Dołącz do nas

Felietony Hokej Kibice

Post scriptum do wyjazdu do Cortiny

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Wyjazd do Cortiny na półfinałowy turniej Pucharu Kontynentalnego kończymy tradycyjnym PS-em. Jest on tym razem nieco dłuższy, ale cóż — jaki wyjazd, taki PS 🙂 Mam nadzieję, że dobrniecie do końca bez usypiania 🙂

1. Mimo najszczerszych chęci i namów w październiku stało się jasne, że redakcja GieKSa.pl wybierze się do Cortiny w jednoosobowym składzie w postaci autora niniejszego PS-a. W związku z tym zaszła potrzeba znalezienia wśród osób jadących z kibicami współtowarzyszy podróży i noclegu.

2. Rozważałem dwa środki transportu: auto i samolot, przy czym druga z opcji miała taką wadę, że ostatnie busy z Cortiny do ościennych miejscowości odjeżdżały ok. 19-20, zatem wiązało się to albo z koniecznością droższego noclegu w samej Cortinie, albo wynajęcia auta na lotnisku.

3. Po dłuższych poszukiwaniach zgłosiło się dwóch moich krajanów z Imielina – Hudy i Seba (pisownia ksywy pierwszego oryginalna, ale z racji pisowni mojej przez j – od czeskiego trunku, a nie Dostojewskiego – nie zdziwiło mnie to zbytnio) 🙂

4. Rozmowa z Hudym na szpilu była bardzo konkretna i rzeczowa, w wyniku czego już na następny dzień mieliśmy pochytane noclegi.

5. Początkowo nieco problemów nastręczył kontakt z klubem z Cortiny w kwestii akredytacji, ponieważ strona www nie ma wersji w innym języku niż włoski, który, choć mi się niesamowicie podoba, poza „buon giorno”, „arrivederci”, „bellissima ragazza” i „vaff**culo” nie należy do moich mocnych stron 🙂

6. Na szczęście z pomocą pospieszył Foxu, który podał mi namiar do Tomasso, z którym bez problemu porozumiałem się po angielsku i który zapewnił mnie, że akredytacja będzie na mnie czekała na lodowisku przed pierwszym szpilem.

7. Włosi są przesympatycznym narodem, który cechuje wszechobecny luz, czasami przeradzajacy się w „bordello”. Zawsze bardzo podobało mi się to podczas dzikich wyjazdów, kiedy pozwalało to nam rozbić namiot gdzie bądź, kąpać się na campingu nie będąc zakwaterowanym, czy niegdyś mojemu ojcu – jechać cugiem na hasło „Papa Wojtyła” zamiast biletu. Jednak przy ustaleniach dotyczących akredytacji budziło to moje lekkie obawy.

8. Planujemy wyjechać z Imielina w czwartek o 21, jednak tu daje popalić moja skłonność do odkładania wszystkiego na ostatnią chwilę, w wyniku czego wyruszamy godzinę później, a następnie wracamy się kilka km po łańcuchy na koła, o których zapomniałem (a które finalnie okazały się niepotrzebne).

9. Czeską winietę kupujemy online, natomiast przy zakupie austriackiej na granicy w Mikulowie ku naszemu zdziwieniu w dwóch miejscach chcą od nas 19 eurasów, podczas gdy normalna cena to około dychy.

10. Okazuje się, że ww. miejsca to punkty czeskie, na szczęście kawałek dalej jest całodobowy austriacki i tam kupujemy winietę po cenie nominalnej. Nie dajcie się nabrać rodakom Szwejka.

11. Dalsza część podróży mija nam bez większych problemów (nie licząc półgodzinnego poślizgu w omijaniu korka) i niewiele przed południem meldujemy się w Carbonin-Schulderbach położonym niecałe 20 km od Cortiny, gdzie mieści się nasza kwatera.

12. Na miejscu zastajemy już sporo GieKSiarzy, którzy rozpoczynają właśnie… grilla (spożywczego, nie mylić z tym spod znaku „h”).

13. Okazuje się natomiast, że w pokoju nie ma dla nas pościeli, co byłoby do przeżycia, gdyby nie zimne kaloryfery i 17 stopni w pokoju. Wywiązała się zatem dłuższa dyskusja z jedynym gościem z recepcji, który władał językiem Szekspira, a nie tylko Dantego. Musiałem pokazać rezerwację, udowadniając, że pościel jest wliczona w cenę, a nie za opłatą, po czym otrzymujemy zapewnienie, że pościel wieczorem będzie na nas czekać.

14. Dodatkowo dowiadujemy się, że nie płacimy opłaty klimatycznej, natomiast wymagana jest kaucja 100 EUR. Dobra, może być, nie zakładamy demolki pokoju.

15. Po krótkim odpoczynku i przygotowaniu sprzętu udajemy się do zdominowanej już przez GieKSiarzy Cortiny. Robimy szybkie zakupy i podjeżdżamy pod halę. Jest ona z zewnątrz naprawdę ładnym obiektem, a nad jej dachem wznoszą się majestatyczne góry.

16. Moje obawy o akredytację okazały się bezpodstawne. Co prawda włoscy ochroniarze nie do końca rozumieli, o co chodzi, jednak jeden z nich ujrzawszy statyw, z uśmiechem powiedział: „a, giornalisto”, zawołał panią władająca angielskim i po chwili akredytację dzierżyłem w ręku.

17. Obiekt w Cortinie od wewnątrz nie wygląda może na najnowszy, ale ma swój klimat i jest… trzypiętrowy, co rzadkie w przypadku hali hokejowej. Sektor prasowy mieści się na drugim piętrze, skąd jest naprawdę superwidoczność na taflę i trybuny. Mankamentem jest to, że balkony są drewniane, co nieco tłumi akustykę.

18. Jednak największą wadą obiektu jest niezwykle słaby Internet. To storpedowało definitywnie i tak z założenia karkołomne plany zrobienia foto, wideo z dopingu i live’a w pojedynkę.

19. Po nerwowej końcówce pierwszy mecz wygrywamy 5:4, po czym zostaje odtworzony Mazurek Dąbrowskiego. Niestety gospodarzom nawaliło przy tym nagłośnienie i nagranie rozpoczęło się od trzeciego wersu hymnu („Co nam obca…”), podczas gdy kibice rozpoczęli normalnie. Tym samym Mazurek (a przynajmniej pierwsza zwrotka) nie wyszedł najlepiej, ponieważ nie zabrzmiał jak hymn, a jak „Płonie ognisko w lesie” śpiewane przez harcerzy na dwa głosy. Natomiast druga zwrotka odśpiewana a capella wyszła już dużo lepiej, choć nieco zaskoczyła organizatorów, którzy puścili w jej trakcie jakąś inną muzę.

20. Po powrocie na kwaterę, na miejscu czeka już na nas pościel i ciepłe kaloryfery. Jednak okazuje się, że Internet na jest niewiele lepszy od tego z hali. O ile przy ładowaniu galerii to jeszcze nie przeszkadza, o tyle wysłanie Jaśce filmików z dopingiem do obróbki po 2 giga każdy staje się nie lada wyzwaniem.

21. Na szczęście winny okazuje się mecz Polska-Czechy oglądany przez GieKSiarzy w hotelu i po jego zakończeniu filmiki zostają załadowane.

22. W kolejny dzień budzimy się przed 9., ponieważ planujemy wyjście w góry na trasę wokół Tre Cime di Lavaredo, stanowiącą jeden z najpiękniejszych trekingów w Dolomitach.

23. Trasa ta rozpoczyna się przy schronisku Rifuggio Auronzo, położonym na ponad 2300 m n.p.m. Jednak na wysokości  ok. 1800 m czeka na nas przykra niespodzianka w postaci szlabanu. Zimą niestety nie da się tam wjechać. Cóż, decydujemy się podejść do schroniska z buta, a co dalej, zobaczymy.

24. Okazuje się, że szlaban miał swoje uzasadnienie, bo na drodze dojazdowej zalegały takie ilości lodu, że auto mogłoby wylądować w dolinie kilkaset metrów niżej.

25. Jak większość schronisk w Dolomitach, poza sezonem letnim jest ono nieczynne, jedynie dostępny jest zimowy schron, w którym można się przespać lub odpocząć. Po sesji fotograficznej z barwami wyruszamy wyżej.

26. Z racji prawie dwugodzinnego nadprogramowego podejścia, naszym celem staje się przełęcz Forcella Lavaredo, położona na wysokości 2452 m n.p.m. Rozpościerają się z niej zapierające dech widoki na okoliczne szczyty, a na miejsce chwilę po nas dociera ekipa z Mysłowic. Wszystko to mogliście obejrzeć w górskiej galerii.

27. Po sesji fotograficznej wspólnie docieramy do parkingu ok. 16 i z dwugodzinnym przystankiem na kwaterze udajemy się do Cortiny na drugi nasz szpil.

28. Cortina wystawia kilkudziesięcioosobowy młyn, który jest jednak przez większość meczu zagłuszany przez żółtą armię fanatyków. Natomiast osobiście zaskoczyła mnie niewielka liczba pikników gospodarzy. W Belfaście hala żyła, tu niekoniecznie. Choć na pewno wynik 0:8 na niekorzyść gospodarzy sprawy nie ułatwiał.

29. Z kolei, widząc i słysząc nasz doping, kolejni Włosi podchodzili, fotografowali, filmowali, jednym słowem kopary im opadały na widok Trójkolorowej Armii. Choć z kolei tu również dużą robotę zrobił wynik i postawa naszych hokeistów.

30. Tym razem Mazurek Dąbrowskiego został odegrany prawidłowo, choć nieco zbyt wolno. Z tego powodu kibice śpiewają nieco szybciej. Natomiast druga zwrotka odśpiewana a capella wyrwała z butów. Naprawdę, ciary przechodziły po plecach.

31. Hudy i Seba dzień wcześniej przytomnie zauważyli, że zaraz obok parkingu wychodzą hokeiści, dzięki czemu udało nam się chwilę porozmawiać z Grzegorzem Pasiutem. Nasz kapitan wykazał się dużą klasą i skromnością, jakby wynik 8:0 był dla niego „zwykłym dniem w biurze”. Jakże miła odmiana w stosunku do innej dyscypliny…

32. Po powrocie na kwaterę okazuje się, że Internet działa w tempie ślimaka-impotenta, choć dziś żaden piłkarski mecz nie leci 🙁 Na domiar złego, w wyniku nieporozumienia wcześniej skasowałem z dysku Google filmiki z piątku, których Jaśka jeszcze nie ściągnął.

33. Dopiero nad ranem, po nieprzespanej i bogatej w przekleństwa nocy, w akcie desperacji schodzę z drugiego piętra na parter ośrodka, gdzie net o dziwo działa o niebo lepiej i udaje mi się ponownie załadować wideo z piątku.

34. Przy wykwaterowaniu dowiadujemy się, że… no właśnie nie wiem co. Chyba, że włamaliśmy się do nieprzygotowanego i nieposprzatanego pokoju. Zdębiałem, ale po wyjaśnieniu, że dostaliśmy klucz, a pokój był już czysty i nie mamy zastrzeżeń, pani z uśmiechem zwraca nam kaucję. Kompletnie dotąd nie wiem, o co biegało.

35. Po spakowaniu auta udajemy się do Cortiny na niedzielną Mszę. Po włosku niewiele rozumiemy, ale posiłkujemy się polskimi czytaniami.

36. Następnie poszukujemy knajpy z jakimkolwiek WiFi, jednak w listopadzie okazuje się to mission impossible.

37. W tej sytuacji planujemy wjechać autem na szczyt Cinque Torri, gdzie znajduje się ciekawe muzeum bunkrów z I WŚ, jednak drogę zagradza nam kolejny zakaz wjazdu. W tej sytuacji wjeżdżamy na przełęcz Passo Giau (2236 m n.p.m.), skąd widoki są przednie, co mogliście obejrzeć w odpowiedniej galerii.

38. Po powrocie do Cortiny zamierzamy zjeść pizzę, jednak docieramy na 20 min przed sjestą i zostajemy poinformowani, że nie można już nic zamówić. Na szczęście jedyna mówiąca po angielsku pani lituje się nad nami i obiecuje 3 pizze na wynos.

39. Oczywiście oprócz niej nikt nie włada innym językiem niż włoski, zatem robi się spore zamieszanie i pozostałe osoby chcą nas wyprosić, nie reagując na tłumaczenia po angielsku, że już zamówiliśmy. Na szczęście poraz raz kolejny sympatyczna Włoszka wybawia nas z opresji.

40. Po posiłku udajemy się do hali na ostatni mecz. Trzeba przyznać, że Duńczycy kibicowsko zaprezentowali się (oprócz GieKSy, oczywiście) chyba najlepiej, wystawiając podobny młyn, co gospodarze dzień wcześniej – ale bądź co bądź na wyjeździe. Niestety mieli oni nieco źle dobrany bęben, który kompletnie zagłuszał ich popisy wokalne.

41. Sam mecz pomimo prowadzenia 2:0 przegrywamy po dogrywce 2:3 i tym samym nasze nadzieje, że do trzech razy sztuka i tym razem cały Mazurek Dąbrowskiego wybrzmi perfekcyjnie, palą na panewce. Zamiast tego słuchamy hymnu duńskiego.

42. Po zakończeniu meczu oczekujemy na hokeistów i trenera. O ile Mateusza Bepierszcza podebrali mi chłopaki z oficjalnej, o tyle w przypadku Jacka Płachty udało mi się ich ubiec. A może schlebiam sobie i po prostu nie chcieli gadać ze szkoleniowcem 🙂

43. Następnie udajemy się na naszą kwaterę w celu załadowania materiałów na stronę. Mimo wcześniejszego wykwaterowania udaje mi się spędzić półtorej godziny w świetlicy, podczas gdy Seba i Hudy kimają w aucie.

44. Droga powrotna mija bez problemów,  (nie licząc wściekłego głodu i długiego oczekiwania na tankstelle w Austrii). Jednak jazda na trzech kierowców jest zdecydowanie bardziej komfortowa niż we dwóch. Tym samym około 10. rano w poniedziałek meldujemy się z powrotem w Imielinie.

45. Na koniec wielkie podziękowania dla osób, które okazały się podczas tego wyjazdu pomocne: Seby i Hudego, którzy jako „zwykli” kibice mieli więcej czasu i ogarniali wszystkie przyziemne rzeczy (zakupy, jedzenie), pomagali za kółkiem, a także musieli znosić moje humory i pomstowanie na różnorakie problemy techniczne; Jaśki, który obrabiał wideo z dopingu, Adiego i Sowina, którzy pisali relacje meczowe, Miśka, który czuwał, gdy wrzuciłem nie tę galerię, co trzeba i wykazał się chęciami pomocy technicznej na odległość i wreszcie Kosy, który korygował newsy i ze skromnej redakcyjnej kasy dołożył się do wyjazdu. Podziękowania również dla wszystkich obecnych GieKSiarzy, dzięki którym ten wyjazd był niezapomnianym przeżyciem i bez których moja praca na miejscu nie miałaby żadnego sensu.

47. Jeżeli Wam nasza praca się podoba i chcecie czytać podobne newsy w przyszłości, zachęcamy do wsparcia naszej redakcji – zarówno własną pracą, jak i materialnego.

Portal GieKSa.pl tworzony jest od kibiców, dla kibiców, dlatego zwracamy się do Ciebie z prośbą o wsparcie poprzez:

a/ przelew na konto bankowe:

SK 1964
87 1090 1186 0000 0001 2146 9533

b/ wpłatę na PayPal:

E-mail: [email protected]

c/ rejestrację w Superbet z naszych banerów.

Dziękujemy!


1 Komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy, jednakże zastrzega sobie prawo do ich cenzurowania lub usuwania.

1 Komentarz

  1. Avatar photo

    Witek

    25 listopada 2023 at 16:00

    Szacun za materiały z Włoch…

Odpowiedz

Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Felietony Piłka nożna

8:8 i bal pękła

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Tego jeszcze nie grali. GieKSa chyba lubi być pionierem. We współpracy z drugą Gieksą, która Gieksą oczywiście nie jest, bo „GieKSa je yno jedna”, jak mawiał niegdysiejszy prezes GKS Katowice Jacek Krysiak. Więc ten drugi klub to Gie Ka Es Tychy. Klub z ulicy Edukacji. W Tychach.

Miesiąc temu katowiczanie rozegrali sparing z Górnikiem Zabrze. Ten towarzyski Śląski Klasyk przyciągnął na Bukową rekordową liczbę kilku dziennikarzy. Był zamknięty dla kibiców, do czego się już przyzwyczailiśmy w przeszłości, natomiast nie było żadnych problemów z relacjonowaniem, pojawiły się nawet później na telewizji klubowej bramki.

Teraz we wtorek czy środę klub poinformował, że GieKSa zagra z Tychami mecz kontrolny w czwartek. Mecz zamknięty dla publiczności i przedstawicieli mediów. Okej – pomyślałem. Choć nadal wydaje mi się to dość absurdalnym rozwiązaniem, to tak jak wspomniałem – przywykliśmy.

Każdy jednak w tenże czwartek był ciekawy, jaki wynik padł w tych niesamowitych sparingowych bojach. Ja sprawdzałem sobie co jakiś czas w internecie, czy jest już podany rezultat. Dzień mijał, mijał, a wyniku nie było. Pomyślałem – kurde, może grają o 20.45 jak Polska z Nową Zelandią. Przy jupiterach, bo wiadomo, derby, mecz na noże i tak dalej. Odświętna atmosfera, tyle że bez kibiców i mediów.

No ale i po zakończeniu meczu „Orłów Urbana” z finalistą przyszłorocznego Mundialu, wyniku nie było. Kibicie już zaczęli się zastanawiać, czy sparing w ogóle się odbył. Zaczęły się pierwsze „śmiechy , chichy”. Że grają dogrywkę. Potem, że strzelają karne. Potem, że grają tak długo, aż ktoś strzeli bramkę, ale nikt nie może trafić do siatki… to akurat byłoby bardzo pozytywne, bo w końcu kilka godzin umielibyśmy zachować zero z tyłu.

No i nie doczekaliśmy się.

Za to w piątek po południu czy wczesnym wieczorem na Facebooku klubowym w KOMENTARZU do informacji zapowiadającej sparing kilka dni temu, czyli nawet nie w nowym, osobnym wpisie, pojawiła się informacja, że oba kluby uzgodniły, że nie będą do wiadomości publicznej podawały wyniku oraz składów.

I szczęka mi opadła i leży na podłodze do teraz.

W czasach czwartej czy trzeciej ligi trener Henryk Górnik prosił nas lub miał pretensje (już nie pamiętam dokładnie), że napisaliśmy o jakiejś czerwonej kartce, którą nasz piłkarz dostał w sparingu. Innym razem któryś trener w klubie miał pretensje, że wrzucamy bramki – chyba nawet z meczów ligowych (sic!), jak jeszcze prawa telewizyjne w niższych ligach nie były określone i była wolna amerykanka z tym. Trener Górnik na jednej z konferencji mówił, że gdzieś tam „może i nawet być k… sto kamer i coś tam”… Spoglądaliśmy na siebie wtedy z ludźmi z GKS porozumiewawczo. Już wtedy wygłaszałem twierdzenia, że przecież taka „Barcelona i Real znają się jak łyse konie, a my próbujemy ukryć, jak kopiemy się po czołach – i to jeszcze nieudanie”.

Żeby nie było – trener Górnik to legenda i GieKSiarz z krwi i kości, a wspomnianą sytuację przypominam z lekkim uśmiechem na tamte dziwne czasy.

Nie sądziłem, że w czasach nowoczesnych, w ekstraklasie, po tylu latach, jeszcze coś przebije tamten pomysł.

Jak po meczu z Lechem napisałem krytyczny wobec kibiców tekst dotyczący zbyt dużej „jazdy” po zespole i trenerze, tak tutaj trudno decyzję o niepodawaniu wyniku ocenić inaczej niż kabaret. Przecież tu nawet nikt nie oczekiwałby szczegółów przebiegu meczu czy materiału filmowego. Po prostu kibic jeśli wie, że jego drużyna gra mecz, chce poznać przynajmniej wynik i strzelców bramek. Ewentualnie składy. Nawet jakby był jakiś testowany zawodnik, to można to jakoś ukryć i po prostu dać info, że „zawodnik testowany”. Też śmieszne, ale to absolutnie nie ten kaliber, co całkowite odcięcie wiedzy o wyniku.

I tu nawet nie chodzi o sam fakt podania czy niepodania rezultatu. Tu chodzi o całą otoczkę i PR tej sytuacji. Przecież to jest tak absurdalne, że za chwilę wszystkie Paczule i Weszło będą miały niesamowite używanie po naszym klubie. To się kwalifikuje do czegoś, co jest określane „polskim uniwersum piłkarskim”, czyli wszelkie kradzieże znaków przez sędziów z ekstraklasy, dyskusje Haditagiego czy Królewskiego z kibicami i wiele innych.

Kibice już zaczęli drwić, że pewnie „Rosołek strzelił cztery bramki i żeby Legia go z powrotem nie wzięła, zrobiliśmy blokadę wyniku”. Ktoś inny, że zagraniczne kluby zaraz wykupią nam zawodników po tym wybitnym występie. Przecież taka informacja o… braku informacji to pożywka dla szyderców. Co przecież w kontekście słabych wyników w tym sezonie jest oczywiste, bo jakby GKS był w czubie tabeli, to wszyscy by machnęli ręką.

Strategia klubu też jest jakaś pomylona, bo przecież można byłoby o tym sparingu nie informować w ogóle. Wtedy nikt by o niczym nie wiedział, chyba że jakiś piłkarz by się pochwalił na swoich social mediach. A tak poszła jedna informacja o meczu, który się odbędzie i druga, że nie podamy wyniku. PR-owy strzał w stopę. Naprawdę chcemy w ekstraklasie klubu poważnego, ale też poważnego sztabu trenerskiego i piłkarzy.

Teraz można snuć domysły, dlaczego nie chcą podawać wyniku. Czy znów ktoś odniósł bardzo poważną kontuzję, tak jak Aleksander Paluszek ostatnio? A może GKS przegrał 0:5 i nie chcą podgrzewać negatywnych nastrojów? A może jeszcze coś innego? Tego na razie nie wiemy. Co może być tak istotnego w suchym wyniku spotkania, że aż trzeba go ukryć?

Mnie osobiście takie akcje niepokoją. Już mówię, dlaczego. Mam wrażenie i poczucie, że w futbolu, cokolwiek by się nie działo, czynnikiem, który pomaga, jest transparentność, a to, co zdecydowanie przeszkadza – tej transparentności brak. Ja nie mówię, że my musimy wszystko wiedzieć. Wiadomo, że są kwestie choćby taktyczne, które dla kibica i przede wszystkim przeciwników – mają być tajemnicą. Nikt też nie wymaga ujawniania rozmów transferowych z piłkarzami. Jednak są pewne podstawy.

I właśnie to mnie niepokoi, bo takie ukrycie wyniku dla mnie świadczy o dużej nerwowości, która panuje w zespole. Że po prostu to jest taki poziom lęku czy spięcia, że zaczynamy wymyślać jakieś dziwne zabiegi, w swojej istocie kuriozalne. To mało kiedy się kończy dobrze. Ostatnio zademonstrował to mistrz strategii Eduard Iordanescu, który wystawił mocno rezerwowy skład w Lidze Konferencji i efekt był taki, że co prawda z Samsunsporem przegrał, ale za to nie wygrał, ani nie zremisował z Górnikiem.

Nie oceniam tego komunikatu jako złego samego w sobie. Sam ten fakt niewiele zmienia w życiu piłkarzy, trenerów i kibiców. Bardziej chodzi o kuriozalność tej sytuacji i przyczynek do spekulacji. Kompletnie niepotrzebnych, bo ta drużyna przede wszystkim potrzebuje spokoju. Z Wisłą Płock i Lechem Poznań zagrali naprawdę niezłe mecze w porównaniu z poprzednimi. Po co to psuć głupotami?

Wiadomo, że jak GKS wygra z Motorem, to nie będzie tematu i wszyscy o tym zapomną. Ale jeśli naszemu zespołowi powinie się noga, to jestem przekonany, że ci kibice, którzy tak mocno jechali ostatnio po zespole i szkoleniowcu, teraz znów będą mieli mocne używanie.

Nie tędy droga.

Czekamy na piątek i to arcyważne starcie w Lublinie. Oby mimo wszystko ten sparing – cokolwiek się w nim nie wydarzyło – miał pozytywne przełożenie na mecz z Motorem. Punktów potrzebujemy jak tlenu.

PS Tytuł tego felietonu zapożyczony oczywiście od kibica GieKSy – Krista. Pasuje idealnie!

Kontynuuj czytanie

Felietony Piłka nożna

Post scriptum do meczu… z Tychami

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Z alfabetycznego obowiązku (czyli jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B) zamieszczamy wytłumaczenie zaistniałej sytuacji ze sparingiem z GKS Tychy. Po wczorajszym artykule na GieKSa.pl (tutaj) do sprawy odniósł się Michał Kajzerek – rzecznik prasowy klubu.


Błędy zdarzają się każdemu, a rzecznik GieKSy – jak wyjaśnił w twitcie, kierował się dobrą współpracą z tyskim klubem na poziomie klubowych mediów. Też został de facto postawiony w niezbyt komfortowej sytuacji.

Dlatego jeśli chodzi o naszą stronę sportową, czyli sztab szkoleniowy, uznajemy temat za zamknięty. I mamy nadzieję, że nigdy naszemu pionowi sportowemu nie przyjedzie do głowy zatajać tego typu rzeczy. Jednocześnie, jeśli istnieje jakiś tyski Shellu, to mógłby spokojnie artykuł w podobnym tonie, jak nasz, napisać w stosunku do swojego klubu. Mogą sobie nawet skopiować, tylko zmienić nazwę klubu. To taki żart.

Co prawda nadal istnieją niedomówienia i podejrzenia co do wyniku, choć idą one w drugą stronę – być może to Tychy mogły sromotnie ten mecz przegrać, co w kontekście fatalnej atmosfery naszego sparingowego derbowego rywala, mogło być przyczynkiem do zatajenia wyniku. Ale to tylko takie luźne domysły. I w zasadzie sportowo, nie ma to żadnego znaczenia.

Tak więc, działamy dalej i – to się akurat w kontekście wczorajszego artykułu nie zmienia – z niecierpliwością czekamy na piątkowy mecz z Motorem!

Kontynuuj czytanie

Felietony

Kibicu GieKSy, pamiętaj, gdzie byłeś…

Avatar photo

Opublikowany

dnia

Przez

Początkowo ten felieton miał dotyczyć stricte meczu z Lechem Poznań. Meczu przegranego, kolejnej porażki na swoim boisku w tym sezonie. Spotkania, które wcale nie musiało się tak zakończyć.

I kilka słów temu pojedynkowi poświęcę. Środek ciężkości zostanie jednak umiejscowiony gdzie indziej. Bo po meczu niepotrzebnie otworzyłem internet i…

Każdy z nas był rozgoryczony końcowym rezultatem tego starcia. Do końca wierzyliśmy, że katowiczanie odrobią jednobramkową stratę i przynajmniej jeden punkt zostanie na Nowej Bukowej. Nasz zespół walczył, gryzł trawę i w zasadzie – zwłaszcza w drugiej połowie – grał bez kompleksów. W końcu kilka swoich okazji mieliśmy, ale albo kapitalnie interweniował Bartosz Mrozek, jak w sytuacji, gdy z refleksem wybronił „strzał” swojego kolegi z zespołu, albo fatalnie przy dobitce swojego własnego uderzenia skiksował aktywny Borja Galan. Hiszpan trafił też w poprzeczkę i wcale nie jestem przekonany, że gdyby piłka szła pod obramowanie bramki, to golkiper Lecha by ją odbił.

Wiadomo, że naszym zawodnikom brakuje trochę okrzesania w końcówce akcji ofensywnej, gramy za bardzo koronkowo, a nie zawsze na to starcza umiejętności, zwłaszcza z tak silnym przeciwnikiem. A gdy już decydujemy się na prostą grę – co kilka razy miało miejsce – od razu są sytuacje. Mimo wszystko jednak spodziewałem się, że z gry będziemy mieli mniej. Że Lech nas zje taktycznie i piłkarsko. To się nie stało i naprawdę nie ma tu znaczenia, czy Lech – jak sugerują niektórzy – zagrał na pół gwizdka i pół-rezerwowym składem. Na konferencji pomeczowej trener Lecha Nils Frederiksen powiedział, że absolutnie nie miał odczucia , że jego zespół kontrolował to spotkanie. To rzadkość, bo zazwyczaj trenerzy lubią mówić, że kontrolowali. Jak choćby trener Rafał Górak po tym meczu, co dziwnie brzmi w przypadku porażki. To jest po prostu złe słowo, nieadekwatne, tak jak ostatnio trener Iordanescu, który stwierdził, że Legia kontrolowała mecz z Samsunsporem przez 90 minut z wyjątkiem sytuacji, gdy stracili gola…

Jednak jeśli jesteśmy już przy tym nazewnictwie, to tak – trener Kolejorza powiedział, że tej kontroli swojego zespołu nie czuł. I nie było widać, że to jakaś nadmierna kurtuazja. Przysłuchuję się od lat wypowiedziom trenerów przeciwników GKS i nieraz w głowie łapałem się… za głowę, słysząc tę cukierkową, fałszywą kurtuazję mówiącą o tym, z jakim to silnym przeciwnikiem się ich zespół mierzył, podczas gdy katowiczanie zagrali mecz fatalny. Więc słowa Duńczyka są cenne, podobnie jak w poprzednim sezonie Marka Papszuna po meczu w Katowicach.

Daleki jestem od tego, żeby nasz zespół jakoś specjalnie chwalić po tym meczu, bo jednak tych punktów potrzebujemy jak tlenu, była szansa Lecha ukąsić, a tego nie zrobiliśmy. Jesteśmy w strefie spadkowej z mizerną liczbą punktów – zaledwie ośmioma. Kilka drużyn nam w tabeli odskoczyło, stworzył się peleton drużyn środka tabeli. Ten środek jest płaski, ale może być taki scenariusz, że wkrótce zostanie np. pięć drużyn zamieszanych w walkę o utrzymanie. I bycie w takiej grupie i wyżynanie się wzajemne byłoby najgorszym, co może nam się przydarzyć. Kolejne okienko międzyreprezentacyjne będzie niesamowicie istotne w tym zakresie, o czym pod koniec.

Jest frustrujące, że jako cała drużyna nie możemy zagrać na tyle dobrego meczu, żeby zarówno w defensywie, jak i ofensywie być efektywnymi. Piszę o tym dlatego, że zarówno w Płocku, jak i  wczoraj ogólna gra defensywna była już lepsza niż w praktycznie wszystkich poprzednich spotkaniach (może poza meczem z Arką). Nadal to nie wystarcza do gry na zero z tyłu i jest mocno irytujące, że w każdym meczu tracimy gola. Katowiczanie nie ustrzegli się błędów. Bramka Fiabemy ostatecznie była jakaś… dziwna. Najpierw na radar go pilnował Jesse Bosch, i zawodnik był totalnie sam przed polem karnym, co było karygodne. Żaden z naszych zawodników nie zdołał go zablokować. Dodatkowo można zapytać, co zrobił w tej sytuacji Rafał Strączek. Może to jest jakaś szkoła bramkarska, by nie stać w środku światła bramki tylko gdzieś w ¾… W każdym razie przez to strzał w miarę w środek bramki został przepuszczony, przy czym dodatkowo Rafał interweniował tak, jakby piłka mu przeleciała pod brzuchem, schował ręce…

Można tego meczu było nie przegrać, można było w końcówce wyrównać i nie dać Lechowi czasu na strzelenie zwycięskiej bramki. Jednak to nie jest tak, że Kolejorz nic nie grał. Goście mieli swoje sytuacje. W pierwszej połowie kilkukrotnie rozpędzili się niczym Pendolino i było naprawdę widać sporo jakości, jak i… niedokładności. W drugiej części w końcówce, gdy GKS się odkrył, mieli już doskonałe sytuacje na 2:0. Nie strzelili.

Ostatecznie był to taki mecz, w którym wynik w każdą z dwóch stron – lub remis – byłby sprawiedliwy. Nie ma więc co na ten temat dywagować. Wygrała drużyna, która wykorzystała swoje doświadczenie i najwidoczniej – minimalnie była lepsza.

I na tym mógłbym zakończyć…

Niestety przejrzałem komentarze po meczu, czy to na naszym Facebooku czy na forum. I o ile byłem dość spokojny po meczu, to po tej – jakże fascynującej lekturze – ciśnienie mi się podniosło do granic możliwości. Wiele jestem w stanie wybaczyć, emocje, sam dałem im się nieraz ponosić w przeszłości. Jedno, czego jednak nie mogę dzisiaj opanować i chyba to nigdy nie nastąpi, to uodpornić się na… czystą głupotę.

W swojej dwudziestoletniej „karierze” przy mediach GieKSy miałem różne okresy i różnie byłem oceniany. W czasach trzeciej ligi (tak, był taki czas) byłem ochrzczony „obrońcą piłkarzy”. Wtedy gdy po remisie z Pogonią Świebodzin czy Stilonem Gorzów (tak, byli tacy rywale) nasz awans zawisł na włosku, uspokajałem, mówiłem, że będzie dobrze. Jechano po mnie za to. Były też inne momenty, kiedy mówiono mi, że przesadzam. Gdy za Jerzego Brzęczka dzwoniłem na alarm, od początku wiosny, że przegrywamy awans, twierdzono, że niepotrzebnie zaogniam atmosferę. Raz obrażali się na mnie piłkarze, raz kibice.

Nie dbam więc o to, co sobie krytykanci, których niestety jest bardzo wielu, pomyślą. O ile po Cracovii mój ton był jeszcze w stylu „niech się niektórzy pukną w głowę” to dzisiaj cisną mi się na usta zdecydowanie mocniejsze i nieparlamentarne epitety.

Pogrzebowa atmosfera, jaka rozpętała się po wczorajszym meczu w tych opiniach to jest takie kuriozum, że żadna taka czy inna bramka Strączka lub fatalne błędy w obronie w poprzednich meczach  nie mają podjazdu. Po minimalnej przegranej z Mistrzem Polski, w której GKS nie był zespołem gorszym, naczytałem się, że jesteśmy na autostradzie do pierwszej ligi, większość składu jest „do wypierdolenia”, łącznie z „taktykiem Górakiem”.  Już nie będę mówił o populizmach, żeby dać szanse „chłopakom z Akademii”, bo osoba która taki farmazon wymyśliła to zapewne zabetonowany i odporny na wiedzę wyborca jednej czy drugiej głównej opcji politycznej… Podobny poziom argumentacji.

Jest taka maksyma, że jeżeli nie znasz historii jesteś skazany na jej powtarzanie. Wiele osób zachowuje się tak, jakby jej naprawdę nie znało. A przecież to fałsz. To nie jest tak, że te osoby rzeczywiście nie wiedzą, w jakiej sytuacji była GieKSa choćby jeszcze dwa lata temu. I w jakiej byliśmy rok temu. Natomiast ta zbiorowa amnezja jest zatrważająca. Ja wiem, że łaska kibica na pstrym koniu jeździ, ale są pewne granice realizacji tego powiedzenia.

Przypomnę, gdzie byliśmy. Sześć lat temu GieKSa z hukiem jak stąd do Bytowa spadła do drugiej ligi. W ostatniej minucie ostatniego meczu po golu bramkarza. W dwóch poprzedzających sezonach walczyliśmy o awans do ekstraklasy i w końcowych fazach sezonów spektakularnie te awanse przewalaliśmy. Był gol z połowy zdegradowanego Kluczborka w doliczonym czasie gry. Była porażka z gimnazjalistami z Chorzowa, poprawiona porażką u siebie w następnym meczu z Tychami. Ale to spadek na trzeci poziom rozgrywkowy to była wyprawa w prawdziwą otchłań. Nie mieliśmy już nawet Tychów czy Podbeskidzia. Naszymi przeciwnikami była Legionovia, Gryf czy Błękitni. Pewnie wielu nowych kibiców nawet by nie potrafiła powiedzieć, z jakich miejscowości są wspomniane ekipy. Na Bukową nawet przyjechał Lech Poznań! Problem polegał na tym, że były to rezerwy wielkopolskiego klubu, które nawet Bułgarskiej nie powąchały, a swoje mecze rozgrywały we Wronkach. Stadiony, które dzisiaj są dla nas przygodą w Pucharze Polski – wtedy były codziennością.

I w pierwszym spotkaniu po spadku do tej drugiej ligi, będącym jednocześnie pierwszym meczem Rafała Góraka w drugiej jego kadencji, GKS Katowice przegrywał u siebie do przerwy ze Zniczem Pruszków 0:3. Do przerwy. Ze Zniczem. Zero trzy. W drugiej lidze.

Ostatecznie nasz zespół przegrał to spotkanie 1:3. To był początek próby wyjścia z otchłani. Z totalnej otchłani polskiej piłki. W pierwszym sezonie nie udało się awansować. Nie strzeliliśmy w końcówce z Resovią. W kiepskim stylu przegraliśmy baraż ze Stalą Rzeszów. Po roku z tą Stalą katowiczanie przypieczętowali powrót na zaplecze ekstraklasy.

I przez kolejne dwa lata awansu do ekstraklasy nadal nie było. Zbliżaliśmy się do dwóch dekad bez najwyższej klasy rozgrywkowej w Katowicach. W sezonie 2023/24 w pewnym momencie jesieni GKS złapał kryzys. Przez chyba dziewięć meczów nasza drużyna nie potrafiła wygrać meczu. Zaczęły się psuć nastroje, kibice tracili cierpliwość do trenera, pojawiło się słynne „pakuj walizki” i „licznik Góraka” odmierzający dni od ostatniego zwycięstwa GieKSy. Trener był przegrany, sam – ze swoją drużyną – przeciw wszystkim. Nie podał się do dymisji. A potem spektakularnie awansował do ekstraklasy.

Człowiek inteligentny wyciąga wnioski. Człowiek inteligentny na podstawie jednej sytuacji odpowiednio ustosunkowuje się do podobnej w przyszłości.

GieKSa doświadcza takich problemów jak obecnie po raz pierwszy od dwóch lat. Mówiąc inaczej – od 24 miesięcy. W piłce do bardzo długo. Po latach upokorzeń, ostatnie dwa lata żyliśmy jak pączki w maśle. Cała wiosna 2024 zakończona awansem to był sen. A potem był cały sezon w ekstraklasie, w którym ani przez moment nie drżeliśmy o utrzymanie i zdobyliśmy niemal pół setki punktów. Nawet po matematycznym zapewnieniu sobie pozostania w lidze, GieKSa potrafiła wygrywać – z Cracovią czy Lechią, zremisowaliśmy z Lechem.

I teraz po 11  kolejkach czytam, że „wszyscy do wyjebania”, bo znaleźliśmy się w strefie spadkowej.

W dupach się poprzewracało od dobrobytu.

Jesienią 2023 byliśmy powiedzmy w podobnej sytuacji, ileś tam meczów niewygranych, kilka fatalnych spotkań i duży zawód. Wydawało się, że kolejny sezon spiszemy na straty. Przegrywaliśmy u siebie ze słabiutką Polonią Warszawa. I czy naprawdę tamta sytuacja – z której w taki sposób wyszedł trener z drużyną nie nauczyła was, że należy się z pewnymi opiniami wstrzymać? I przede wszystkim – tak po ludzku – dać mu szansę na to, żeby wyciągnął drużynę z dołka?

Nie mówię, że krytyki ma nie być. Sam jestem poirytowany niektórymi zawodnikami i niektórymi decyzjami trenera. Jednak jak znowu czytam, że „Górak ma wypierdalać”, to nie tyle poddaję w wątpliwość, co jestem pewien, że mam do czynienia z osobą niezbyt lotną, która jest w stanie takie coś ze swoich ust czy palców wyprodukować. Taka osoba musi mieć naprawdę smutne życie…

Niektórzy domagali się zwolnienia połowy drużyny w sytuacji, kiedy GKS byłby dwa razy z rzędu mistrzem, a w trzecim kolejnym zajął piąte miejsce. Albo gdyby zespół grał w Lidze Mistrzów i przegrałby u siebie np. 0:4 z Arsenalem. Jestem pewien, że znalazłoby się kilka osób, które by wylało wiadro pomyj, że przynieśliśmy wstyd i kilku piłkarzom powinniśmy podziękować.

Ja wyciągam wnioski. Wyciągam wnioski z tego, że jeśli ktoś, w kogo zwątpiłem, udowodnił raz, że się myliłem, to drugi raz nie popełnię tego błędu. Nie mówię, że nigdy już nie będę nawoływał do zmiany trenera. Nawet tego trenera. Jednak ten moment jest tak kompletnie nieadekwatny do tego, że trzeba być ostatnim frustratem, żeby takie tezy – jeszcze w taki bezceremonialny sposób – wygłaszać.

Czytałem opinię, że powinniśmy spojrzeć na taką Arkę, która potrafiła wygrać z Cracovią, z którą my przecież dostaliśmy srogie bęcki. Na Boga… Przecież my tę „wspaniałą” Arkę roznieśliśmy w puch i w pył i jesteśmy ich koszmarem z dwóch ostatnich meczów. Trzeba naprawdę mieć intelektualny tupet i pustkę, żeby takiego argumentu użyć.

Oczywiście, że to obecnie wiadro pomyj jest związane nie tylko z Lechem, ale całym obecnym  sezonem, który jest na razie bardzo słaby. I nasza pozycja oraz dorobek punktowy też są słabe. Nie jest jednak to żadna sytuacja dramatyczna, w której mielibyśmy do kreski pięć punktów straty. Jesteśmy pod kreską, ale cały czas w kontakcie. Teraz trzeba zrobić wszystko, żeby tego kontaktu nie stracić. Gra ciągle daje duże nadzieje, że tak się stanie. Wszystko zależy od głów piłkarzy.

Jazda po drużynie stricte po meczu z Lechem jest kompletnie nieadekwatna. Bardziej uzasadniona krytyka byłaby wtedy, gdybyśmy znów przegrali 0:3, względnie zagrali jakieś fatalne spotkanie. Tymczasem GieKSa zagrała na tle Mistrza Polski naprawdę nieźle i było blisko zdobyczy punktowej.

Więc nakładają się tu dwie rzeczy, za które mam pretensje do kibiców. Od razu zaznaczę – nie wierzę, że to się zmieni i niektórzy pójdą po rozum do głowy. Liczę jednak, że pojawią się takie osoby, które jednak przypomną sobie właśnie – gdzie byliśmy jeszcze pięć lat temu, w jak głębokiej dupie – i gdzie jesteśmy teraz. I dzięki komu cały ten projekt istnieje, dzięki komu w ostatnich dwóch latach byliśmy w piłkarskim raju. Nie, to nie jest podziękowanie za zasługi. To jest z jednej strony ludzkie, a z drugiej ciągle merytoryczne podejście do tematu.

Ten mecz ze Zniczem… Przecież patrząc na samo tamto spotkanie, obawialiśmy się, że to pójdzie jeszcze dalej i GKS będzie się bronił przed spadkiem do… trzeciej ligi. Wtedy wydawało się, że – mimo przyjścia nowego-starego trenera – jesteśmy autentycznie pogrzebani. A to był początek czegoś wielkiego. Czegoś, czego owoce dzisiaj mamy – mogąc w ogóle emocjonować się szansą potyczek z największymi polskimi drużynami. Jesteśmy w czymś wielkim, a jednocześnie jesteśmy w trudnej sytuacji.

Teraz przed zespołem około półtora tygodnia przerwy. A potem przyjdą kluczowe mecze dla tej jesieni. Jakbym na ten moment miał typować ekipy do walki – wraz z nami – o utrzymanie i te które po prostu są dość słabe, to byłyby to Termalika, Motor i Piast. Dodałbym jeszcze Arkę.

I to właśnie zarówno z Motorem, jak i Piastem oraz Niecieczą będziemy się mierzyli w czterech najbliższych kolejkach. Tam już bezwzględnie będzie trzeba punktować za trzy. Nie wiem czy zdobędziemy komplet, raczej wątpię, bo będzie o to bardzo ciężko. Ale co najmniej dwa z tych trzech spotkań należałoby wygrać, żeby zyskać minimum spokoju. Pamiętajmy, że tam nie tylko chodzi o zdobywanie punktów, ale także o odbieranie ich rywalom. Klasyczne mecze o sześć oczek. Dodatkowo będzie spotkanie z mocną Koroną, która jest w górze tabeli, ale drużynie Jacka Zielińskiego mamy coś do udowodnienia.

Apeluję. Dajmy im pracować. To nie jest tak, że przegrywamy z kretesem mecz za meczem. Tak naprawdę zawaliliśmy totalnie dwa mecze – z Zagłębiem u siebie i Lechią na wyjeździe. Gdybyśmy mieli w tych spotkaniach 3-5 punktów więcej nasza sytuacja byłaby dużo lepsza.

To jednak przeszłość. Trochę nam ta nasza GieKSa nawarzyła piwa i w komplecie teraz ich głowa w tym, żeby to piwo wypić. Z naszym wsparciem. A nie bezsensowną jazdą.

Na koniec dodam, że ten felieton dotyczy zmasowanego „ataku” w sieci. Jeśli chodzi o to, co się dzieje na żywo – czyli stadion i trybuny – nie mam nic do zarzucenia. Doping zarówno u siebie, jak i na wyjazdach jest kapitalny. Wsparcie z trybun po nieudanych meczach – również wielkie. I oby tak dalej. W piłce decydują szczegóły. Jak VAR odwołujący karnego w derbach Trójmiasta. Tutaj takim szczegółem może być jedna przyśpiewka, po której zawodnikowi zadrży noga. Lub nie zadrży.

Kontynuuj czytanie

Zobacz również

Made with by Cysiu & Stęga