Felietony
Moje wspominki cz.1 – Widzew u siebie
Pomysł na cykl wspomnień chodził mi już po głowie od kilku rund, zawsze jednak brakowało czasu, aby go rozpocząć. Tym razem – z okazji rozpoczynającego się sezonu – postaram się trochę powspominać dawne i nieco mniej dawne czasy związane z moją obecnością na meczach GieKSy. Teksty będą związane z rywalizacją z drużyną, z którą GieKSa ma właśnie zagrać na stadionie, na którym mecz będzie rozgrywany. Na początek więc kilka „retrospekcji” z meczów z Widzewem u siebie.
Liga za puchar
To był mój pierwszy mecz z Widzewem, ale chyba najbardziej dramatyczny. Rok 1997. Kilkanaście dni wcześniej katowiczanie ograli piłkarzy Franciszka Smudy 2:0 w półfinale Pucharu Polski. Roiło się od komentarzy, które nakazywałyby oddać łodzianom punkty w lidze. Widzew z Legią wówczas zdominowały kompletnie polską ligę i między sobą walczyły o mistrzostwo, wygrana w Pucharze Polski była więc olbrzymim sukcesem katowiczan.
I już w piątej minucie przecierałem oczy ze zdumienia, gdy po lekkim strzale Majaka piłka pół godziny leciała do bramki, a Mariusz Luncik stał niemal, że podpierając się rękami pod boki i czekał tylko, jak piłka przekroczy linię bramkową. Bramka kuriozalna, niebywała i świadcząca, że mecz jest ustawiony. Tak to wówczas wyglądało. Ze zdumieniem więc oglądałem, jak na sam koniec pierwszej połowy Sławek Wojciechowski prawą (!) nogą pięknym strzałem doprowadza do wyrównania. Wszystko wróciło jednak do normy, gdy w 46. i 47. minucie rywale strzelili dwa gole, przy czym bramka Wyciszkiewicza była dziwna w tym względzie, że piłka przeleciała przez dziurę w siatce i z perspektywy Blaszoka wyglądało to tak, jakby strzał był niecelny, a sędzia nie uznał bramki. Nerwom nie było końca. Zrobiło się gorąco na Blaszoku, część kibiców zaczęła głośno wyrażać co myśli o postawie zespołu, a głównie Adama Ledwonia, o którym mówiło się już dużo wcześniej w kontekście zainteresowania Widzewa jego osobą. Kibice dawali do zrozumienia, że Ledek powinien tam odejść… Inna część kibiców nie zgadzała się z tymi opiniami i tak mieliśmy jeden z mniej chlubnych epizodów z historii kibicowskiej GieKSy. Tymczasem Ledek szybko… strzelił gola, a po kilkunastu minutach wyrównał Wojciechowski. Zawodnicy GieKSy odgryźli się kibicom na Blaszoku i również zademonstrowali, co myślą o wcześniejszych przyśpiewkach. Ja sam natomiast znów nie mogłem uwierzyć, że jest remis 3:3 i myślałem sobie – a może jednak, a może wygrają, może będzie czysto. Inna myśl była taka, że skoro ustawiają to i tak robią to nieźle i starają się odrzucić podejrzenia (co innego jakieś problematyczne karne i samobóje w 90. minucie). Niedługo jednak Majak strzelił drugiego swojego gola i ostatecznie Widzew wygrał w Katowicach.
Dokładnie dwa tygodnie później łodzianie rozegrali spektakularny mecz na Łazienkowskiej (słynne 3:2). A GieKSa? Poprzegrywała prawie wszystko do końca sezonu, straciła trzecie miejsce premiowane awansem do Pucharu UEFA, przegrała finał Pucharu Polski. Dwa ostatnie mecze z Legią również miały być ułożony, ale nie były. Legia wygrała i ostatnią ligową kolejkę (grała już o pietruszkę) i finał pucharu. Wielki niedosyt w Katowicach po tym sezonie pozostał…
Litewski snajper i norweskie tyczki
W pierwszym sezonie po awansie do ekstraklasy, czyli w rozgrywkach 2000/01 GieKSie wiodło się kiepsko. Do 10. kolejki nasz zespół pozostawał bez wygranej. Wtedy na Bukową przyjechała Legia i przegrała 0:1. GKS zaczął grać lepiej i kolejne dwa mecze na Bukowej również były ze zdobyczą punktową. Najpierw 3:0 wygrana z Ruchem Radzionków, a potem przyjechał Widzew.
W GieKSie od pierwszej minuty grał Grażvydas Mikulenas, a po przeciwnej stronie jego rodak Robertas Poskus. Ja jednak zapamiętałem ten mecz ze względu na dwóch… Norwegów w Widzewie, którzy dosłownie na chwile pojawili się w ekstraklasie. Niejacy Evensen i Karlsen zaliczyli odpowiednio 3 i 4 mecze w Polsce. I w ich karierach były to jedyne mecze rozegrane w barwach innego klubu niż norweski. Evensen i Karlsen – obudzony w środku nocy wymienię te dwa nazwiska beż zająknięcia 😉
Mikulenas szybko strzelił bramkę dla GKS, wyrównał Mirek Szymkowiak z rzutu wolnego. To miało być dośrodkowanie, ale nikt nie przeciął i wyszedł gol. To był przedostatni mecz Szymka dla Widzewa, bo po rundzie przeszedł do Wisły Kraków, gdzie zrobił jeszcze większe postępy. Daj nam Boże dzisiaj takich pomocników w reprezentacji jak Szymkowiak… Potem jednak drugiego gola dla GKS zdobył Marcin Bojarski, a trzeciego znowu Miki. Mam przed oczami tego gola – obrońcy Widzewa (być może Evensen lub Karlsen) stoją w polu karnym i jest tam też w pobliżu któregoś z nich piłka. Nic nie robią jednak – tylko stoją. Mikulenas wbiega po prostu jak w masło przechwytuje piłkę, mija tyczki slalomowe i strzela gola. Masakra. Po takim golu prawdopodobnie obrońcy nie mieli życia. Chodzi mi po głowie, że najbliżej piłki wówczas był Przemysław Urbaniak, ale nie jestem tego pewien. Bardzo żałowałem, że Mikulenas w końcówce nie wykorzystał rzutu karnego, bo hat-tricki w GieKSie w tym okresie to była absolutna rzadkość. Ale wygrana stała się faktem.
Klops Piotra Lecha w cieniu World Trade Center
11.09.2001. Ta data mówi wszystko. W ten dzień GKS grał zaległy mecz z Widzewem. To były mimo wszystko jeszcze jakieś tam początki internetu (a ściślej, nie wszyscy jeszcze wtedy mieli stałe łącza, łączyło się czasowo przez modem). Komórki jednak już były używane i też… to były raczej ich początki. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze, to był wtorek, pamiętam, że ostatnią lekcją był WF, na którym graliśmy w siatkę. Pamiętam, jak poszedłem posilić się za ostatnie grosze (oprócz kasy na bilet) do KFC. Dostałem SMS-a, że „coś się dzieje w Stanach”, że „płonie Pentagon”, ale szczegółów nie znałem i w błogiej nieświadomości żyłem aż do powrotu do domu.
Sam mecz z Widzewem był nudny jak flaki z olejem. GKS Miał zmazać plamę z fatalnego 1:5 z Wisłą cztery dni wcześniej (pamiętne 5 bramek Żurawskiego, to tak apropo’s wspomnianych hat-tricków). Niestety mecz był słaby, a na domiar złego Sławomir Suchomski pokonał w końcówce Piotra Lecha. Nie wiem czy telewizje zarejestrowały tego gola, ale nie miałem okazji tego w TV później zobaczyć. Pamiętam tylko, że to był jakiś potężny klops Lecha, który chyba coś a la wrzucił sobie piłkę do bramki. Plama nie została więc zmazana, GKS przegrał, a ja po powrocie dowiedziałem się szczegółów o USA. Powiedziałem moim rodzicom, że „słyszałem tylko, że Pentagon się pali”…
Cudownie w Jaworznie – załamany Janas
Jeden najlepszych meczów ostatnich lat. Do Jaworzna, gdzie GKS grał jako gospodarz, przyjechał Widzew, który miał przypieczętować awans do ekstraklasy. I szybko objął prowadzenie po samobójczym golu… Mateusza Kamińskiego (to był pierwszy samobój Kamyka dla GKS). Do przerwy było 0:1, w przerwie komentator TVP Marcin Zawacki dał mi na osłodę gorzkiej czekolady…). Po przerwie mieliśmy jednak koncert – wyrównał Grzegorz Goncerz, potem strzelił Tomasz Hołota i w końcu sytuację sam na sam wykorzystał Krzysztof Kaliciak. Stadion przy Krakowskiej eksplodował, spiker Lyjo szalał, a Paweł Janas (trener Widzewa) chwytał się za głowę. W końcówce jeszcze Marcin Robak strzelił gola z karnego i był dramat do końca, bo jeszcze Matusiak trafił w poprzeczkę. GKS wygrał jednak 3:2 i przybliżyło to nas do upragnionego utrzymania. Kibice długo świętowali z piłkarzami tę wygraną, a Widzew… i tak wkrótce awansował do ekstraklasy.
To był czas, gdzie miałem pewne problemy zdrowotne i mocno się zmusiłem, aby pojechać do Jaworzna na ten mecz. Nie żałowałem. Żałowałbym, gdybym tam nie pojechał. Piłkarze Nawałki dali wtedy prawdziwe chwile radości.
Widzew przy Bukowej
Było jeszcze kilka innych meczów przy Bukowej z Widzewem, na których byłem. Remis 1:1, gdy Adamus strzelił gola, a potem jego… kolega z drużyny wyrównał samobójczym strzałem (Artur Szymczyk). Była druga kolejka sezonu 2002/03 i wygrana 1:0 po golu Muszalika – ta wygrana rozpoczęła bardzo dobry sezon GKS, który zaowocował (nie tylko na boisku) awansem do pucharów. Pamiętamy, że w tym meczu sporo działo się także na trybunach (w sensie wędrówki ludów z trybun na boisko 😉
Był też mecz rundy wiosennej sezonu 2003/04 u siebie wygrany 2:0. Jest pewna analogia z wiosną poprzedniego sezonu. Wygrana z łodzianami była bowiem jedynym (!) zwycięstwem GKS w całej rundzie. I co ciekawe, wystarczyło to do utrzymania, choć zespół walczył o to do przedostatniej kolejki. Gole Brożka i Admira Adżema (śliskie rękawice przereklamowanego Norberta Tyrajskiego) dały rehabilitację po porażce 0:6 w Grodzisku, gdzie GKS – według Pawła Pęczaka – zagrał jak „pizdy” 😉 (oj brakuje takich walczaków!).
Ostatni mecz przy Bukowej z Widzewem odbył się w ramach rekordu świata Roberta Moskala czyli sześciu porażek z rzędu do zera. To był dokładnie pierwszy z tej paskudnej serii, toczony w deszczu, pojedynek. Potem było już tylko gorzej, aż trener Moskal (nie mylić z Kazimierzem) doznał postradania zmysłów i w Kluczborku w napadzie wystawił Adriana Napierałę.
Jak będzie w sobotę?
Nie musi być tak dramatycznie, jak we wspomnianych 3:4 czy 3:2. Niech będzie pewne spokojne zwycięstwo. Widzew to już nie jest ten Widzew z ekstraklasy – ani za dobrych czasów, ani za czasów Evensena i Karlsena. Nie jest to nawet prawdopodobnie Widzew z meczu w Jaworznie. Przeciętna kadra, spadkowicz z ekstraklasy raczej ciężko będzie miał wrócić do elity. Ale GKS też jest po przebudowie, więc mecz będzie niewiadomą. Za to z chęcią obejrzę takie bramki, jakie strzelali Ledek i Wojciechowski w tym… szemranym meczu z 1997 roku.
Shellu
Hokej
Kompromitacja w Tychach
W 20. kolejce THL nasza drużyna wyruszyła do Tychów żeby zmierzyć się z miejscowym GKS-em.
Pierwszą tercję rozpoczęliśmy od szarpanej gry w tercji neutralnej. Dopiero w 4. minucie strzał na bramkę Fucika zdołał oddać Wronka, ale jego uderzenie nie sprawiło problemów bramkarzowi gospodarzy. W 7. minucie miejscowi wyszli na prowadzenie. W drugiej połowie pierwszej odsłony nasza drużyna stanęła przed szansą wyrównania wyniku za sprawą liczebnej przewagi. Pomimo oddania kilku groźnych strzałów, to żaden z naszych zawodników nie zdołał pokonać Fucika. W 19. minucie fantastyczną interwencją popisał się Eliasson ratując nas przed utratą drugiej bramki. Chwilę przed syreną kończącą pierwszą tercję Eliasson ponownie zachował czujność i pewnie obronił kolejne strzały gospodarzy.
Drugą tercję rozpoczęliśmy od zdecydowanego ataku na bramkę Fucika, blisko zdobycia bramki był Wronka i Varttinen. W 24. minucie gospodarze zdobyli drugą bramkę, wykorzystując liczebną przewagę. Kilkanaście sekund później gospodarze ponownie podwyższyli. W 25. minucie nastąpiła zmiana bramkarza w naszej drużynie. W 28. minucie czwartą bramkę dla drużyny gospodarzy zdobył Drabik, wykorzystując bierną postawę naszych obrońców. W 33. minucie w sytuacji sam na sam z Fucikiem znalazł się Dupuy, ale jego strzał był za lekki, by pokonać bramkarza gospodarzy. Na sam koniec drugiej odsłony gospodarze po raz piąty wbili krążek do naszej bramki.
Trzecią odsłonę rozpoczęliśmy od kilku strzałów na bramkę Fucika. Jednak to gospodarze ponownie znaleźli drogę do naszej bramki, zdobywając szóstą bramkę w tym meczu. Minutę później po raz siódmy do bramki trafił Viinikainen. Na sam koniec meczu bramkę honorową dla naszej drużyny zdobył Jonasz Hofman.
GKS Tychy – GKS Katowice 7:1 (1:0, 4:0, 2:1)
1:0 Filip Komorski (Valtteri Kakkonen, Rafał Drabik) 06:16
2:0 Alan Łyszczarczyk (Rasmus Hejlanko, Valtteri Kakkonen) 23:23, 5/4
3:0 Mark Viitianen (Dominik Paś) 24:18
4:0 Rafał Drabik (Szymon Kucharski, Mateusz Bryk) 27:48
5:0 Mateusz Gościński (Hannu Kuru, Olli Kaskinen) 38:56
6:0 Hannu Kuru (Juuso Walli, Bartłomiej Pociecha) 45:23
7:0 Olli-Petteri Viinikainen (Alan Łyszczarczyk, Rasmus Hejlanko) 47:54
7:1 Jonasz Hofman
GKS Tychy: Fucik, Lewartowski – Viinikainen, Bryk, Łyszczarczyk, Komorski, Knuutinen – Kaskinen, Kakkonen, Jeziorski, Kuru, Heljanko- Walli, Pociecha, Karkkanen, Paś, Viitanen – Bizacki, Ubowski, Drabik, Kucharski, Gościński.
GKS Katowice: Eliasson, Kieler – Maciaś, Hoffman, Wronka, Pasiut, Fraszko – Varttinen, Verveda, Anderson, Monto, Dupuy – Runesson, Lundegard, Michalski, McNulty, Hofman Jo. – Chodor, Dawid, Hofman Ja.
Felietony Piłka nożna
Komu nie zależało, by zagrać?
Gdy wyjrzałem dziś za okno z pokoju hotelowego, zobaczyłem szron na pobliskich dachach. I tyle. Śniegu nie było ani grama, jedyne, co mogło nas przyprawiać o lekkie dreszcze to przymrozek i konieczność spędzenia tego meczu w tak niskiej temperaturze. Wiadomo jednak, że podczas dobrego widowiska można się porządnie rozgrzać i emocje sportowe niwelują jakiekolwiek atmosferyczne niedogodności. Głowiłem się, jak to jest, że w różnych rejonach Polski mamy atak zimy, a przecież okolice bieguna zimna, które teoretycznie najbardziej są narażone na popularny biały puch, tym razem są wolne od tego.
Gdy jechałem autobusem na mecz i zaczęło lekko prószyć – a było to o godz. 10.30 ani przez myśl nie przeszło mi, jak to się wszystko skończy. Po prostu – śnieg zaczął sobie padać, nie był to jakiś armagedon, a i same opady śniegu, choć były wyraźne, nie przypominały tych, które znamy z przeszłości.
Po wejściu na stadion zobaczyłem taką właśnie oprószoną murawę – niezasypaną. Białawo-zieloną lub zielonkawo-białą. Typowy widok, gdy mamy pierwsze opady śniegu w roku lub też szron po mroźnej nocy. Białe gunwo (że tak zejdziemy z romantycznej wersji o puchu) ciągle jednak z białostockiego nieba spadało. I w pewnym momencie rzeczywiście murawa stała się dość biała. Nie przeszkodziło to jednak obu drużynom oraz sędziom rozgrzewać się. Kibice wypełniali stadion, zwłaszcza ci z Jagiellonii jeszcze przed meczem głośno dopingując swój zespół. Sympatycy GieKSy powoli zaczęli wchodzić na sektor gości i też dali znać o sobie. Przyznam, że nie myślałem w ogóle o tym, że mecz może się nie odbyć. Nie miałem takiego konceptu w głowie.
Za łopaty wzięło się… kilka osób. Zaczęli odśnieżać pola karne. Wyglądało to tak, że na jednym skrzydle stało trzech chłopa i sami nie wiedzieli, jak się za to zabrać. „Gdzie kucharek sześć…” – powiedziałem Miśkowi. A na drugim skrzydle szesnastki jeden jegomość odśnieżył na kilka metrów szerokość pola karnego, pokazując, że „da się”. A tamci deliberowali. Do tej pory odśnieżone były tylko linie i wspomniany kawałek. Na drugim polu karnym natomiast jakiś artysta „odśnieżał” w taki sposób, że zagarniał, wręcz zdrapywał śnieg, zamiast go nabierać na łopatę. Nie trzeba być śnieżnym omnibusem, żeby wiedzieć, że średnio efektywna jest to metoda. Po niedługim czasie wszyscy położyli na to lachę i sobie poszli czy tam przestali działać.
Dopiero kilka minut przed meczem zorientowałem się, że sędzia się dziwnie zachowuje, wychodzi i sprawdza. Załączyłem Canal+, by nasłuchiwać wieści i tam było jasne, że arbiter Wojciech Myć sugerował, iż szanse na rozegranie tego spotkania są dość marne. Potem wyszedł na boisko jeszcze raz, ze swoimi asystentami i patrzyli, jak zachowuje się piłka. W moim odczuciu ta rzucana i turlana przez nich futbolówka reagowała normalnie, z odpowiednim odbiciem czy brakiem większego oporu przy toczeniu się po ziemi. Do końca miałem nadzieję, że mecz się odbędzie.
Sędzia jednak zadecydował inaczej. W wywiadzie dla Canal+ powiedział, że ze względu na zdrowie zawodników, a także ograniczoną widoczność – podejmuje decyzję o odwołaniu meczu. Podał też argument, że do pomarańczowej piłki przykleja się śnieg i tak jej nie widać. A linie, które zostały odśnieżone i tak za chwilę zostałyby zasypane.
Mecz się nie odbył.
Odniosę się więc najpierw do słów sędziego, bo już one są dla mnie kuriozalne. Odśnieżone linie po 40 minutach (także już po odwołaniu meczu) nadal były widoczne. I nie zanosiło się specjalnie na to, że mają zostać momentalnie zasypane. Nawet jeśli – to chwila przerwy w meczu lub po prostu w przerwie między dwiema połowami – pospolite ruszenie do łopat i gotowe. A argument o piłce to już kuriozum do kwadratu. Na Boga – przecież śnieg to nie jest jakiś klej czy oleista substancja. I nawet jeśli w statycznej sytuacji klei się do piłki, to jest ona cały czas KOPANA. Dla informacji pana Mycia – to powoduje drgania w futbolówce, a to (plus odbijanie się od ziemi) z piłki przyklejony kawałek śniegu strząsa. Więc naprawdę nie mówmy takich głodnych kawałków na głos, bo tylko wzmacniamy opinię o sędziach taką, a nie inną.
Trener Siemieniec już po decyzji mówił dla Canal Plus, że z punktu widzenia logistyki w rundzie jesiennej, nie na rękę jest im nie grać, w domyśle, że ten mecz trzeba będzie jeszcze gdzieś wcisnąć. Tylko przecież WIADOMO, że tego spotkania nie da się rozegrać jesienią, bo przecież po ostatnim meczu ligowym Jaga gra dwa razy w Lidze Europy plus jeszcze w środku grudnia zaległy mecz z Motorem. Więc z GKS musieliby zagrać tuż przed świętami, a przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie przedłuży rundy GieKSie o dwa tygodnie z powodu zaległego meczu. Niech więc trener Adrian nie robi ludziom wody z mózgu. Poza tym trener powiedział, że ze względu na stan boiska, była to jedyna i słuszna decyzja i trudno nie było odnieść wrażenia, że z powodu napiętego terminarza właśnie TERAZ, dłuższy oddech dla Jagiellonii to najlepsze, co może ich spotkać…
A Rafał Górak? Bardzo dyplomatycznie mówił, że rozumie decyzję sędziów, ale chyba trzy razy podczas wywiadu dał do zrozumienia, jakie miał zdanie… Panowie za zamkniętymi drzwiami rozmawiali, każdy dał swoje argumenty. Trener zwrócił uwagę, że ze względu na szczelnie wypełniony sektor gości mogło to wyglądać inaczej. Że białe linie widać i przy dobrej woli organizatora, boisko można byłoby doprowadzić do stanu używalności. Że taki wyjazd bez meczu to dodatkowe koszty dla klubu. Jakbym więc miał typować, to pewnie wyglądało to tak „ej Rafał, wiesz, jak jest, jaką mamy sytuację, wiem, że nie jest to wam na rękę, ale zgódź się na przełożenie meczu, odwdzięczymy się dobrym winkiem”… Być może więc ze względu na solidarność kolegów po fachu i gentelmen’s agreement, szkoleniowiec, mimo że wolałby zagrać – nie oponował.
No i właśnie. To jest pytanie – czy komuś zależało, żeby wykorzystać opady i meczu nie rozegrać? Powiem wprost – reakcja organizatora meczu na tę „zimę” jest mocno zastanawiająca i nie wiem, czy Jagiellonia nie powinna z tego tytułu ponieść konsekwencji. Powtórzę – klub nie zrobił absolutnie nic, żeby ten mecz rozegrać. Począwszy od prognoz – przecież atak zimy w Polsce był już wczoraj, więc nie można było nie zakładać, że podobna sytuacja powtórzy się w Białymstoku. A jeśli tak, to przygotowuje się zastępy ludzi – choćby na wszelki wypadek – do tego, żeby boisko odśnieżyć. Pamiętacie, co było w zeszłym sezonie w meczu Radomiaka z Zagłębiem? Momentalnie, w ciągu kilku minut płyta po nawałnicy zrobiła się biała. Tam też było ryzyko przerwania i odwołania meczu. Ale ludzie robili, co w swojej mocy, odśnieżali, jak tylko się da i spotkanie zostało dokończone. Wczoraj w Rzeszowie kompletnie zasypany stadion został odśnieżony i mecz również się odbył. A w Białymstoku? Nie było chętnych czy nie miało ich być? Mogli nawet tych żołnierzy wziąć, co to zawsze są na trybunach. Cokolwiek. A tutaj kilku ludzi z łopatą zaczęło nieskładnie machać, ale chyba ktoś im powiedział, że to bez sensu – no i przestali.
Nie będę wnikał, czy na takim boisku można grać czy nie. Jak bardzo wpływa to na zdrowie zawodników. Wiem, że w przeszłości takie mecze się odbywały i nikt nie płakał i nie zasłaniał się ani zdrowiem, ani terminarzem. GieKSa taki mecz rozgrywała z Arką Gdynia – pamiętny z niewykorzystanym karnym Adamczyka – i jakoś się dało. Nie jest to może najbardziej estetyczne widowisko, ale mecz jest rozegrany i jest z głowy.
Natomiast tu nie chodzi o to, czy na zaśnieżonym boisku można grać. Chodzi o to, że nikt nie zajął się odśnieżaniem. Dlatego cała ta sytuacja ostatecznie wydaje mi się po prostu skandaliczna. Dosłownie godzinkę śnieg poprószył – bez jakiejś większej nawałnicy – i odwołujemy mecz.
I tak – piłkarze pojechali sobie na drugi koniec polski, by pobiegać na murawie stadionu Jagiellonii. Klub zapłacił za hotel, wyżywienie, przejazd. Teraz będzie to musiał zrobić drugi raz – najpewniej na wiosnę. Kibice zrywali się o drugiej w nocy, niektórzy pewnie nawet nie poszli spać, by stawić się na zbiórkę w ciemnych Katowicach. Jechali w tak wielkiej liczbie przez cały kraj – też przecież zapłacili za bilety i przejazd. I dostali w bambuko, bo paru osobom nie chciało się wyjść i doprowadzić boisko do jako takiego stanu.
Uważam, że PZPN czy Ekstraklasa, czy kto tam zarządza tym całym grajdołkiem, nie powinien przyzwalać na taką fuszerkę. To jest kupa kasy i czas wielu ludzi, którzy zdecydowali się do Białegostoku przyjechać. To po prostu jest nie fair.
Nieraz bywały jakieś sytuacje czy to z pogodą, czy wybrykami kibiców i kapitanowie lub trenerzy obu drużyn zgodnie mówili – gramy/nie gramy. Była ta wyraźna jednogłośność. A czasem spór. Grano nawet po zapaści Christiana Eriksena – choć tam akurat uważam, że ta decyzja była fatalna (choć z drugiej strony to Euro, więc logistyka dużo trudniejsza). Tutaj zabrakło determinacji, żeby mecz rozegrać. Rozumiem trenera Góraka, że podszedł dyplomatycznie do sprawy. Ja tego protokołu dyplomatycznego trzymać nie muszę i wysuwam hipotezę, że komuś na rękę był ten niezbyt wielki opad śniegu.
Dotychczas wielokrotnie pisałem i mówiłem, że cenię Jagiellonię i Adriana Siemieńca za to, jak łączą ligę i puchary. Byłem pod wrażeniem, że rok temu Jaga nie przełożyła spotkania z GKS na jesień, gdy sama była pomiędzy meczami z Ajaxem – trener gospodarzy dzisiejszego niedoszłego pojedynku mówił, że poważna drużyna musi umieć grać co trzy dni. Tym razem jednak w obliczu meczu z KuPS i końcówki ligi, takie zdanie przestało już zobowiązywać.
Nam nie pozostaje nic innego, jak przygotować się do sobotniego spotkania z Pogonią. Oby piłkarze GKS również wykorzystali fakt, że nie będą mieli Jagi w nogach i jak najlepiej mentalnie i fizycznie przygotowali się do spotkania z Portowcami. A z Jagiellonią i tak się już niedługo zmierzymy, bo za jedenaście dni w Pucharze Polski.
Kups!
Piłka nożna kobiet
1/8 finału dla Katowic
Trójkolorowe w chłodną i ponurą sobotę wygrały, po równie ponurym meczu, z Rekordem Bielsko-Biała 2:0 i awansowały do 1/8 Pucharu Polski.
Przed spotkaniem Karolina Koch odebrała pamiątkowe zdjęcie z rąk prezesa Sławomira Witka za pokonanie bariery 100 występów w roli trenerki naszej drużyny. Gratulujemy i jeszcze raz dziękujemy za wszystkie dotychczasowe sukcesy! Warto także wspomnieć, że kilka dni przed spotkaniem, swój kontrakt o trzy lata przedłużyła Nicola Brzęczek.
W 2. minucie Marcjanna Zawadzka musiała uznać wyższość Roksany Gulec, która wymanewrowała ją w pole i oddała strzał w kierunku dalszego słupka. Oliwia Macała niewiele mogłaby w tej sytuacji zrobić, gdyby po rykoszecie futbolówka nie zmieniła swojej trajektorii na górną część poprzeczki. Po trzecim rzucie rożnym dopiero udało się oddać rekordzistkom strzał, natomiast Agnieszka Glinka była bardzo daleka od trafienia choćby w okolice bramki. W 7. minucie niemal wyczyn Lukasa Klemenza z meczu z Piastem powtórzyła Patrycja Kozarzewska, na szczęście nie udało jej się aż tak dokładnie przymierzyć w kierunku swojej bramki. Pierwszą klarowną akcję dla GieKSy wykreowała Jagoda Cyraniak dalekim podaniem do Julii Włodarczyk, skrzydłowa po wymagającym sprincie zgrała do otoczonej przez rywalki Aleksandry Nieciąg i skończyło się na wymuszonej stracie. Kolejne minuty upłynęły obu drużynom w środku pola, mnóstwo było przepychanek i przerw w grze. W 26. minucie groźny strzał z pierwszej piłki oddała Patrycja Kozarzewska, a poprzedzone to było tradycyjnym pokazem zdolności dryblerskich Klaudii Maciążki na prawej flance i kąśliwą centrą Katarzyny Nowak. Kolejny kwadrans czekaliśmy na ciekawszą akcję, skonstruowaną bardzo nietypowo: Patricia Hmirova z poziomu murawy walczyła o piłkę, ostatecznie zagrywając ją na lewe skrzydło. Finalnie na prawej flance strzał oddała Dżesika Jaszek, choć znacząco przesadziła z siłą tego uderzenia. W 43. minucie doskonałe podanie Jagody Cyraniak za linię obrony zmarnowała Klaudia Maciążka złym przyjęciem, choć nie była to też łatwa piłka. Na zakończenie połowy obrończyni jeszcze sama spróbowała szczęścia z dystansu, jednak tego szczęścia jej nieco zabrakło.
Z przytupem drugą część gry rozpoczęła Julia Włodarczyk, jej centra była o milimetry od dotarcia do dobrze ustawionej Aleksandry Nieciąg. W 52. minucie wynik starcia otworzyła Nicola Brzęczek po dośrodkowaniu Klaudii Maciążki. Dobrą pracę na obrończyniach wykonała Dżesika Jaszek, a wcześniej na obieg z Maciążką zagrała Patricia Hmirova. Kilka centymetrów od podwyższenia wyniku był duet wpisany już do protokołu meczowego, choć tym razem w odwróconych rolach: Włodarczyk wypuściła skrzydłem Brzęczek, ta zgrała na środek do Maciążki i piłka zatrzymała się na linii bramkowej po rykoszecie. Bliźniaczą akcję w 58. minucie, z pominięciem zgrania do środka, finalizowała sama Nicola Brzeczek, jednak zbyt długim prowadzeniem zmusiła się do sytuacyjnego i bardzo nieudanego strzału. W 63. minucie Dżesika Jaszek z Maciążką doskonale zagrały na jeden kontakt, ostatecznie jednak znów defensywa Rekordzistek zdołała zablokować zarówno dośrodkowanie Nieciąg, jak i strzał Włodarczyk. W 68. minucie doskonałe sytuacje miały Nicola Brzęczek oraz Aleksandra Nieciąg, jednak miały sporo pecha przy swoich próbach i nadal utrzymywał się wynik 1:0. W 74. minucie Klaudia Maciążka zeszła do środka boiska i choć jej podanie zostało zablokowane, to Dżesika Jaszek zdołała odzyskać posiadanie już w polu karnym i precyzyjnym strzałem przy słupku podwyższyła na 2:0. Wahadłowa powinna mieć na swoim koncie także asystę już chwilę później, jednak w zupełnie niezrozumiały sposób podała za plecy wszystkich swoich koleżanek spod linii końcowej. W 83. minucie jej podanie zakończyło się podobnym skutkiem, choć tym razem Hmirova zdołała zebrać wybitą piłkę i oddać strzał pełen fantazji. Dwie minuty później kolejną bramkę powinna mieć na swoim koncie Brzęczek, aż sama złapała się za głowę. Santa Vuskane udanie zastosowała skok pressingowy i wycofała do Włodarczyk, która przytomnie odnalazła wybiegającą w korytarz napastniczkę, a ta przelobowała golkiperkę, nie trafiając jednocześnie w szerokość bramki. W doliczonym czasie gry skrzydłowa zrozumiała gest Vuskane i posłała mocną piłkę za linię obrony, jednak te zamiary odgadnęła także Kinga Ptaszek i zatrzymała futbolówkę tuż przed głową Łotyszki.
GieKSa wygrała 2:0 i awansowała do 1/8 Pucharu Polski.
GKS Katowice – Rekord Bielsko-Biała 2:0 (0:0)
Bramki: Brzęczek (52), Jaszek (75).
GKS Katowice: Macała – Nowak, Zawadzka, Cyraniak – Dżesika Jaszek, Kozarzewska (82. Kalaberova), Hmirova, Włodarczyk – Maciążka, Nieciąg (77. Vuskane), Brzęczek (90. Langosz).
Rekord Bielsko-Biała: Ptaszek – Glinka, Dereń, Jendrzejczyk (82. Krysman), Niesłańczyk, Zgoda (67. Dębińska), Sowa, Janku, Gulec (67. Sikora), Katarzyna Jaszek (73. Conceicao), Bednarek (67. Długokęcka).
Kartki: Kozarzewska, Włodarczyk – Sowa.




tom
2 sierpnia 2014 at 06:58
Pamiętam dokładnie ten mecz- ustawiony z widzewem, też darłem ryja puchar za ligę !
Potem jeszcze któryś z naszych piłkarzy dostał z liścia od kibiców,za tą postawę, ale nie warto dziś rzucać nazwiskami 😉