Felietony Piłka nożna
W stronę słońca
Mini-maraton za nami. Choć pisałem, że poważna drużyna powinna być przygotowana do gry co trzy dni, to… trzeba się tego nauczyć. Całej logistyki, medycyny takiej sytuacji i zarządzania zespołem. Drużyny i całe kluby mające takie okoliczności na co dzień, lepiej się w tym odnajdują, czego przykładem była Jagiellonia w zeszłym sezonie, która na początku sezonu wybitnie nie potrafiła połączyć ligi i pucharów, ale w dalszej fazie – w grupie i na wiosnę – trener Adrian Siemieniec ogarnął sytuację i choć w samej końcówce sezonu trochę para z białostoczan opadła – to zdołali oni jednak zająć miejsce na podium i po raz kolejny zapewnić dla Podlasia puchary.
Z dwumeczu z Wisłą Płock zdecydowanie zwycięsko wyszła GieKSa, choć jakby spojrzeć na wyniki po 90 minutach to mieliśmy idealny remis. Jednak specyfika pucharowa spowodowała, że więcej plusów pojawiło się po stronie GKS.
Patrząc pod kątem fizycznym, katowiczanie wytrzymali ten mecz dużo lepiej od rywala. Co tu dużo mówić – trup ścielił się gęsto w drużynie Mariusza Misiury. Do tego stopnia, że zespół kończył w dziesiątkę w Katowicach, a we wczorajszym meczu także pod koniec rywali łapały skurcze, a Wiktorowi Nowakowi z kostki zrobiły się dwie kostki i z kontuzją kończył to spotkanie. Na tym tle nasz zespół zaprezentował się bardzo dobrze, a przecież należy pamiętać, że w porównaniu do wtorku trener Rafał Górak dokonał zaledwie dwóch zmian w składzie. Kondycyjnie wyglądało to tak… jakby nie było z tym żadnego problemu. To bardzo optymistyczne, bo pokazuje, że ekipa jest do sezonu przygotowana fizycznie bardzo dobrze.
W końcu GieKSa zagrała przyzwoity mecz w obronie, choć błędów się nie ustrzegliśmy. Już na początku meczu Arkadiusz Jędrych dość mocno dał się objechać rywalowi, ale na posterunku był Strączek. Fatalne w skutkach było zagapienie się przy wrzucie z autu, gdy rywal będący na pozycji spalonej dostał piłkę – nasi zawodnicy po prostu go totalnie odpuścili – efekt był taki, że po lobie nad naszym golkiperem Galan rozpaczliwie, ale bardzo skutecznie wybijał piłkę z linii bramkowej – tak jak Kuusk wybijał w poprzednim meczu po błędzie… Galana. Całościowo jednak, w porównaniu do całego sezonu, defensywa w tym spotkaniu była w porządku.
Gra ofensywa natomiast nie była tak efektowna, jak w meczach u siebie, więc tych sytuacji i my nie stworzyliśmy sobie zbyt wielu, choć główkę Markovića świetnie wybronił Leszczyński. Szkoda tej sytuacji Zrelaka, bo spalony był doprawdy minimalny i mogliśmy zgarnąć trzy punkty.
Tradycyjnie GKS stracił bramkę do szatni, po raz drugi z rzędu z Wisłą Płock. To dziesiąty mecz z kolei, ale już nie pamiętam, która bramka, bo gubię się w rachunkach. Zapytałem trenera, czy kiedykolwiek jeszcze nie stracimy gola do szatni, szkoleniowiec zapewnił, że tak, więc trzymam za słowo. Faktem jest, że bramka była kuriozalna i kompletnie pechowa, bo takie odbicia i wysoki łuk, po którym piłka wpada za kołnierz bezradnego bramkarza to zrządzenie losu przeciw drużynie. Więc jest to duży pech, ale podobnie jak przy golu Wiktora Nowaka w Katowicach, błędem GieKSy było to, że do tego strzału w ogóle dopuścili. To dziesiąty mecz z kolei, w którym GKS traci gola w końcówce którejś z połów. Nadal nie wynaleziono rozwiązania na tę okoliczność. Czekamy na przełom w tej sprawie, jeśli chodzi o historię ludzkości.
W poprzednich meczach traciliśmy gole po naszych fatalnych błędach. Tym razem w końcu ten scenariusz się odwrócił i wielbłąd popełnił zawodnik rywala – Rafał Leszczyński. Piłkarz, który w poprzednim sezonie niekoniecznie był ostoją Śląska Wrocław, w tych rozgrywkach broni bardzo dobrze. Zagapił się jednak i naprawdę świetnie zachował się Marcin Wasielewski, który agresywnie i z wiarą poszedł na piłkę i co ważne – bez faulu – wygarnął ją spod nóg bramkarza i skierował do bramki. Zachowanie Marcina było absolutnie wzorowe, poszedł z tego skrzydła na bramkarza, po odebraniu piłki jeszcze lekko sobie ją dziubnął, żeby nie kopnąć jej przypadkiem w nogi golkipera i stworzyć sobie tunel do strzału.
Gdybyśmy po meczu z Cracovią pomyśleli sobie, że w dwóch meczach z Wisłą awansujemy do kolejnej rundy Pucharu Polski i na wyjeździe z rewelacją rozgrywek ligowych zdobędziemy punkt – bralibyśmy w ciemno. Choć płocczanie są w nieco słabszej formie niż na początku sezonu, takie rezultaty należy cenić.
Ciężko się cieszyć z ogólnego bilansu – jeden punkt w pięciu meczach to nadal jest fatalna liczba, ale od czegoś trzeba zacząć. Miejmy nadzieję, że to początek nowej drogi wyjazdowej i ta niemoc w delegacjach jest już za nami. Samo punktowanie u siebie to za mało, żeby się utrzymać. Da się – ale trzeba by wtedy mieć bilans ze zdecydowaną przewagą zwycięstw nad remisami i porażkami, a i u siebie przecież mamy debet.
Na ten moment mamy osiem punktów w dziesięciu meczach. Nadal jest to za mało. Także, żeby wydostać się po tej kolejce ze strefy spadkowej. Przed spotkaniem z Lechem Poznań zdobyty punkt na wyjeździe jest jednak także psychologicznie wartościowym wynikiem. Choć spotkanie z Kolejorzem będzie piekielnie trudne, bo choć poznaniacy po czerwonej kartce Lusia Palmy bronili się rozpaczliwie z Rakowem, to jednak ostatnio złapali wiatr w żagle i po zadyszce nie ma wielkiego śladu.
Za mecz GieKSy w Płocku całościowo – brawo. Były co prawda mocniejsze i słabsze punkty w naszym składzie, ale ostatecznie drużyna trzymała poziom i zasłużenie wywalczyła remis. W końcu przełamana została ta zła passa i nie u byle kogo.
Nam pozostaje teraz oglądać pozostałe mecze tej kolejki, dalsza analiza formy Lecha (w niedzielę z Jagą, w czwartek z Rapidem Wiedeń) oraz rywali z dołu tabeli. Kluczowe jest niepowiększanie straty do bezpiecznego miejsca. Bo po Lechu przerwa reprezentacyjna i dobrze by było przystępować do niej we względnie dobrej sytuacji w tabeli.
Chcielibyśmy, żeby to światełko, które pojawiło się po tym meczu, nie było tylko chwilowym przebłyskiem, które zgaśnie po meczu z drużyną z Poznania. Cenimy ten punkt, ale głowa trenera i piłkarzy w tym, żeby skorzystać z tej zdobyczy i przekuć ją na coś lepszego, jeśli chodzi o ogół sezonu.
Hokej
Kompromitacja w Tychach
W 20. kolejce THL nasza drużyna wyruszyła do Tychów żeby zmierzyć się z miejscowym GKS-em.
Pierwszą tercję rozpoczęliśmy od szarpanej gry w tercji neutralnej. Dopiero w 4. minucie strzał na bramkę Fucika zdołał oddać Wronka, ale jego uderzenie nie sprawiło problemów bramkarzowi gospodarzy. W 7. minucie miejscowi wyszli na prowadzenie. W drugiej połowie pierwszej odsłony nasza drużyna stanęła przed szansą wyrównania wyniku za sprawą liczebnej przewagi. Pomimo oddania kilku groźnych strzałów, to żaden z naszych zawodników nie zdołał pokonać Fucika. W 19. minucie fantastyczną interwencją popisał się Eliasson ratując nas przed utratą drugiej bramki. Chwilę przed syreną kończącą pierwszą tercję Eliasson ponownie zachował czujność i pewnie obronił kolejne strzały gospodarzy.
Drugą tercję rozpoczęliśmy od zdecydowanego ataku na bramkę Fucika, blisko zdobycia bramki był Wronka i Varttinen. W 24. minucie gospodarze zdobyli drugą bramkę, wykorzystując liczebną przewagę. Kilkanaście sekund później gospodarze ponownie podwyższyli. W 25. minucie nastąpiła zmiana bramkarza w naszej drużynie. W 28. minucie czwartą bramkę dla drużyny gospodarzy zdobył Drabik, wykorzystując bierną postawę naszych obrońców. W 33. minucie w sytuacji sam na sam z Fucikiem znalazł się Dupuy, ale jego strzał był za lekki, by pokonać bramkarza gospodarzy. Na sam koniec drugiej odsłony gospodarze po raz piąty wbili krążek do naszej bramki.
Trzecią odsłonę rozpoczęliśmy od kilku strzałów na bramkę Fucika. Jednak to gospodarze ponownie znaleźli drogę do naszej bramki, zdobywając szóstą bramkę w tym meczu. Minutę później po raz siódmy do bramki trafił Viinikainen. Na sam koniec meczu bramkę honorową dla naszej drużyny zdobył Jonasz Hofman.
GKS Tychy – GKS Katowice 7:1 (1:0, 4:0, 2:1)
1:0 Filip Komorski (Valtteri Kakkonen, Rafał Drabik) 06:16
2:0 Alan Łyszczarczyk (Rasmus Hejlanko, Valtteri Kakkonen) 23:23, 5/4
3:0 Mark Viitianen (Dominik Paś) 24:18
4:0 Rafał Drabik (Szymon Kucharski, Mateusz Bryk) 27:48
5:0 Mateusz Gościński (Hannu Kuru, Olli Kaskinen) 38:56
6:0 Hannu Kuru (Juuso Walli, Bartłomiej Pociecha) 45:23
7:0 Olli-Petteri Viinikainen (Alan Łyszczarczyk, Rasmus Hejlanko) 47:54
7:1 Jonasz Hofman
GKS Tychy: Fucik, Lewartowski – Viinikainen, Bryk, Łyszczarczyk, Komorski, Knuutinen – Kaskinen, Kakkonen, Jeziorski, Kuru, Heljanko- Walli, Pociecha, Karkkanen, Paś, Viitanen – Bizacki, Ubowski, Drabik, Kucharski, Gościński.
GKS Katowice: Eliasson, Kieler – Maciaś, Hoffman, Wronka, Pasiut, Fraszko – Varttinen, Verveda, Anderson, Monto, Dupuy – Runesson, Lundegard, Michalski, McNulty, Hofman Jo. – Chodor, Dawid, Hofman Ja.
Galeria Piłka nożna
Kurczaki odleciały z trzema punktami
Felietony Piłka nożna
Plagi gliwickie
No i po raz kolejny potwierdziło się, jak dziwna bywa piłka. Przynajmniej jeśli przekładamy matematykę na boisko. I punkty oraz miejsca w tabeli. Matematycznie Piast nie miał prawa z nami wygrać, statystycznie niby też, choć patrząc na rachunek prawdopodobieństwa, kiedyś musieli to drugie zwycięstwo osiągnąć. Stało się i nikt w Katowicach nie jest z tego powodu zadowolony. Faktem jest, że Piast na to zwycięstwo zasłużył, choćby dlatego, że był bardziej zdeterminowany. Jednak czy był lepszy na tyle, aby dokonać takiej deklasacji?
Śmiem twierdzić, że jakby taki mecz powtórzyć, to wcale nie byłoby oczywiste, że goście znów by wygrali. Zwycięstwo odnieśli zasłużone, jednak splot różnego rodzaju okoliczności – tak nieszczęśliwych dla GKS, a fortunnych dla gliwiczan spowodował, że wykorzystując sposobność z zimną krwią, zainkasowali trzy punkty. Ale tę sposobność najpierw musieli mieć.
Zaczęło się od kontuzji Mateusza Kowalczyka. Zawodnik jeszcze próbował po obiciu okolic nerki pozostać na boisku, ale sam po chwili poprosił o zmianę. Kontuzja niepiłkarska, więc w tej chwili najważniejsze jest po prostu jego zdrowie i miejmy nadzieję, że ostatecznie nie będzie to nic poważnego. Potem w kilka minut katowiczanie stracili dwie bramki. Najpierw fatalnie zachowali się w obronie, bo Drapiński był kompletnie niepilnowany i wystarczyło mu tylko dołożyć stopę do piłki, aby pokonać Rafała Strączka. No a potem Lukas Klemenz też jakoś intuicyjnie chciał wybić piłkę, ale pokonał własnego bramkarza. Mieliśmy nadzieję na ten rzut karny, ale po analizie VAR sędzia Raczkowski podyktowaną jedenastkę anulował – słusznie, bo faulu nie było. I tak mieliśmy jeszcze szczęście, bo tych plag mogło być więcej – w początkowej fazie meczu na boisku opatrywany był Bartosz Nowak, interwencja medyczna była też przez chwilę potrzebna Wasylowi. Mimo wszystko za dużo tych nieszczęść, jak na jeden mecz.
Problem jest taki, że po pierwszej połowie, gdy GKS przegrywał 0:2 i nie miał nic do stracenia, myśleliśmy, że nasz zespół rzuci się na przeciwnika i wybije im z głowy myśl o punktach. Miało być tak, że goście będą żałowali, że te dwa gole strzelili. Nic takiego nie miało miejsca. Druga połowa była równie zła jak pierwsza albo nawet gorsza. GieKSa biła głową w mur, kompletnie nie potrafiąc zagrozić bramce Placha. Piast wyprowadzał kontry, z czego jedną wykorzystał i gliwicki Di Maria zamknął spotkanie. A mogło być jeszcze wyżej, bo nasz zespół tak się odkrył, że rekordowa porażka na Nowej Bukowej stawała się coraz bardziej realna. Bramka Lukasa Klemenza na koniec tylko dała drobną korektę na wyniku. Osobliwe jest to, że Lukas strzelił w tym meczu do właściwej i niewłaściwej siatki, jeszcze bardziej osobliwe, że powtórzył tego typu wyczyn Arkadiusza Jędrycha sprzed… dwóch meczów.
Trzeba przyznać, że Piast zagrał kapitalnie w defensywie. Zneutralizował nasz zespół kompletnie, dodatkowo nie bronił się jakoś bardzo głęboko, GKS skutecznie był wypychany, a wszelkie próby licznych prostopadłych podań ze strony piłkarzy Góraka kończyły się „sukcesem” Piasta. No i właśnie to mam na myśli, pisząc, że mecz mógł się potoczyć inaczej. Bo trzeba przyznać, że pomysł na mecz z podaniami za plecy – czy to długimi w powietrzu, czy bardziej po ziemi, wyglądał na całkiem niezły i nawet próby nie były najgorsze. Czujność obrońców Piasta była jednak na wysokim poziomie. Gdy już taka piłka przeszła, to albo Adam Zrelak został wzięty w kleszcze (sytuacja z odwołanym karnym), albo Ilja Szkurin był na spalonym po podaniu Wędrychowskiego (ale i tak Białorusin trafił w Placha).
Problem widzę inny. GieKSa chyba za bardzo postawił na tę kwestię czysto piłkarską. Chcieliśmy ten mecz wygrać umiejętnościami i kunsztem, a zabrakło walki wręcz. Piast tę „grę w piłkę” od początku meczu próbował nam wybić z głowy i zrobił to skutecznie. Nie mieliśmy więc – tak jak na wiosnę – łupanki, którą trudno było nazwać meczem piłkarskim. Mieliśmy GieKSę, która w piłkę chciała grać i Piasta, który był jednak dużo bardziej zdeterminowany do walki. Nie odbieram oczywiście Piastowi tego, że w kluczowych momentach też pokazał umiejętności, bo to jest oczywiste. Poziom agresji jednak zdecydowanie był po stronie zawodników Myśliwca i teraz to oni okazali się „zakapiorami”. Trochę to wyglądało tak, jak na szkolnym korytarzu, kiedy z klasowym łobuzem kujon chce rozmawiać na argumenty. I ma je sensowne, logiczne, tylko co z tego, skoro łobuz wyprowadził szybki cios i kujonowi tylko spadły okulary z nosa…
Ogólnie nie chcę jakoś specjalnie krytykować tego sposobu naszej gry, natomiast wygląda na to, że sztab trenerski się przeliczył, a przez to, że do przerwy było już 0:2, trudno było to skorygować. Osobiście chciałbym, żeby GKS dążył do gry w piłkę i generalnie nie będę o to miał pretensji. Czasem jednak być może trzeba postawić na proste i bardziej… prymitywne środki. To tak jak z tym rozgrywaniem od tyłu, kiedy różne drużyny nieraz tak bardzo chcą ten schemat utrzymywać, że czasem, zamiast po prostu wywalić piłkę w oczywistej sytuacji, klepią ją sobie trzy metry od bramki i za chwilę dostają gonga.
A już nie bawiąc się w porównania, metafory i piękne słowa. Piast po prostu od początku meczu zaczął dosłownie spuszczać wpierdol naszym piłkarzom, a ci nie potrafili odpowiedzieć tym samym. I też dlatego przegraliśmy. Z Koroną GieKSa potrafiła pójść na noże. W meczu derbowym – zupełnie nie.
Wracając do tematu bramek samobójczych – to niesłychane, że GKS ma ich w tym sezonie już pięć. I solidarni są ze sobą środkowi obrońcy, bo już każdy z nich ma po jednym takim trafieniu. Piątego samobója zaliczył Kowal w Łodzi. Wiadomo, że jest to często pech, ale skoro sytuacja się powtarza – to jest jakiś defekt, nad którym pewnie trzeba popracować. Jest to jakaś niefrasobliwość naszych zawodników, może czasami wręcz lekka niechlujność.
Nie ma co płakać. Już nie będę się rozpisywał na temat opinii niektórych kibiców, bo poświęciłem na to poprzednie felietony i… straciłem sporo nerwów. Teraz nawet nie czytałem (jeszcze) wielu komentarzy, ale jeśli natknąłem się po tej porażce znów na zdanie jednego ancymona, że mamy fatalnego trenera, fatalnych piłkarzy i zespół na co najwyżej pierwszą ligę, to wiem po prostu, że mam do czynienia z osobą niezbyt lotną. Tyle.
Sam nie wierzyłem, że możemy ten mecz przegrać. Nie sądziłem natomiast, że zwycięstwo będzie formalnością. A już na pewno nie spodziewałem się, że Piast nas tak rozjedzie. Ten mecz ostatecznie był fatalny. Nie wychodziło nam nic. Piastowi wyszło wszystko. Powtórzę – wykorzystali wszystkie swoje sposobności otwierające im drogę do zwycięstwa. To oni byli wyrachowani. Ale matrycą była agresja.
Październikowo-listopadowy piękny sen z serią czterech zwycięstw się skończył, przyszła szara jesienna rzeczywistość. Jednak dziś jest kolejny dzień, a wkrótce następne. GieKSa to nie jest drużyna perfekcyjna i jeszcze nie jest na tyle dobra, żeby takie mecze jak z Piastem zdecydowanie wygrywać. Absolutnie jednak nie jesteśmy tak słabi, żeby znów mówić, że zlecimy z hukiem z ekstraklasy. Mogliśmy stworzyć sobie ultra-komfortową sytuację przed końcem rundy jesiennej. Nie udało się. Nadal musimy punktować, żeby zadomowić się mocniej w środku tabeli.
Przed nami przerwa reprezentacyjna, a po niej piekielnie ciężkie spotkania. Tak jak pisałem, o punkty będzie niebywale trudno, ale musimy grać swoje. Może z większą różnorodnością środków, w zależności od rywala. Skoro jednak Piast wygrał z GKS, to dlaczego GieKSa ma nie móc wygrać z Jagiellonią? W tej lidze wszystko jest możliwe. I katowiczan stać na punktowanie nawet z Jagą, Pogonią i Rakowem.
Także GieKSiarze nie ma co się załamywać i wchodzić w jakieś smuty. Zostawmy to ludziom, dla których frustracja jest życiowym paliwem. Niech dla nas paliwem będzie nieustający optymizm – oparty na faktach i doświadczeniu. Doświadczeniu takim, że GieKSa jeszcze dopiero co potrafiła bardzo dobrze grać w piłkę, być lepsza od przeciwników i wygrywać mecz za meczem.




\Tom
27 września 2025 at 14:26
Niestety, ale lekka poprawa to za mało żeby się utrzymać.
Tu musimy zacząć punktować na poziomie powyżej 1,5 punktu na mecz, a na to się nie zapowiada.
Gramy wciąż tak samo czyli mało zagrożenia pod bramką przeciwnika za to z obroną, która jest wiecznie „elektryczna”