiem zabawne (ach, pamiętny Puchar Pepco). Jednak nawet gdybym już miał sprzęt przygotowany, to w ostatniej chwili bym zrezygnował. Widząc przybitego trenera gości, włączyłaby mi się empatia i po prostu bym mu już nie dowalał. Poza tym mógłbym z tej konfrontacji nie wyjść żywy 😉

Jesteśmy w ćwierćfinale. Po raz pierwszy od 21 lat. W końcu po latach upokorzeń, kompromitacji i pucharowych dramatów, przeszliśmy już trzy rundy i zagramy na wiosnę w tych rozgrywkach. Czy znów naszym przeciwnikiem będzie ekipa z ekstraklasy? A może jakaś drużyna z niższej ligi? W ósemce znalazły się Avia Świdnik, Zawisza Bydgoszcz i Chojniczanka. To byłyby bardzo ciekawe opcje. W każdym razie droga na Narodowy zrobiła się realna. Trzeba będzie walczyć o to ze wszystkich sił.

W niedzielę Raków. Na zakończenie roku. GKS Katowice ma obecnie sześć zwycięstw w siedmiu ostatnich meczach. Bilans to znakomity. Trochę osób wieszczyło, że po porażce z Piastem w pozostałych spotkaniach nie zdobędziemy już żadnych punktów, że wszystko przegramy. Tymczasem mecz w Białymstoku się nie odbył, a potem z Pogonią i Jagą GKS po bardzo dobrej grze odniósł zwycięstwa. Naprawdę – wierzmy w tę drużynę.

Oczywiście z Rakowem łatwo nie będzie, bo piłkarze Marka Papszuna złapali dobry rytm. Odprawili z kwitkiem Rapid Wiedeń i Arkę strzelając im po cztery gole, wyeliminowali także Śląsk Wrocław. Więc przeciwnik jest trudny, ale przecież w lutym pokonaliśmy go w Częstochowie. A GieKSa jest na tyle w dobrej dyspozycji, że nie ma powodów, by nie wierzyć, że przy Limanowskiego nasz zespół nie jest w stanie grać o zwycięstwo.

Kontynuuj czytanie

Zobacz również

Made with by Cysiu & Stęga